Dziecię poprawione
←Mirtyl | Dziecię poprawione Wybór poezyj Sielanki Guillaume-Antoine Lemonnier |
Dafne→ |
Przekład: Adam Naruszewicz. |
(Bajeczka z Lemonnier).
Suaviter et fortiter.
Marcin, kmiotek ubogi, szedszy raz do lasu,
Powracał nad swój zwyczaj późniejszego czasu,
Niosąc wielki pęk chrostu na grzbiecie; a srodze
Żałosny, tak sam z sobą rozmawiał po drodze:
„Tak się to późno wlecze nędzny człek do chaty!
Co to tam teraz w sercu mojéj Małgorzaty?
Tęskni, płacze, wygląda biedna kobiecina.
Każdy jéj moment długi, długi jak godzina!
Tęskni Antek, cóż to za śliczne dziecko! żywy
Matuli swéj portrecik, jeśli dobrotliwy
Bóg dopomoże, a wiek dojrzalszy przyśpieje;
Będzie to dobry chłopiec; o słodkie nadzieje!
Już téż to, chwała Bogu! i dom blisko, skoro
Ujrzą mię, nagrodzi się im ta żałość sporo.
O jakże mię to ściskać, jak się będą cieszyć!
Jeśli zechcą wymawiać, żem nie mógł pośpieszyć,
To im powiem przyczynę, wiem, że miasto żalu
I wymówek, będą mi radzi nie-pomału.
Tak kiedy sobie dybiąc, myśli swe rozwodzi;
Zbliża się do chałupy, otwiera i wchodzi.
Wchodzi zdyszały; alić płaczącą przy łóżku
Zastaje Małgorzatę, siedząc na podnóżku.
Głowa leży zwieszona na poduszce; jęczy,
Wzdycha, kwili, syn u nóg rozpłakany klęczy,
Chwyta matkę za rękę: ona się opiera,
I chcącemu całować, coraz ją wydziera.
„Przestańcie, rzecze Marcin, płakać, oto zdrowy
Do was z boru powracam, owoż sposób nowy
Powitania? nikt słowa mi nie mówi. Żono?
Antku? pódź dziecię moje! niechaj cię na łono
Ociec przygarnie, ulży miłe przytulenie
Trudów mych dziennych; nie chce słuchać; utrapienie!
Chcecie mię, widzę, karać. Żebyście to byli
Na mym miejscu, tobyście sami się spóźnili.
Osądźcie, jeżelim mógł powrócić zawczasu?
Jużem był chróstu naciął, już wychodził z lasu,
Jeszcze to było prawie dobrze przed wieczorem;
Alić pełznie jakowaś dziadzina z toporem.
Rozumiem, że to ze wsi, patrzajcie owo tu,
Co ją widać z okienka prosto tego płotu.
Ledwo się biedny czołgał, jak owca za trzodą
Chora; spytam go mile: moja śliczna brodo!
Po chodzie twym znać, żeś się utrudził okrutnie.
On nic na to nie powie, tylko westchnął smutnie;
Aż mi go żal serdecznie, więc siekierkę biorę,
I brzemię mu z gałęzi utnę, lecz nie spore;
Boby nie dźwignął biedny dziaduś: toż pomogę
Na grzbiet włożyć; i daléj swoję kończę drogę.
Wziąwszy miłe Bóg zapłać, chciałem brać krok szybki
Dla pośpiechu, ale śnieg lgnął do łapciów lipki
I nogi zatrzymywał...... A ty swoje przecie,
Moja kochana pani? kiedyż przestaniecie
Tych szlochów? czy się gniewasz na mnie za co? czyli
Nie kochasz męża? widzę, żeście się zmówili:
Nigdybym nie chciał temu wierzyć.“ Na to żona,
Ująwszy go za rękę, rzecze rozkwilona:
„Ach, ojcze nieszczęśliwy! (żal serce przenika)
Chcesz, żeby cię kochała mać tego złośnika?....“
— „Antoś mój złośnik? złośnik Antoś? co ta plecie?
Znam ci ja serce jego, wszak to jeszcze dziecię.
