<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dzieci kapitana Granta
Podtytuł Podróż fantastyczno-naukowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Les enfants du capitaine Grant
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVII.

POWRÓT NA OKRĘT.

Pierwsze chwile minęły na ogólnej radości ze szczęśliwego powrotu wyprawy. Lord Glenarvan nie chciał jej mącić wiadomością o niepowodzeniu poszukiwań, już tedy wchodząc na pokład jachtu, zawołał:
— Ufności, przyjaciele, ufności! Kapitana Granta niema jeszcze tutaj, ale jesteśmy pewni, że go odnajdziemy.
Słowa te były konieczne, aby nadzieja nie wygasła w sercach uczestników podróży na Duncanie.
Istotnie, gdy szalupa powracała do okrętu, lady Helena i Marja Grant do najwyższego stopnia miotane były niepewnością, a każda minuta wiekiem im się wydawała. Stojąc na tylnym pokładzie, z wytężonym wzrokiem, z sercem bijącem gwałtownie, liczyły powracających na okręt. Biednej Marji to zdawało się, że widzi ojca, to znów całkiem traciła nadzieję. Ze wzruszenia słowa przemówić nie mogła; nogi pod nią drżały tak, że ledwie się na nich utrzymać zdołała. Lady Helena objęła ją rękoma. — John Mangles w milczeniu wytężał oko; bystry jego wzrok marynarski nie mógł dostrzec kapitana pomiędzy wracającymi.
— On jest tam, powraca, mój ojciec drogi! — szeptało dziewczę.
Lecz w miarę zbliżania się szalupy, rozwiewało się złudzenie. Gdy powracający byli już tylko w odległości stu sążni od okrętu, nietylko lady Helena i John Mangles, ale sama nawet Marja, łzami zalana, wszelką utraciła nadzieję. W samą więc porę lord Glenarvan odezwał się słowami pociechy i nadziei.
Po pierwszych powitaniach, Glenarvan opowiedział żonie, Marji i Manglesowi ważniejsze wypadki swej wycieczki, a przedewszystkiem zapoznał ich z nową interpretacją dokumentu, którą zawdzięczać należy przenikliwości Jakóba Paganela. Chwalił też bardzo odwagę i poświęcenie Roberta, mówiąc o niebezpieczeństwach, na jakie bywał narażony. Zakłopotany chłopiec nie wiedział, co z sobą zrobić, wreszcie znalazł schronienie w objęciach siostry.
— Nie masz się czego wstydzić, Robercie — rzekł John Mangles — postępowałeś, jak przystoi na syna kapitana Granta.
To mówiąc, wyciągnął rękę do brata Marji i dotknął ustami policzka, zroszonego łzami dziewczęcia.
Major i uczony geograf niemniej serdecznie byli powitani; a gdy Glenarvan opowiedział o upominku, danym przez siebie Thalcave'owi, lady Helena wyraziła żal, iż nie mogła uścisnąć dłoni zacnego Indjanina. Mac-Nabbs wymknął się zaraz po przywitaniu do swej kajuty, aby się ogolić; Paganel zaś biegał jak pszczoła, zbierając słodycz uśmiechów i pochwał. Chciał uściskać całą osadę Duncana, a utrzymując, że lady Helena i Marja Grant również do niej należą, zaczął od nich, a skończył dopiero na p. Olbinecie, który, jakby wywdzięczając tę uprzejmość, poprosił towarzystwo na śniadanie.
— Śniadanie! — zawołał Paganel.
— Tak jest, panie Paganel — odpowiedział Olbinett.
— Prawdziwe śniadanie, na prawdziwym stole, z nakryciem i serwetami?
— Bezwątpienia, panie Paganel.
— I nie będziemy jedli jaj na twardo, ani polędwicy ze strusia?
— Bynajmniej, panie Paganel — rzekł z powagą steward, urażony nieco w swej godności.
