Dziecię nieszczęścia/Epilog/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Cofnijmy się w tył o dwadzieścia cztery godziny.
Prosimy czytelników z sobą do zamku Cusance.
Pani de Nathon, Herminia i baronowa, mieszkały tutaj od początku wojny z bardzo nieliczną służbą.
Wszystkie trzy kobiety żyły w atmosferze niepokoju i zgrozy, zwiększających się z każdym dniem.
Wieści o ciągłych klęskach dochodziły do nich, ale bez bliższych szczegółów, a ta niepewność wzmagała ich niewymowne katusze.
Berta ani się widziała z synem, ani nie miała od niego żadnych wiadomości.
Posłyszała tylko od kogoś, że gwardziści z Doubs zaciągnęli się do armii Burbakiego — ot i wszystko.
Czy Armand przeżył rozproszenie tej armii? Czy poległ w jakiej niewiadomej bitwie? A może dostał się do niewoli?
Przeczucia jaknajbardziej złowrogie opanowywały nieszczęśliwą matkę i pani de Vergy usiłowała je przezwyciężyć lecz daremnie i bez przekonania, bo je sama podzielała.
Hrabina nic nie wiedziała o tem — jakeśmy to powiedzieli — że p. de Nathon wróciwszy do Francji, stanął na czele oddziału ochotników i znajdował się w okolicy.
Wojska niemieckie zajmowały Beaume-les-Dames.
Bandy ułanów wałęsały się po okolicy na zwiady i nieraz swe przysłowiowe chude konie przywiązywali do sztachet zamkowych i mową swą, podobną do skrzeczenia kruków, żądali „Wein“, „Fleisch“, „Broot“ i „Tabak“, to jest wina, mięsa, chleba i tytoniu.
Co prędzej śpieszono ich zaspokoić i ci łakomi rabusie, objadłszy się i opiwszy, odlatywali potem ociężali, jak ptaki drapieżne syte żeru.


∗             ∗

Była godzina dziesiąta wieczorem.
Pani de Vergy bardzo cierpiąca, udała się do swoich pokoi prawie zaraz po obiedzie.
Berta, ukląkłszy obok Herminii, której pokój znajdował się przy jej pokoju, modliła się do Boga, by czuwał nad Henrykiem, miał w swej opiece Armanda i ulitował się nad Francją w męczarniach...
Rzadko kiedy tak gorąca modlitwa wznosi się do niebios, lecz niestety! biedna kobieta, mając wciąż jeszcze wiarę, nie miała już żadnej nadziei...
Nagle zadrżała, zerwała się z podłogi gwałtownie i blada nadstawiła uszu.
Dziwny zgiełk dawał się słyszeć.
Dolatywały dźwięki trąb chrapliwe, przerażające, złowróżbne...
Majaczyły światełka, podobne do odblasku dalekiego pożaru, migały wśród głębokich ciemności i odbijały się na szybach dwóch okien.
Jednocześnie gwałtownie zadzwoniono przy bramie.
Herminia zbliżyła się do Berty.
— Mamo — szepnęła — co to znaczył. Boję się...
— Uspokój się, moja pieszczotko — odpowiedziała hrabina. — Czegóż mamy się lękać? Jesteśmy kobietami i bezbronność nasza najlepiej nas broni...
Otworzyła okno i wychyliła się do ogrodu.
Plac przed kościołem — jak nadmieniliśmy na początku pierwszej części opowiadania naszego — znajdował się naprzeciw wejścia do parku.
Plac ten zapełniony był teraz przez żołnierzy niosących pochodnie, których płomienie czerwone lśniły na lufach karabinów i szpicach kasków pruskich.
Dwóch czy trzech oficerów na koniach, w płaszczach ciemnych z podszewką ponsową, sterczało jak posągi konne nad tem czarnem mrowiskiem.
Dzwonek u furty odzywał się ciągle, trąby chrapały, a klątwy i okrzyki gniewu wznosiły się po nad tą wrzawą.
Potrzeba samemu oglądać to szczególne widowisko, potrzeba samemu nasłuchiwać tych odgłosów złowrogich, ażeby jasno zdać sobie sprawę z całej tej zgrozy.
Do pokoju wpadł przestraszony sługa.
— Pani hrabino! — zawołał. — Prusacy! jest ich przeszło pięciuset we wsi!.. Wyłamują drzwi domów... Chcą tutaj wejść... Co robić?
— Trzeba im otworzyć... — odparła pani de Nathon. — Mają za sobą siłę i sami mogliby wyłamać sztachety tak dobrze, jak drzwi w chatach... Niech więc wejdą. Dowiedz się czego chcą i staraj się powstrzymać ich od rabunku, dając im czego żądają...
Służący wyszedł prędko.
Berta zamknęła okno, lecz stanęła z twarzą, opartą o szybę.
Herminia tuląc się do matki, patrzyła także źrenicami rozszerzonemi z przerażenia.
Lokaj przyszedłszy do bramy, otworzył ją natychmiast.
Jeden z oficerów galopem wjechał do ogrodu i w kilku podskokach zajął miejsce wśród placyku pokrytego śniegiem, naprzeciw zamkowego ganku.
Tu zatrzymał się i głosem ostrym zarazem gardlanym wykrzyknął kilka rozkazów po niemiecku.
Wtedy trzy czwarte piechurów stojących przed kościołem, ustawiło się w szeregi i krokiem miarowym jakby do ataku, przeszło za bramę do parku i w liczbie około dwustu nagromadziło się między gankiem i oficerem.
Ten znowu wydał rozkazy i Berta nie bez zdziwienia zobaczyła, jak żołnierze pruscy rozstąpili się z szeregów i z bronią na ramieniu utworzyli kordon dokoła zamku.