Lubi czasem poigrać; ma prawo wiek młody;
Niechaj jeno podrośnie, niech doczeka brody,
Obaczysz, co to będzie za człowiek przed światem.
Jak skromny, jak łagodny!...“ — Tak jest, będzie katem...
— „A ja ręczę za niego, że nie, wszak powiada
Prawdę tatuś, Antosiu? cóż to jest? nie gada?
Ty się sam ręcz za siebie, jeżeliś przewinił,
Trzeba, żebyś matuli zadosyć uczynił.
Pódź tu; powiedz, coś zrobił, owoż za piec skoczył.
Znać z tego, moje dziecię, żeś mocno wykroczył...“
— To prawda, że wykroczył, i mocno, sam widzi,
Jeśli dobrze uczynił, a pocóż się wstydzi?...
— „Wstyd dobry znak w dziecięciu; nikt wstydu nie gani.
Ale cóż to on zrobił? powiedz, miła pani!...“
— Niepotrzebnie się, mężu, napierasz; wiem pewnie,
Że ci serce tak smutną nowiną rozrzewnię.
Powiem jednak, ponieważ każesz mi koniecznie.
Oto kiedym po tobie stęskniona serdecznie,
Coraz za drzwi biegała patrzéć, jeśli z boru
Powracasz do chałupy; około wieczoru,
Bo już słonko siadało, zamykając chatkę,
Wpuściłam z sobą razem uziębłą dzierlatkę.
Komużby tak okrutne zimno nie dopiekło?
Ledwo się trzepiotało, ledwo nóżki wlekło
Ubożuchne drobiątko! Biorę w obie dłonie,
Głaszczę, chucham, przytulam, sadzę na mym łonie,
Chcąc dać biednemu radę; wtym wbiega Marynka,
Krawca naszego córka; uboga dziewczynka,
Latając po ogrodzie, na kamień upadła,
I ramię sobie stłukła mocno; ażem zbladła,
Patrząc, jako krew ciekła; twéj ona żądała
Pomocy, mój Marcinie! cóżem czynić miała,
Kiedy ciebie nie było? utrapionéj srodze
Musiałam, sama niewiem czy dobrze, niebodze
Dać ratunek w boleściach. Uchwyciwszy palcem
Lisiego sadła, co to stoi z gęsim szmalcem
W polewanym naczyniu, niedaleko garka
Starego; zrobiłam plastr... — „Dobraś aptekarka!
To na rany maść przednia, cóż potym?...“ — Kiedy się
Tak bawię, opatrując płaczącą Marysię;
Syn twój, któremu-m dała straż tego ptaszątka,
Cichuchno przydybawszy oto tu do kątka,
Począł je... — „Cóż tam począł?...“ — Co za myśl szalona!
Począł skubać... — „Oskubał Antoś?...“ — Krom ogona
I skrzydeł, wszystko pierze, a choć drzwi zamknięte
Były, trafiło dziecko na paluszki wspięte
Klamkę sobie podważyć i wypuścić ptaczka.
Poleciała dzierlatka biedna nieboraczka:
Poleciała, żałośnie świergocząc nad chatą!
A mnie się prawie serce wpół krajało na to.
Owóż pociecha dla nas. Sądź, co to za głowa,
Co to będzie za umysł, jeśli się wychowa?
To mię, kochanku, trapi; to mię srodze boli.
Dopuściłżeś się takiéj w dzieciństwie swywoli?
A jam sobie wróżyła, nieszczęśliwa matka,
Że mój Antoś miéć będzie nieboszczyka dziadka
I tatulową dobroć: kochałam go przeto
Tak mocno. Bóg cię skarał, niebaczna kobieto!
— „Przestań, miła Małgosiu, płakać! otrzyj lice.
Nie bój się! zawsze ma Bóg na dobre rodzice
Otwarte oczy swoje; jest jego na świecie
Czująca sprawiedliwość. Jeżeli to dziecię
Ma być złym, nie dopuści, aby było żywe.
Zdejmą z nas ciężar ręce jego litościwe!