— Nie chciałem cię obrazić, mój przyjacielu — mówił z uśmiechem geograf — ale widzisz, przez cały ten miesiąc nie mieliśmy prawie nic innego i musieliśmy to jadać nie przy stole, jak wszyscy ludzie, ale leżąc na ziemi, lub siedząc skurczeni na drzewie, jak to bywało w ostatnich dniach naszego pobytu w tym pięknym kraju. Nie dziw się przeto, że śniadanie, zapowiedziane przez ciebie, wziąłem za marzenie, za fikcję, za chimerę jakąś.
— Chodźmyż, panie Paganel, przekonać się o jego rzeczywistości — rzekła lady Helena, zaledwie powstrzymując się od śmiechu.
— Czy Wasza Wysokość nie wyda rozkazów, co do kierunku drogi Duncana? — zapytał John Mangles.
— Po śniadaniu, mój drogi — odpowiedział Glenarvan pogawędzimy wszyscy wspólnie o programie nowej naszej wyprawy.
Wszyscy zeszli do jadalni; mechanikowi polecono mieć parę wpogotowiu do wyjazdu na znak dany. Major ogolony, jak należy, i reszta podróżnych, przebrawszy się szybko, zasiedli do stołu.
Śniadanie było wyborne; jedzono też z apetytem, a Paganel, przez roztargnienie, jak mówił, po dwakroć wracał do każdego półmiska. Tak jedząc i gawędząc zarazem, nie zwrócił nawet uwagi na rzecz, która wszakże nie uszła bacznego oka lorda Glenarvana: uczony i czcigodny sekretarz Towarzystwa Geograficznego nie dostrzegł względów i zabiegów, jakiemi John Mangles na każdym kroku otaczał młodziutką Marję Grant. Glenarvan z serdecznem współczuciem patrzył na tę piękną parę i począł wypytywać Johna Manglesa... ale całkiem o co innego.
— A jakże ci się twoja podróż powiodła, kapitanie?
— Jak może być najlepiej; tylko mam zaszczyt donieść Waszej Dostojności, że nie wracaliśmy przez cieśninę Magellańską.
— Więc opłynęliście przylądek Horn! — zawołał Paganel. — Mój Boże, jakaż to szkoda, że ja tam nie byłem!
— Nie można, kochany Paganelu, być w dwu miejscach jednocześnie; skoro przebiegałeś płaszczyzny pampy, to nie mogłeś żadną miarą w tym samym czasie opływać przylądka Horn.
— Niemniej przeto żałuję tego — odrzekł uczony.
John Mangles opowiadał dalej lordowi Glenarvan, jak płynąc wzdłuż brzegu amerykańskiego, obserwował wszystkie archipelagi zachodnie, lecz nigdzie nie znalazł najmniejszego śladu Britanji. Przybywszy do przylądka Pilares, u wejścia do cieśniny Magellana, zwrócił się z powodu wiatru przeciwnego na południe; Duncan, płynąc wzdłuż wysp Desolation, dosięgnął sześćdziesiątego siódmego stopnia szerokości południowej, opłynął przylądek Horn, minął ziemię Ognistą, a przebywszy cieśninę Le Maire, pilnował się już wybrzeży Patagonji. Tu, na wysokości przylądka Corrientes, wytrzymać musiał gwałtowność tego samego wiatru, który podróżnych trapił podczas burzy; na szczęście jednak jacht zniósł dobrze tę próbę, a od trzech już dni to zbliżał się, o ile można, do brzegów, to odpływał znowu na pełne morze. Dopiero huk wystrzału karabinowego oznajmił pożądany powrót gości, tak niecierpliwie oczekiwanych. Przy sposobności dowódca jachtu oddał hołd zasłużony rzadkiej nieustraszoności lady Glenarvan i panny Grant, które, jeśli okazały obawę podczas burzy, to tylko o los serdecznych przyjaciół, tułających się naówczas po płaszczyznach argentyńskich.
Po tem opowiadaniu, lord Glenarvan rzekł, zwracając się do Marji Grant:
— Miło mi słyszeć, kochana miss Marjo, to, co mówi kapitan, i wnosić, iż nie przykrzy ci się pobyt na pokładzie naszego statku.
