Dziecię Starego Miasta/Część druga/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziecię Starego Miasta
Podtytuł Obrazek narysowany z natury
Część druga
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.

Cyrulik, który się podjął chętnie pilnować w nocy chorego, był to mały człowieczek, kuternoga na nieszczęście, ale mający w sobie nieco cyruliczego dawnych czasów charakteru. Niepowstrzymany gaduła, wesół, jak szczygieł, żartobliwy, znał miasto, ludzi, ulice i swą kochaną Warszawę na palcach; złośliwy był nieco, ale w gruncie poczciwy.
Z okrutnego łobuza wyrósł na rodzaj trefnisia, a łotrostwo młodości, po którem pamiątkę nosił, okulawiony swawolą, całe dziś przeszło do gęby i języka. Niedowiarek i pobożny, miał swoją warszawską, tę poczutą więcej serdecznie, niż wyuczoną wiarę uczciwą, która się o dogmat niebardzo troszczy, a wszystko mierzy uczynkiem.
Jak pewna większość naszej ludności, cyrulik sądził się katolikiem, i był nim, ale od każdego uciekłby katolika, gdyby mu w nim Moskal zaśmierdział, i nietyle mu szło o obrządek, ile o chrześcijaństwo w sercu, o miłość, o ofiarę.
Jak wielka większość, był demokratą, nie uczonym z książki ale z tradycji, nie lubił tego, co się pięło do góry, choć szanował to, co z cnoty wyszło na wierzch, drwił sobie z oznak urzędowej wielkości i miał się za równego bodaj najwyzłacańszemu senatorowi, a za lepszego daleko od niedobrego króla.
Do fanatyzmu, do posłuszeństwa ślepego zaprząc go nie było można; chciał wiedzieć, co i dlaczego robił, a pójść ślepo nie mógł, chyba za tym, komuby wierzył ślepo.
Zwał się Polikarp Feder, ale od roku czy więcej dobrowolnie przedzierzgnął się na Federowskiego, żeby na Niemca nie wyglądać. Polak był zagorzały, o tem niema co i mówić. Urodzony z Polki, żonaty z Polką, wychowany w Polsce, słowa po niemiecku nie umiał, choć pradziad jego jeszcze praktykował w Norymberdze.
— No, co tam, paniczu, rączka? — zapytał, siadając.
— Cóż, kochany panie Federowski, boli; powoli...
— Ano, to dobrze, że boli; to znak, że żyje! gdyby nie bolała, gorzej by było!
— Zapewne.
— Możeby przewiązać bandaże? Scierpła? Nie?
— Trochę, ale dajmy jej pokój.
— Chcesz pan spać? — zapytał.
— Ot, nie!
— Potrzebaby zasnąć, ja tu posiedzę: rękę wygodnie położyć, o niczem nie myśleć, a broń Boże o tej pięknej panience, co tu była! — Uśmiechnął się Federowski. — Tego doktór zakazuje, bo się rana zapala.
Franek się uśmiechnął także.
— Mój panie Polikarpie — rzekł, — o tej pannie myśląc, człowiek się tylko uspokaja; to anioł!
— Przepraszam... nie wiedziałem! Teraz, to widzi pan, gdy się anioły poprzebierały po cywilnemu, ani ich poznać.
— Chce się jeść? — spytał po chwili.
— Nie, mój panie Federowski, nic a nic!
— E, to nic nie szkodzi! Jeść nie jest koniecznością, ale zasnąć byłoby nieźle, choć i do tego nie potrzeba się przymuszać. Co bym to ja panu powiedział, żeby pana zabawić?
— A możnaż się teraz bawić — zapytał Franek — kiedy całe miasto drży od bólu i gniewu?
— A, to prawda! Kipi, nie drży... jeszcze trochę, a garnek zbity, i ukrop moskiewskim kucharkom ręce poparzy!
Pomimo rany i znużenia sen jakoś nie brał Franka; poczciwy Federowski siedział przy nim, to milcząc, gdy widział, że się zdrzemnął, to go bawiąc przerywaną rozmową, gdy oczy otworzył; ale z poza jego wesołości szczęśliwej czuć było przeglądającą troskę serdeczną o chorego, o kraj, o miasto, o przyszłość.
Pytał się też Franek o wszystkie nadzieje, o jakich słyszał dla Polski, a którym jeszcze jakoś nie mógł uwierzyć.
Nad rankiem dopiero oba, chory i lekarz, głębokim snem zasnęli; a Federowski, przebudzony o białym już dniu, spokojny, bo zobaczył Franka odpoczywającego bez gorączki i oddychającego swobodnie, wymknął się do domu.
Ranek dnia tego wstał jasny i piękny, ale chory, który niewiele spał w nocy, teraz po znużeniu i wrażeniach nie mógł się tak łatwo przebudzić. Cały już dom był w ruchu, a on spał jeszcze, i spał długo, długo.
