<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dzieci kapitana Granta
Podtytuł Podróż fantastyczno-naukowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Les enfants du capitaine Grant
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LX.

POGRZEB NACZELNIKA MAORYSÓW.

Obyczajem dosyć częstym w Nowej Zelandji, Kai-Kumu, oprócz tytułu naczelnika pokolenia, miał jeszcze tytuł „ariki”, to jest kapłan. Piastując ten urząd, miał prawo podciągnąć osoby lub przedmioty pod zabobonną opiekę tabu.
Tabu, właściwe wszystkim ludom rasy polinezyjskiej, ma własność bezpośrednią zakazania stosunku lub użytku przedmiotu lub osoby tabuowanej. Według religji ludów Polinezji, ktokolwiek ośmieliłby się podnieść świętokradzką rękę na to, co jest uznane za tabu, będzie karany śmiercią przez rozgniewanego Boga. Gdyby zaś bóstwo opóźniało pomstę swojej własnej zniewagi, kapłani nieomieszkaliby ją przyśpieszyć.
Wodzowie posługują się tem tabu, ale także dla celów politycznych, nietylko w zwykłych zdarzeniach życia prywatnego. W rozlicznych okolicznościach krajowcy przez kilka dni ulegają takiemu tabu; np. jeżeli obetną sobie włosy, poddają się operacji tatuowania, robią czółno, budują dom, gdy są śmiertelnie chorzy i w razie śmierci. Jeżeli nadzwyczajne ryb połowy zagrażają wyjałowieniem rzece, albo zbyteczne wyczerpanie głównych plonów ziemi, np. słodkich patatów, uszczerbek mogłoby przynieść polom, wtenczas przedmioty te bywają ochraniane opiekuńczem i ekonomicznem tabu. Jeśli naczelnik jaki chce usunąć natrętnych ze swego domu, ogłasza go tabu; chcąc przywłaszczyć sobie wyłączność stosunków handlowych z jakim okrętem ucieka się tabu; jeżeli niezadowolony jest z jakiego kupca europejskiego, to obezwładnia go swojem tabu. Wyraz ten bardzo przypomina pod względem znaczenia przywilej królów „veto”.
Nikomu nie wolno bezkarnie dotknąć się tabuowanego przedmiotu. Krajowiec, podlegający takiemu zakazowi, nie może przez czas określony dotykać pewnych pokarmów. Jeżeli skazany na taki post jest bogaty, niewolnicy kładą mu w usta potrawy, których nie wolno mu dotknąć rękoma; ale jeżeli jest ubogi, to zmuszony jest ustami chwytać pokarm. Tabu zamienia go w zwierzę. Koniec końców, ten oryginalny obyczaj kieruje i rządzi wszystkiemi czynnościami Nowo-Zelandczyków. Jest to ciągłe wdawanie się bóstwa w życie towarzyskie. Obyczaj ten jest prawem; a nawet można powiedzieć, że cały kodeks krajowców, nieulegający roztrząsaniu i nieroztrząsany, zasadza się na częstem użyciu tabu. Ale tabu, które zastosowano do jeńców zamkniętych w Ware-Atona i które osłoniło ich przed wściekłością dzikich, było tylko despotycznie narzucone. Pewna część krajowców, przyjaciół i stronników Kai-Kumu zatrzymała się nagle na głos swego naczelnika i ocaliła więźniów.
Pomimo to Glenarvan wiedział, co go czeka; swojem życiem tylko mógł przypłacić zabicie naczelnika, a śmierć u dzikich ludów bywa dopiero skutkiem męczarni. Oczekiwał więc na straszną pokutę za słuszne oburzenie, które go do tego czynu doprowadziło; miał jednak nadzieję, że jego tylko samego dosięgnie gniew Kai-Kumu.
Jakąż straszną noc przebył ze swymi towarzyszami! Kto byłby w stanie odmalować ich dręczenie i boleść? O biednym Robercie i dzielnym Paganelu żadnej nie było wieści; a czyż można było powątpiewać o losie, jaki ich spotkał? Nie byłyż to pierwsze ofiary, poświęcone zemście krajowców? Nadzieja opuściła wszystkich, nawet niełatwo rozpaczającego Mac Nabbsa. John Mangles myślał, że oszaleje wobec ponurej rozpaczy Marji Grant, rozłączonej z bratem. Glenarvan rozmyślał nad okropnem żądaniem lady Heleny, która, chcąc uchronić się od mąk lub niewoli, pragnęła śmierci z jego ręki! Czyż zdobędzie się na czyn tak straszny?
— Jakie mam prawo zabić Marję? — pytał się samego siebie John, któremu na tę myśl serce się krajało.