— Czyż mogłoby być inaczej? — odpowiedziała Marja, spoglądając na lady Helenę, a może i na kapitana.
— Och! moja siostra kocha cię bardzo, panie John — zawołał Robert — i ja cię także kocham.
— Ja ci szczerą płacę wzajemnością, mój chłopcze — odrzekł John Mangles, cokolwiek zmieszany słowami Roberta, które i na twarz Marji wywołały lekki rumieniec.
Poczem, chcąc zwrócić rozmowę na przedmiot mniej drażliwy, John Mangles dodał:
— Ponieważ skończyłem opowiadanie o podróży Duncana, Wasza Dostojność raczy może zkolei udzielić nam choć nieco szczegółów waszej wycieczki po Ameryce i opisze nam czyny młodego naszego bohatera.

Żadne opowiadanie nie mogło być przyjemniejsze dla lady Heleny i miss Grant. Lord Glenarvan zaspokoił ich ciekawość i wypadek po wypadku opisał całą swą podróż od jednego oceanu do drugiego, przejście Kordyljerów Andyjskich, trzęsienie ziemi, zniknięcie Roberta, porwanie go przez kondora, zręczny strzał Thalcave'a, spotkanie się
...Duncan, pędzony burzą, sunął z szybkością niezmierną...
z czerwonemi wilkami, odwagę i poświęcenie młodego chłopca, rozmowę z sierżantem Manuelem; powódź, ucieczkę na wierzchołek ombu, uderzenie piorunu, pożar, napaść kajmanów, trąbę powietrzną, noc na wybrzeżu Atlantyku, różne wreszcie szczegóły zabawne lub straszne — które zkolei budziły trwogę lub wywoływały uśmiech na usta słuchaczów. Po skończonem opowiadaniu, lady Helena i miss Grant uścisnęły serdecznie młodego Roberta, a lord Glenarvan dodał:
— Kochani przyjaciele, wypada pomyśleć o teraźniejszości; przeszłość już minęła, lecz przyszłość do nas należy. Mówmy o kapitanie Grancie.

Przeszli więc do saloniku lady Glenarvan, gdzie zasiedli wokoło stolika, założonego mapami i planami.
— Droga Heleno — rzekł lord Glenarvan — powiedziałem ci już, że jakkolwiek uratowani z osady Britanji nie wracają jeszcze z nami, niemniej mamy nadzieję ich odszukania. Z naszej przejażdżki po Ameryce wynieśliśmy to przekonanie, więcej nawet, tę pewność, że rozbicie się tego statku nie nastąpiło ani na wybrzeżach oceanu Spokojnego, ani Atlantyckiego. Stąd wynika wniosek bardzo naturalny, żeśmy źle zrozumieli dokument, a przynajmniej błędnie go sobie tłumaczyli w tem, co się tyczy Patagonji. Na szczęście, przyjaciel nasz Paganel, jakby natchnieniem jakiemś oświecony, odgadł ten błąd, przekonał nas, że fałszywą postępujemy drogą, i wytłumaczył znaczenie dokumentu tak jasno, że już żadnej, jak się zdaje, nie powinno ulegać wątpliwości. Mowa tu o dokumencie w języku francuskim i proszę Paganela o wytłumaczenie go raz jeszcze, aby nikt już nie miał wątpliwości pod tym względem.
Uczony geograf nie dał się prosić; z głębokiem przekonaniem dowodził, że kapitan Grant, opuszczając wybrzeża Peru na skołatanym statku, dla dostania się do Europy, mógł być zapędzony aż do wybrzeża Australji przez silne wiatry południowe, panujące na oceanie Spokojnym. John Mangles nawet uległ wpływowi zręcznych jego wywodów i genjalnych przypuszczeń, jakkolwiek dowódca Duncana surowym był w takich rzeczach sędzią i niełatwo dał się uwodzić złudzeniom wyobraźni.
Gdy Paganel skończył swą uczoną dysertację, lord Glenarvan oznajmił, że Duncan bezzwłocznie popłynie do Australji. Zanim jednakże wydano ostateczne w tym względzie rozkazy, major prosił o pozwolenie zrobienia swoich jeszcze uwag.