Przystąp do mnie, mój synku, niech cię ostatecznie
Strapiony ociec jeszcze uściśnie serdecznie!
Dobrze czynisz, że płaczesz, ja téż płaczę na cię.
Daj rączkę, przyłoż ją do serca twemu tacie.
Oto miejsce, gdzieś mieszkał dotąd, dziecię moje!
Kochaliśmy cię, jako źrzenicę, oboje.
To było nieszczęściem naszym, lecz już mieszkać daléj
W nim nie będziesz; jużeśmy kochać cię przestali.
Cóż ja niebaczny mówię? darmo, darmo grożę;
Będę cię zawsze kochał, żal mi cię, nieboże.
Ale czyż można kochać takiego? strach bierze
Przeklinać go... Pozbieraj, Małgosiu, to pierze,
A powieś je zebrawszy owo tu na belce.
Kiedy to dziecko znowu zaczniem kochać wielce;
Spojrzawszy na te piórka, słuszny gniew nas wzruszy,
Byśmy tak srogiéj nigdy nie kochali duszy.
Rozumiesz, że to biedne ptaszę (siądź tu przy mnie)
Rozumiesz, że to biedne ptaszę, które w zimnie
Już pono obumiera; mróz do naszéj chaty
Przygnał? nie, moje dziecię! nieprzeżyty laty
Wiecznemi twórca niebios, twórca przyrodzenia,
Co ma pieczą tak koło ptaszego plemienia,
Jako o ludzkim rodzie; dał nam poznać skrycie
Swój rozkaz, żebyśmy mu zachowali życie.
A tyś je tak udręczył srodze, dziecko płoche!
Gdybym cię bez koszulki na mróz lżejszy trochę
Wysadził; cóżbyś na to? Mogłem to uczynić:
I nie miałbyś przyczyny ojca o to winić.
Ale byłbym okrutny, byłbym nieużyty.
Tak jak Antoś, i więcéj cierpiał, niżeli ty.
Drży nieborak od strachu. Nic się ci nie stanie:
Nie bój się, dziecię moje! luboś na karanie
Sprawiedliwe zasłużył; kocham cię uprzejmie.
Ja-m rozumiał, mój synku, że kiedy odejmie
Starość leniwa siły ojcu i matuli,
Twoja nas rączka wesprze i słodko przytuli.
A ty miasto pociechy, miasto wsparcia obu,
Przed czasem nam dni skracasz, i pędzisz do grobu.“
— „Ach tatulku! ach mama! darujcież mi winę!
Niechże mię Pan Bóg strzeże, żebym ja przyczynę
Wam miał dawać do śmierci. Dajcież mi łaskawe
Oko; już wam na wieki przyrzekam poprawę.
Będę wasze uważał skinienia i myśli,
Będę wszystkie rozkazy pełnił, jak najściśléj;
Będę takim, jako wy!...“ Na te obietnice,
Łacno się dali oba ukoić rodzice.
Antoś łaskę otrzymał, i według umowy
Samą rzeczą uiścił, co obiecał słowy.
Żaden od onéj chwili nie był tak stateczny,
Tak roztropny, usłużny, tak pilny, tak grzeczny;
Że go w całéj owego kraju okolicy
Za wzór mieli i przykład wszyscy rówiennicy.
Trafiło się raz jakoś, że kiedy na one
Piórka smutnie poglądał w górze zawieszone,
I coraz główką kiwał; matka to postrzegła,
I zaraz po drabinkę do sieni pobiegła.
— Poleź, rzecze, mój śliczny Antosiu do góry,
A zdejm rychło węzełek ten z ptaszemi pióry.
Już ja widzę, że cię on nie przestaje smucić;
Pozwalam, możesz śmiele na ogień go wrzucić.
Leź; nie powie nic tatuś; leź, mówię, prostaku:
Nie bój się! by ich więcéj nie było i znaku...
— „Nie, kochana matulu moja, nie! niech sobie,
Jako przedtym wisiały, w téj zostaną dobie:
Abym, jeśli na świecie Bóg mię zechce chować,
I potomkom mym z płaczem mógł je pokazować.“
1770, Zab. II, 407 — 422.