O ucieczce nie było mowy; dziesięciu uzbrojonych od stóp do głów wojowników pilnowało drzwi Ware-Atona.
Nadszedł poranek 13-go lutego. Pomiędzy krajowcami i więźniami, osłoniętymi przez tabu, nie było żadnych stosunków. W szałasie znajdowało się trochę żywności, której jednak prawie nie tknięto; nieszczęśliwi wobec troski nie czuli głodu. Dzień przeszedł, nie przyniósłszy ani nadziei, ani też żadnej zmiany. Widocznie godzina męczarni Glenarvana i pogrzebu naczelnika miały wybić jednocześnie.
Pomimo to jednak, że Glenarvan był pewien, iż Kai-Kumu myśl zamiany więźniów porzucił w zupełności, major w tem właśnie pokładał jeszcze źdźbło nadziei.
— Kto wie — mówił, przypominając Glenarvanowi wrażenie widoczne, jakie na naczelnika wywarła śmierć Kara- Tetego — kto wie, czy Kai-Kumu w głębi serca nie poczuwa się do pewnej względem ciebie wdzięczności?
Pomimo tych uwag Mac Nabbsa, Glenarvan nie chciał łudzić się nadzieją. Następny dzień upłynął znów bez żadnych przygotowań do spodziewanych męczarni. Powodem tego opóźnienia była wiara Maorysów, że przez trzy dni po śmierci dusza przebywa w ciele nieboszczyka; zatem przez ten czas trup pozostaje bez pogrzebu. Zwyczaj ten zachowany bywa u nich bardzo ściśle.
Do piętnastego lutego twierdza zdawała się pusta. John Mangles, stojąc na ramionach Wilsona, przyglądał się często temu, co się działo zewnątrz szałasu, ale nie zobaczył żadnego krajowca; straż tylko zmieniała się, strzegąc pilnie drzwi Ware-Atona. Dopiero trzeciego dnia pootwierały się szałasy i dzicy z kobietami i dziećmi w liczbie kilkuset gromadzili się milczący i spokojni.
Kai-Kumu wyszedł ze swej chaty, otoczony przez głównych naczelników pokolenia, i usiadł na wzniesieniu pośrodku twierdzy. Tłum krajowców o kilka sążni w tyle tworzył półkole, pogrążony w milczeniu. Na znak Kai-Kumu, jeden z wojowników skierował się ku Ware-Atona.
— Nie zapomnij! — szepnęła lady Helena mężowi.
Glenarvan przycisnął żonę do serca. W tej chwili Marja Grant, zbliżywszy się do Johna Manglesa, rzekła:
— Lordzie i lady Glenarvan! Jeżeli słusznem jest, aby żona ginęła z ręki męża dla uchronienia się od strasznej przyszłości, to z równem prawem i dla tej samej przyczyny narzeczona powinna ginąć z ręki narzeczonego. Johnie, w tej uroczystej chwili mogę się zapytać: czy nie jestem oddawna twoją narzeczoną w głębi twego serca? Czy mogę liczyć na ciebie, kochany, jak lady Helena na lorda Glenarvana?
— Marjo! — zawołał zrozpaczony młody kapitan. — Droga Marjo...
Nie mógł dokończyć; rogoża się podniosła i zaprowadzono więźniów do Kai-Kumu. Kobiety zrezygnowane poddały się swemu losowi, mężczyźni ukrywali cierpienie pod maską spokoju, będącego dowodem energji nadludzkiej.
Stanęli przed wodzem nowo-zelandzkim, który nie zwlekał z rozpoczęciem sprawy.
— Zabiłeś Kara-Tetego — rzekł do Glenarvana.
— Tak jest — odpowiedział lord.
— Umrzesz jutro, o wschodzie słońca.
— Sam? — zapytał Glenarvan, z bijącym gwałtownie sercem.
— Ach! czemuż życie naszego Tohonga droższe jest, niż wasze! — zawołał Kai-Kumu, a w oczach jego widniała żałość dzika.
W tej chwili powstał ruch pomiędzy krajowcami. Tłum rozsunął się, przepuszczając okrytego potem i upadającego ze znużenia posłańca.
Kai-Kumu zapytał go po angielsku, pragnąc widocznie, aby więźniowie wiedzieli, o co idzie:
— Wracasz z obozu Europejczyków?
— Tak jest — odpowiedział Maorys.
— Widziałeś naszego Tohonga?
— Widziałem.
— Czy żyje?
— Nie żyje, rozstrzelali go Anglicy.
Był to wyrok na Glenarvana i jego towarzyszów.
— Wszyscy umrzecie jutro o wschodzie słońca! — krzyknął Kai-Kumu.