— Nie mam zamiaru podawać w wątpliwość, albo też osłabiać rozumowań mego przyjaciela; owszem, uważam je za bardzo poważne, uzasadnione, zewszechmiar na uwagę naszą zasługujące, i sądzę, że powinny służyć za podstawę przyszłych naszych poszukiwań. Lecz pragnąłbym, aby je raz jeszcze pod najściślejszą wziąć rozwagę, choćby tylko w celu uznania niezaprzeczonej ich wartości.
— Słucham cię, majorze — rzekł Paganel — gotów jestem odpowiedzieć na wszystkie twoje pytania.
— Postaram się być zwięzłym — rzekł major. — Kiedy przed pięciu miesiącami badaliśmy owe trzy dokumenty w zatoce Clyde, zdawało nam się, żeśmy je dokładnie zrozumieli i że miejscem rozbicia nie mógł być inny punkt, jak zachodnie wybrzeże Patagonji; pod tym względem nie było cienia wątpliwości.
— Bardzo słuszna uwaga — rzekł Glenarvan.
— Później — ciągnął dalej major — gdy Paganel, zrządzeniem opatrznościowego jakiegoś roztargnienia, wszedł na pokład naszego statku, pokazaliśmy mu dokumenty i zgodził się wraz z nami na czynienie poszukiwań na wybrzeżu amerykańskiem.
— Przyznaję to — odpowiedział geograf.
— A jednakże omyliliśmy się — dodał major.
— Omyliliśmy się — powtórzył Paganel — to prawda, kochany Mac Nabbs; ale pomnij, że błądzić jest rzeczą ludzką, a szalonym jest ten tylko, kto trwa w błędzie.
— Poczekaj, Paganelu — odpowiedział major — nie zapalaj się. Nie obstaję bynajmniej za dalszem poszukiwaniem w Ameryce.
— Więc czegóż żądasz? — wtrącił Glenarvan.
— Wyznania, nic więcej jak uroczystego wyznania, że wierzymy, iż okręt Britanja rozbił się przy brzegach Australji, jak wierzyliśmy, że się to stało przy brzegach Ameryki.
— Zeznajemy to chętnie — odpowiedział Paganel.
— Trzymam cię za słowo, kochany przyjacielu, i notuję ten fakt, który kiedyś przypomnę twej wyobraźni, tak skłonnej do dawania wiary najsprzeczniejszym nawet przypuszczeniom. Kto wie, czy po Australji nie wypadnie nam gdzie indziej zwrócić naszych poszukiwań.
Glenarvan i Paganel spojrzeli jeden na drugiego, uderzyła ich bowiem słuszność uwag majora.
— Pragnę więc — mówił Mac Nabbs — aby raz jeszcze dobrze zastanowić się, zanim puścimy się do Australji. Mamy przed sobą i dokumenty i mapy. Zbadajmy kolejno wszystkie punkty, przez które przechodzi trzydziesty siódmy równoleżnik, i zobaczmy, czy nie nastręczy się inny jeszcze punkt jaki, wskazany dokładnie w dokumencie.
— Nic łatwiejszego — powiedział Paganel — tem więcej, że pod tą szerokością niewiele krajów znajdziemy.
— Zobaczymy — rzekł major, biorąc do rąk mapę, opracowaną według rzutu Mercatora, a przedstawiająca całą kulę ziemską. Mapę rozłożono na stoliku przed lady Heleną, tak, że wszyscy mogli, stojąc wokoło, widzieć, co Paganel na niej pokaże.
— Otóż, jak wam już mówiłem — wykładał geograf — przerznąwszy Amerykę Południową, trzydziesty siódmy stopień szerokości przechodzi dalej przez wyspy Tristan d'Acunha, których, jak sądzę, żaden z wyrazów dokumentu tyczyć się nie może.
Przejrzano skrupulatnie dokumenty i uznano, że Paganel ma słuszność zupełną co do wysp Tristan d'Acunha.
