Dziecię Starego Miasta/Część druga/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziecię Starego Miasta
Podtytuł Obrazek narysowany z natury
Część druga
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XV.

Franek ze swym towarzyszem, przeciskając się pod ścianami, dotarli do rogu Podwala i Senatorskiej; ale biedny młodzieniec zanadto był zaufał swym siłom: nie mógł już iść dalej. Doszedłszy muru, oparł się oń, poglądając okiem obłąkanem na szeregi Moskali, które stały w gotowości uderzyć na dzieci, na starców i kobiety.
W tejże chwili, wśród otaczającej wrzawy, która się coraz wzmagała, z krzyżem na czele wyszli księża kapucyni przez Senatorską, i z obrazem Zbawiciela, jak tarczą, stanęli przeciw zbójcom. Franek, postrzegłszy, że wojska mierzą do ludzi, podniósł pięść ściśniętą, a mimowolnie oczy jego zwróciły się na okna Anny, w których bladą jej twarz rozpoznał mimo mroku.
W tejże chwili rozległ się dziki wrzask tłuszczy, jakby ryk zwierzęcia, które, długo trzymane w klatce, nareszcie na pastwę się rzuca.
Strzał suchy padł na tłumy, coraz się gęściej skupiające.
Towarzysz Franka, wystraszony, cofnął się nieco ku Podwalowi, chcąc go napróżno za sobą pociągnąć. Młody chłopak stał kamieniem w miejscu; od tego widoku, od współuczestnictwa w heroicznem męczeństwie niepodobna go było oderwać. Lica mu płonęły świętym ogniem, ręka, kilka miesięcy bezwładna, pierwszy raz podniosła się, ścisnęła w pięść i pogroziła wrogom, wskazując niebo.
Był to ostatni wysiłek tego dziecka ludu. Franek oczy zwrócił ku Annie... i upadł.
Kula moskiewska, dobrze wymierzona tym razem, ugodziła go w same piersi. Chwycił za nie, osuwając się powoli ku ziemi, a skrwawiona dłoń, którą był ranę ucisnął, szukając podpory na murze, smugą krwi męczeńskiej wypisała na nim jednę z kart bolesnych dziejów boju naszego za ojczyznę.
Obok dziesięcioletni chłopak w konfederatce, śmiertelnie ugodzony, jedną ręką chwycił się za serce, drugą podrzucił czapkę do góry i zawołał osłabłym głosem:
Jeszcze Polska nie zginęła! — i upadł[1].
Dzicz zabierała się do drugiego strzału na bezbronnych, wśród okrzyków z obu stron, gdy Anna, która w człowieku stojącym pod murem z ręką na białej chustce przeczuła raczej, niż poznała, Franka, wybiegła, jak obłąkana, rzucając się przez tłum ku niemu. Przedarła się przez ściśnięte szeregi, nastawiające pierś wrogowi; lecz, gdy doszła do miejsca, w którem spodziewała się jeszcze znaleźć go żywym i odciągnąć z sobą — przybyła w porę tylko, aby poczuć ostatnie jego tchnienie i blask gasnących oczu ujrzeć zwrócony ku sobie. Usta jego uśmiechnęły się boleśnie, ale z wyrazem niewysłowionej wdzięczności. On ją poznał — i żegnał tem wejrzeniem na wieki.
Dla Anny niebezpieczeństwo, bój, Moskale, wszystko znikło — umierający, umarły Franek leżał przed nią.
— Na Boga! — zawołała — Na Boga! Kto litościw, kto człowiek — kto ma serce, pomóżcie! Ratujcie! Nieśmy go!
Ale zgiełk był okrutny, ludzie cisnęli się, spychali, biegli na Moskali i padali trupem... zabici zalegali drogę.
Na bruku wiły się w mękach skonania ciała, które żołdactwo chwytało i ciągnęło, dobijając i odzierając. Tłum patrzył we łzach i podawał katom upuszczoną przez nich broń[1].
Gdy stygnącego już trupa dźwigano do kamienicy przy Podwalu i wnoszono do sieni domu, w którym mieszkał ojciec Anny, scena niewidzianego za naszych czasów okrucieństwa odgrywała się na placu. Żołnierze wlekli za nogi żywych jeszcze, ledwie rannych ludzi, głowę im rozbijając o bruki. Kolbami gnietli czaszki na kamieniach; pastwili się nad dziećmi, które z uśmiechem konały, czując, że krew ich nie będzie dla kraju stracona.
Dzikie wycie pijanych żołdaków rozległo się razem z hymnem do Boga, nuconym przez kapłanów, z okrzykami tysiąców, które, nieulęknione, wyprzedzały się na śmierć.
Powoli noc czarna zasłonę zasuwała na ten obraz, który w mroku coraz bardziej snem się poczwarnym wydawał nawet tym, co do podobnych przywykli; hałastra rozjuszona bujała, ciesząc się z łatwego zwycięstwa... walczyła żelazem z krzyżem, pieśnią i pragnieniem męczeństwa.
Odniesiony triumf był wielki, tak wielki, że wstydzić się potrzeba było trupów, rannych chwytać, uprzątać nocą ślady krwi, zamazywać je nazajutrz, i ścierać wielkiego zwycięstwa pamiątki... wspomnienia w krwawem starciu (!) ocalonego społecznego porządku.
Smutne to chwile dla tych, co na nie patrzeć byli zmuszeni, wiekuistej hańby dla tych, co jakikolwiek udział w rzezi brali; smutny triumf dla wojsk, dla rządu, co się tak okazał bezsilnym aż do gwałtu, — dla doradców rzezi i szpiegów. — Ale Bóg chciał przezeń pokazać światu, czem są ci, co w imię porządku i spokoju idą, broniąc prawdy pozornie, aby bezprawie szczepić i despotyzm osłaniać.





  1. 1,0 1,1 Historyczne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.