Tak więc jednakowy los czekał nieszczęśliwych więźniów. Lady Helena i Marja Grant wzniosły dziękczynny wzrok ku niebu.
Koń stanął dęba...
Nie odprowadzono ich już do Ware-Atona, ale zatrzymano, by byli świadkami pogrzebu i towarzyszących mu krwawych obrzędów. Odprowadzono ich tylko na bok, zawsze pod pilną strażą krajowców. Inni, pogrążeni w żałobie urzędowej, zdawali się zapominać o ich obecności.

Trzy dni od śmilerci Kara-Tetego upłynęły już w zupełności, dusza opuściła zatem swoją śmiertelną powłokę. Obrzęd się zaczął.
Przyniesiono ciało na marach, ubrane w świetną odzież i owinięte pyszną opończą z phormium. Głowa ozdobiona była piórami i wieńcami z zielonych liści. Twarz, piersi i ramiona, natarte oliwą, nie okazywały, rozkładu.
Krewni i przyjaciele zbliżyli się do mar i nagle, jakby za uderzeniem pałeczki dyrektora orkiestry na znak rozpoczęcia żałobnego hymnu, rozległy się w powietrzu płacz, jęki i łkania. Najbliżsi sercu nieboszczyka bili się po głowach, krewni ranili twarz paznokciami i więcej wylewali krwi niż łez. Nieszczęśliwe żony spełniały sumiennie ten dziki obowiązek. Wszystko to było za mało dla uspokojenia duszy nieboszczyka, której gniew mógł spaść na wszystkich, co go przeżyli w pokoleniu, i jego wojownicy, nie mogąc powrócić mu życia, chcieli, aby nie żałował na tamtym świecie rozkoszy pobytu na ziemi. To też żona Kara-Tety powinna była zstąpić z mężem do grobu. Nieszczęśliwa nie chciałaby nawet żyć bez niego. Obyczaj zgadzał się zatem z pojęciem obowiązku i przykładów podobnego poświęcenia nie brak wcale w historji Zelandczyków.
Ukazała się żona, młoda jeszcze; rozpuszczone i potargane włosy spadały jej na ramiona. Jej płacz i łkanie wznosiły się do nieba. Słowa niedokończone wyrażały żal, urywki frazesów, któremi ogłaszała cnoty zmarłego, przerywane były jękami; a gdy rozpacz doszła do najwyższego stopnia, wdowa padła u stóp noszów, tłukąc głową o ziemię.
Wtenczas zbliżył się do niej Kai-Kumu. Nieszczęśliwa ofiara powstała; ale gwałtowne uderzenie potężną maczugą, zwaną „mere”, którą wywijał naczelnik, powaliło ją o ziemię. Runęła zdruzgotana.
W tej chwili rozległ się przeraźliwy krzyk. Sto ramion wzniesionych groziło więźniom, ale nikt się nie poruszył, bo obrzęd pogrzebowy nie był jeszcze skończony.
Małżonka Kara-Tetego połączyła się z nim w grobie. Oba ciała leżały obok siebie; ale na życie wieczne za mało było nieboszczykowi wiernej towarzyszki. Któżby im posługiwał w Nui-Atona, jeżeliby ich niewolnicy nie poszli z nimi na tamten świat.
Przyprowadzono sześciu nieszczęśliwych i stawiono ich przed ciałem dawnych ich panów. Byli to ludzie, których nielitościwe losy wojny zamieniły w niewolników. Za życia dowódcy znosili najciższe obejście i tysiące ograniczeń. Licho żywieni, używani byli bezustannie do pracy, jak bydlęta; teraz, stosownie do zwyczajów religijnych Zelandczyków, mieli znów iść na wieczne czasy, wieść życie poddańcze.
Nieszczęśliwi ci zdawali się zgadzać z przeznaczeniem, nie dziwiło ich to, co oddawna przewidzieli. Ręce ich, wolne od więzów, dowodziły, że przyjmą śmierć bez oporu.
Zresztą śmierć to była nagła i oszczędzała im długich cierpień. Długie męczarnie przeznaczono sprawcom zabójstwa, stojącym o dwadzieścia kroków i odwracającym oczy od strasznego widoku, którego okropność miała się jeszcze zdwoić.
Sześć uderzeń maczugą z rąk sześciu silnych wojowników położyło nieszczęśliwe ofiary na ziemi, w potoku krwi: był to znak rozpoczęcia oburzającej sceny ludożerstwa.