— Idźmy dalej — ciągnął geograf. — Opuściwszy Atlantyk, płyniemy o dwa stopnie poniżej przylądka Dobrej Nadziei i spotykamy ocean Indyjski. Na tej drodze znajduje się jedyna gromada wysp Amsterdam, których także nie tyczy się najmniejsza wzmianka w naszym dokumencie. Teraz zkolei przybywamy do Australji; trzydziesty siódmy równoleżnik przecina ten ląd u przylądka Bernuili, a opuszcza go u zatoki Twofold. Zgodzicie się zapewne ze mną, że wyraz angielski stra i wyraz francuski austral mogę stosować do Australji.
— Zdaje się masz zupełną słuszność, kochany Paganelu; ale idźmy dalej — nalegał major.
— Idźmy — rzekł Paganel — podróż jest łatwa. Opuściwszy zatokę Twofold, przebywamy odnogę morską, ciągnącą się na wschód Australji, i dopływamy do Nowej Zelandji. Tu wypada mi przypomnieć, że wyraz francuski contin, bez najmniejszej wątpliwości znaczy „continent” (ląd), a przeto kapitan Grant nie mógł znaleźć schronienia na Nowej Zelandji, która jest wyspą. Pomimo to badajcie, porównywajcie, rozbierajcie wyrazy i przekonajcie się, czy mogą mieć co wspólnego z tym krajem.
— Bynajmniej! — odpowiedział John Mangles, po ścisłem obejrzeniu dokumentów i karty geograficznej.
— Bynajmniej — powtórzyli wszyscy obecni, a nawet sam major przyznał, że nie mogło tu być mowy o Nowej Zelandji.
— Teraz — mówił dalej geograf — na całej tej ogromnej przestrzeni, dzielącej tę wielką wyspę od wybrzeży amerykańskich, trzydziesty siódmy równoleżnik przechodzi przez jedną tylko wysepkę pustą i nieurodzajną.
— Która się zowie... — spytał major.
— Zobacz na karcie. To wysepka Marji Teresy, której nazwiska nawet najmniejszego śladu nie znajduję w żadnym z trzech dokumentów.
— Tak jest — wtrącił Glenarvan.
— Odwołuję się więc do was, kochani przyjaciele, czy wszelkie prawdopodobieństwo, iż nie powiem, pewność zupełna nie przemawiają za lądem australijskim?
— Nieinaczej — jednozgodnie odpowiedzieli podróżni i kapitan Duncana.
— Słuchaj John — rzekł wtedy lord Glenarvan — czy masz wystarczające zapasy węgla i żywności?
— Mam, Wasza Dostojność. Dostatecznie zaopatrzyłem się w Talcahuano, a zresztą w Capetown łatwo dostaniemy węgla.
— A więc w drogę!...
— Jeszcze jedna uwaga — rzekł major, przerywając swemu kuzynowi.
— Słuchamy cię, majorze.
— Bez względu na to, jakie szanse powodzenia możemy mieć w Australji, nie zaszkodzi wypocząć jeden dzień lub parę przy wyspach Tristan d'Acunha i Amsterdam. Leżą one na naszej drodze; nie potrzebujemy zbaczać ani trochę, a przekonamy się przynajmniej, czy Britannia nie pozostawiła tam jakiego śladu swego rozbicia.
— O niewierny majorze — zawołał Paganel — o to ci idzie!
— Idzie mi o to, żebyśmy nie potrzebowali wracać, jeśli przypadkiem i Australja zawiedzie nasze nadzieje.
— Pochwalam tę przezorność — rzekł Glenarvan.
— A ja jej nie ganię — mówił Paganel.
— A więc, kapitanie — mówił dalej Glenarvan — podążaj ku wyspom Tristan d’Acunha.
— Natychmiast — odpowiedział kapitan i wybiegł na pokład dla dania rozkazów, a tymczasem Robert i Maria Grant żywo wynurzali swą wdzięczność lordowi.

W chwilę potem Duncan, oddalając się od wybrzeża amerykańskiego i płynąc szybko na wschód, pruł fale oceanu Atlantyckiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.