Sen ten przelatywały jednak mary dziwne, pozostałości dni poprzednich, sceny z owego wieczora dwudziestego piątego na Starem Mieście, przechadzki z Anną, ściganie policji, tumulty w mieście, jakieś procesje z krzyżami i walki ze wściekłą dziczą. Franek czuł się ciągle pośród nich, ale bezwładny, miotany falą ludzką i niemy. Rwał się, aby być czynnym, lecz ręce miał skrępowane, usta zawiązane, kule u nóg przykute. Z coraz przykrzejszą zmorą miotając się we śnie, Franek zbudził się nareszcie bardzo późno, dziwiąc się, gdy przez jedyne okienko ujrzał szeroko wpadający promień jasnego słońca, z którego wniósł, że ono było już wysoko, że nadchodziło południe. Cisza dziwna zdawała się niezgodną z porą dnia, w której zwykle ta część miasta bywa bardzo ożywiona i hałaśna.
Po ciszy nastąpił szmer jeszcze niezrozumialszy dla przysłuchującego się Franka, potem wykrzyk jakiś daleki, jakby tysiące zmieszanych razem głosów w wielki chór zgrozy. Nie mogąc rozpoznać nic, dziecko Starego Miasta poczuło serce bijące w łonie, domyśliło się stanowczej godziny.
A tu nikogo dokoła, od kogoby się coś dowiedzieć, zapytać!...
I bezwładnemu potrzeba było tak pozostać ze śmiertelną obawą o swoich, w niewiadomości ich losów. Wytężył ucho... Krzyki coraz wyraźniejsze dawały się słyszeć zdala; potem, jak burza, przelatujące szumy kopyt końskich, tętniących na bruku, potem wrzawa daleka i znowu cisza grobowa.
Widocznie w mieście rozpoczęła się ta scena, o której wczoraj Młot powiadał.
Franek cierpiał, pot zimny oblewał mu skronie, spróbował się ruszyć, wstać, i poczuł, że miał na to dosyć siły; przyszedł mu na myśl przyjaciel, który, ranny także, uczestniczył jednak w sprawie; a on — leżał, pieszcząc się, na łożu.
— Któż wie? — zawołał. — Widok rannego, jak ja, możeby do zemsty obudził, możeby dodał odwagi, zapału... a ja tu szczędzę siebie, i odpoczywam. Przyszłość i tak niepewna... O, gdybym mógł pójść do nich i stanąć w szeregu, zobaczyć, krzyknąć z nimi razem, i jeden więcej głos rozpaczy dorzucić do tego wielkiego chóru!
Niecierpliwość jego rosła, Franek rozpłomieniał.
W tej chwili krzyk bliższy, wielki, bolesny, dał się słyszeć od strony zamku i włosy powstały mu na głowie.
— Zginąć z nimi! Zginąć! — zawołał i wstał na nogi.
Młodość i zapał natchnęły go siłą wielką, nie czuł już bólu w zranionej ręce, która wisiała obwinięta na temblaku, rzucił się z łóżka, płaszcz leżał koło niego, zdrową ręką nasunął go sobie na ramiona, porwał czapkę i, nie myśląc, co czyni, posłuszny instynktowi tylko, który mu iść kazał, skoczył do drzwi — otworzył je; w domu było zupełnie pusto, nikogo; kto żyw, wybiegł na ulicę.
— I ja tam być muszę, gdzie moi! Bodaj zginąć z nimi, ale razem! — zawołał.
Opierając się ręką o mur, zbiegł ze schodów, choć zawrót głowy go przestrzegał, że nie mógł tam nic przynieść w pomoc, prócz cicho bijącego serca.
Wszystkie drzwi stały narozcież otworem. Co żyło, było na ulicy, cisnęły się tłumy przez wąskie przejście z Bednarskiej, około Dobroczynności, na plac przedzamkowy. Franek orzeźwiał powietrzem, słońcem, które jasno przyświecało tej scenie, i powlókł się cały drżący za drugimi.
Ścisk był ogromny, trącano go w chorą rękę, ale on już nic nie czuł.
— Moskale! Zbójcy! — wołano. — Porąbali krzyż! Rozbili obraz Matki Boskiej, zabito księdza! Wdarli się do kościoła!
— O Jezu! Czyż nie spuścisz na nich ognia z niebios!
— O, ratuj nas, Matko Najświętsza!
Kobiety płakały, młodzi wrzeli.
— Idźmy! Idźmy! Dajmy się im wszyscy pozabijać! — krzyczano. — Niech hańba i pomsta ich ściga za męczeństwo bezbronnych, niech świat się dowie, co cierpimy! — odzywały się głosy z tłumu.
Franek nic dostrzec nie mógł jeszcze, chwytał wyrazy i z nich tylko domyślał się sceny, która nareszcie, gdy się jakoś przez tłum przebił, cała odkryła się jego oczom.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.