Ciała niewolników nie bywają osłaniane takiem tabu, jak ciała panów: są one własnością pokolenia. Była to niby zapłata płaczkom pogrzebowym. Cały tłum krajowców — naczelnicy, wojownicy, starcy, kobiety i dzieci, bez różnicy wieku i płci — porwany zwierzęcym szałem, rzucił się na nieżywe ofiary. Prędzej, niż to zdoła szybkie pióro nakreślić, dymiące jeszcze ciała zostały rozerwane, rozdzielone, porozcinane nie na kawałki, lecz na odrobiny. Każda osoba z dwustu obecnych otrzymała cząstkę ludzkiego mięsa. Wyrywali je sobie, bili się o najmniejszy kawałek. Krople gorącej krwi bryzgały na tych potwornych biesiadników, krzątających się pod czerwonym jej deszczem. Był to jakiś szał i rozwścieczenie znęcających się nad swą zdobyczą tygrysów; coś w rodzaju cyrku, w którym jedne zwierzęta pożerają drugie. Na dwudziestu przynajmniej punktach rozpalono ogniska i powietrze przeniknęła woń spalonego mięsa. Gdyby nie straszny rozgwar tego przejmującego zgrozą bankietu, gdyby nie krzyki, wydzierające się z gardzieli zapchanych mięsem ludzkiem, jeńcy mogliby słyszeć odgłos kości chrupanych zębami ludożerców.
Glenarvan z towarzyszami starali się oszczędzić oczom biednych kobiet widoku tej strasznej sceny. Zrozumieli, jakie męczarnie czekały ich nazajutrz o wschodzie słońca i jakie tortury mogą poprzedzić śmierć podobną. Zamilkli z oburzenia.
Rozpoczęły się tańce pogrzebowe. Mocny trunek z „Ciper excelsum”, niby wywar z tureckiego pieprzu, podsycał szał dzikich. Nic już nie było w nich człowieczego. Doprowadzeni do szału, mogli nawet zapomnieć o tabu i rzucić się na więźniów.
Jednakże Kai-Kumu zachował przytomność umysłu pośród ogólnego szaleństwa. Zostawił tyle czasu, ile było potrzeba, aby krwawa orgja doszła do ostateczności, i umiał ugasić ją tak, że ostatnie obrzędy pogrzebowe odbyły się podług zwyczajnego ceremonjału.
Podniesiono trupy Kara-Tetego i jego żony i według zwyczaju zelandzkiego zgięte ułożono w ten sposób, że głowy opierały się o podniesione kolana. Trzeba było ciała pogrzebać nie na zawsze, ale na czas, dopóki nie opadnie ciało i pozostaną tylko kości.
Poprzednio już wybrano miejsce na „Udu-Pa”, czyli do grobu poza fortecą, w odległości dwu mil, na wierzchołku małej góry, zwanej Maunganamu, leżącej na prawej stronie jeziora.
Tam miały być przeprowadzone ciała. Przyniesiono dwie lektyki bardzo proste, a raczej dwoje noszów; złożono na nich ciała zgięte, na których sznury przytrzymywały ubiór. Czterech wojowników poniosło je na ramionach, a inni, rozpocząwszy na nowo swój hymn narodowy, postępowali procesjonalnie aż na miejsce pogrzebu. Więźniowie, zawsze pod strażą, widzieli cały ten kondukt wychodzący z twierdzy i dochodziły ich cichnące krzyki i śpiewy.
Na jakie pół godziny stracili z oczu orszak pogrzebowy; potem znów ujrzeli go, jak się wił na krętych ścieżkach góry. W oddaleniu fantastycznie przedstawiała się cała ta długa i kręta kolumna.
Pokolenie zatrzymało się na wysokości ośmiuset stóp; był to już szczyt góry Maunganamu i miejsce przeznaczone na grób.
Dla zwyczajnego krajowca dół i kupa kamieni byłyby dostatecznym grobem. Ale dla potężnego i groźnego dowódcy, który stanie się może niezadługo bóstwem, pokolenie przygotowało grób godny jego czynów.
Otoczono grób palisadami; pale, ozdobione postaciami, malowanemi żółtą farbą, okalały dół, w który miano złożyć ciała nieboszczyków. Krewni ich nie zapomnieli, że „Waidua”, duch zmarłych, żywi się takiemi samemi pokarmami jak i ciało na tym nędznym padole; dlatego też w głębi złożono żywność, broń i ubranie nieboszczyka.
Niczego nie brakowało przy pogrzebie; małżonków złożono obok siebie, nakryto ich ziemią i ziołami, poczem znów nastąpiły krzyki rozpaczne. Nareszcie orszak zeszedł z góry w milczeniu, i nikomu pod karą śmierci nie wolno było wejść na Maunganamu, bo teraz góra stała się tabu, równie jak Tongariro, na której spoczywają szczątki dowódcy, zabitego przez trzęsienie ziemi w 1846 roku.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.