Dziesięciu czy dwunastu ludzi, potrząsając pochodniami ze smolnego łuczywa, przyświecało temu niepojętemu manewrowi.
Wówczas oficer zsiadł z wielkiego konia czarnego, rzucił cugle jednemu z żołnierzy z pochodniami, poczem przybrawszy czterech żołnierzy, skierował się do zamku i przeszedł schody, prowadzące do przedsionka.
Więcej pani de Nathon nie widziała, gdyż nie mogła oderwać oczu od tego szeregu żołnierzy, pilnujących zamku jakoby więzienia.
Upłynęło kilka minut, a wydały się one matce i córce dłuższemi od godzin.
Wszedł służący.
— Cóż się dzieje? — spytała go żywo Berta. — Czego chcą ci ludzie? Czego szukają?
— Pani hrabino — odpowiedział kamerdyner — oficer, a mówi on po francuzku jak paryżanin i prawie bez obcego akcentu, postawił żołnierzy na straży przy schodach i kazał mi zaprowadzić się do salonu... Na kominku paliło się kilka drewienek... „Dorzuć drzewa — rzekł do mnie — dużo drzewa... Rozpal suty ogień, ale to zaraz...“ Spełniłem co kazał. Potem znów się odezwał: „Zapal świece i kandelabry wszystkie, natychmiast!“ Zapaliłem. Spojrzał na zegar, potem na swój zegarek i rzekł: „Przeproś panią hrabinę za subjekcję jaką jej sprawiam, i uprzedź ją natychmiast, że błagam o zaszczyt złożenia jej swego uszanowania... Czekam na nią tutaj, chyba że woli przyjąć mnie w swoim pokoju, to pójdę tam i owszem...“
— Jakto? — zawołała pani de Nathon drgnąwszy — ten człowiek chce się ze mną widzieć!..
— Mamo!.. mamo!.. — wyjąkała drżąca Herminia — ty nie pójdziesz...
— Niestety, droga pieszczotko — odparła Berta — jak tu odmówić... Jeżeli nie pójdę do salonu, on tutaj przyjdzie mnie szukać... Lepiej iść...
— No, to przynajmniej i ja z tobą pójdę...
— Ależ ledwie się trzymasz na nogach..
— Nic nie szkodzi! Ażeby nie rozłączyć się z tobą, znajdę dość sił.
— Dobrze!.. Pójdź ze mną, moje dziecko...
Pani de Nathon i jej córka ubrane były czarno, jak kobiety w grubej żałobie... Nosiły żałobę po Francji.
Oparłszy się jedna o drugą, a lokaj im świecił, zeszły zwolna ze schodów.
Na dole dwóch żołnierzy pruskich, zgodnie z danym im rozkazem, salutowali przed niemi.
Herminia i Berta odwróciły głowę.
Służący otworzył im drzwi salonu, słabo oświetlonego.
Oficer pruski oparł nogę o kominek i grzał się przed płomieniami ogniska.
Zrzucił już na krzesło płaszcz i grube rękawice z łosiowej skóry zastąpił rękawiczkami delikatnemi, czystości bez zarzutu.
Kask trzymał pod pachą.
Oficer mógł mieć od dwudziestu siedmiu do dwudziestu ośmiu lat. Wysokiego wzrostu, bardzo szczupły, pomimo pewnej sztywności miał postawę elegancką.
Włosy jego prawie jak len białe, zwijały się same w naturalne kędziory. Broda wachlarzowata, gęsta, płomienisto-ruda, okrążała twarz świeżą, trochę piegowatą; rysy były ostre ale regularne, oczy bladawo-szare.
Długie i cienkie wąsiki, szpilkowate, jak u kota, sięgały uszu.
Całość wyglądała dystyngowanie; na pierwszy rzut oka poznać można było człowieka światowego.
Gdy Berta z córką weszła do salonu, skłonił się im z naturalną swobodą, przysunął dwa foteliki do kominka i rzekł:
— Pozwoli pani hrabina, że ponowię pokorną prośbę o przebaczenie, którą tylko co służącemu zleciłem pani oświadczyć. Pojmuję doskonale, niech pani mi wierzy, jak przykrą jej jest moja wizyta... Musi mi pani jednak wybaczyć... to nie ja jestem winien... tylko wojna...
Pani de Nathon przerwała.
— „Żądałeś“ pan — odezwała się z przyciskiem — widzieć się ze mną natychmiast... musiałam się do tego zastosować i przyszłam... Cóż mam od pana usłyszeć?.. Mów pan... Czekam...
Oficer skłonił się znowu i uśmiechnął.
— Miałem zaszczyt podać paniom krzesła... — rzekł.
— Postojemy... Czy mam panu powtórzyć, że czekam...
Prusak skłonił się po raz trzeci.
— Z głębokim żalem widzę — podchwycił — że pani hrabina de Nathon nie raczy mnie poznać...
— Ja pana nie znam...
— Pani hrabina się myli... Miałem zaszczyt być pani przedstawionym a nawet znajdować się na balu w salonach pałacu pani na bulwarze Hausmana... Tańczyłem z córką pani... Co prawda broda mnie trochę zmieniła... Przed wojną nosiłem tylko wąsy... Jestem hrabia Gastein, były drugi sekretarz ambasady pruskiej w Paryżu... Poznaje mnie teraz pani?
— O to mniejsza! odrzekła Berta z wyniosłą pogardą. — Spodziewam się, że nie po to wtargnąłeś pan do mojego domu, ażeby wywoływać wspomnienia, obojętne dla mnie... Czego pan chcesz? Czego pan tutaj szukasz?
— Szukam hrabiego de Nathon — odparł p. Gastein.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.