<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dzieci kapitana Granta
Podtytuł Podróż fantastyczno-naukowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Les enfants du capitaine Grant
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVIII.

TRISTAN D’ACUNHA.

Gdyby jacht ściśle się był trzymał linji równika, to sto dziewięćdziesiąt sześć stopni, dzielących Australję od Ameryki, albo raczej przylądek Bernuili od przylądka Corrientes, wynosiłyby jedenaście tysięcy siedmset sześćdziesiąt mil morskich (4900 lieues); lecz na trzydziestym siódmym równoleżniku te sto dziewięćdziesiąt sześć stopni (z powodu kształtu globu) znaczą tylko dziewięć tysięcy czterysta ośmdziesiąt mil (4000 lieues). — Od wybrzeża amerykańskiego do Tristan d’Acunha liczą 2100 mil (896 lieues); jest to odległość, którą John Mangles spodziewał się przebyć w dniach dziesięciu, jeśli wschodnie wiatry nie opóźnią biegu jachtu. Ku wielkiemu jego zadowoleniu, pod wieczór wiatr znacznie się uspokoił, a Duncan na morzu zupełnie spokojnem miał sposobność okazania swych niezrównanych przymiotów.
Tego samego jeszcze dnia na pokładzie wszystko wróciło do dawnego porządku. Z wód oceanu Spokojnego okręt przepłynął na wody Atlantyku, z małą barwy różnicą bardzo do tamtych podobne. Żywioły uciszone sprzyjały zupełnie podróży. Ocean był spokojny, wiatr z przyjaznej wiał strony, a przytem żagle, pod wiatr zachodni rozpięte, dzielnie wspierały parę w kotle nagromadzoną.
Szybko ta podróż przeszła bez żadnego wypadku; z ufnością wyglądano brzegu australijskiego. Rozmawiano o kapitanie Grancie, jakgdyby jacht płynął na pewno do portu, z którego miał go zabrać; już nawet przygotowano dla niego kajutę i wyznaczono miejsca dla jego towarzyszów. Marja Grant własną ręką stroiła przyszłe swego ojca mieszkanie, ustąpione przez pana Olbinetta, który przeniósł się do pokoju swej żony. Kajuta, o której mowa, przytykała do owego numeru szóstego, który Paganel zamówił sobie, jak mniemał, na pokładzie okrętu Scottia.
Uczony geograf ciągle prawie siedział tam zamknięty, pracując od rana do nocy nad dziełem, które miało nosić tytuł: „Wzniosłe wrażenia geografa w pampie argentyńskiej”. Słyszano często, jak głosem wzruszonym wypowiadał okresy wytworne, zanim je zapisał do swego dziennika, jak nieraz, sprzeniewierzając się muzie historji, wzywał boskiej Kaliopy, opiekującej się wielkiemi utworami epicznemi.
Paganel zresztą nie taił się z tem bynajmniej. Czyste córy Apollina opuszczały chętnie dla niego wierzchołki Parnasu lub Helikonu. Lady Helena szczerze mu tego winszowała, a major nie był niechętny tym odwiedzinom bóstw mitologicznych.
— Tylko — dodawał zawsze — wystrzegaj się, kochany Paganelu, zwykłych twych roztargnień; a jeśli przypadkiem przyjdzie ci ochota uczyć się mowy australijskiej, nie bierz się do tego za pomocą gramatyki chińskiej.
Tak więc wszystko składało się wybornie na pokładzie Duncana. Lord i lady Glenarvan z upodobaniem patrzyli na Johna Mangles i Marję Grant, lecz nie zaczepiali tej drażliwej kwestji, skoro jej nie dotykał sam kapitan.
— Co pomyśli stary Grant? — rzekł pewnego razu Glenarvan do lady Heleny.
— Pomyśli, że Mangles godny jest jego córki, i z pewnością się nie omyli.
Tymczasem jacht szybko posuwał się, dążąc do swego celu. W pięć dni po opuszczeniu przylądka Corrientes, 16-go listopada, wiać poczęły bardzo przyjazne jego żegludze wiatry zachodnie. Duncan rozwinął wszystkie swe żagle i pędził, jakby szedł o lepsze z jachtami Królewskiego Klubu na Tamizie; mało wstrzymywały jego bieg porosty, szeroko pokrywające morze i zamieniające je prawie w staw zielskiem zasłany. Duncan sunął po nich, jakby po łąkach pampy.
Nazajutrz, o brzasku, słyszeć się dał głos majtka z czatowni:
— Ziemia!
— W którym kierunku? — spytał Tomasz Austin, będący na służbie.
— Pod wiatr — odpowiedział majtek.
Okrzyk taki zawsze na okręcie sprawia pewne wzruszenie; to też wszyscy zaraz wybiegli na pomost, a Jakób Paganel skierował swą lunetę w stronę wskazaną, lecz nie mógł dostrzec nic takiego, coby było ziemi podobne.
— Spojrzyj w obłoki — rzekł do niego John Mangles.
— W rzeczy samej — odrzekł Paganel — widzę jakby jakiś szczyt, zarysowujący się jeszcze niewyraźnie.
— To jest Tristan d'Acunha — oświadczył John Mangles.
— A więc mamy jeszcze przebyć ośmdziesiąt mil (angielskich), bo z takiej odległości widzialny jest szczyt Tristan, mający siedm tysięcy stóp wysokości.
— Tak jest rzeczywiście — odpowiedział kapitan John.
W kilka godzin później gromada wysp bardzo wysokich i nader stromych zaczęła się rysować wyraźnie na widnokręgu. Stożkowaty wierzchołek Tristana czarno się odznaczał na jasnem tle nieba, błyszczącem promieniami wschodzącego słońca.
Tristan d'Acunha leży pod 37° 8' szerokości południowej i 10° 44' długości na zachód od południka Greenwich[1]. O ośmnaście mil na południo-zachód wyspa, zwana: Niedostępną, a o dziesięć mil na południo-wschód wyspa Słowicza tworzą tę drobną grupę, samotnie rzuconą na tę część Atlantyku. O trzeciej godzinie po południu Duncan wpływał do przystani Falm, którą cypl Help (Pomocy) osłania przed wiatrami zachodniemi.
Stało tam na kotwicy kilka statków do połowu fok i innych zwierząt morskich, w jakie te wybrzeża bardzo obfitują.
John Mangles zajął się wyszukaniem miejsca wygodnego do zapuszczenia kotwicy, bo ta przystań nieosłonięta bardzo jest niebezpieczna z powodu gwałtownych wiatrów północno-zachodnich i północnych. W tem to właśnie miejscu w roku 1829 zginął całkowicie bryg angielski Julja. Jacht zbliżył się na odległość pół mili od brzegu. Zaraz też potem wielkie czółno przewiozło podróżnych na brzeg, gdzie wysiedli na drobny, czarny piasek, powstały ze zwietrzałych skał wyspy.
Stolicą wysp Tristan d'Acunha jest mała wioska, leżąca w głębi przystani, nad dużym i głośno szumiącym strumieniem. Podróżni znaleźli tam z pięćdziesiąt domków dość porządnych i czystych, rozrzuconych z tą matematyczną regularnością, która zdaje się być ostatnim wyrazem architektury angielskiej. Poza tem miasteczkiem w minjaturze rozciąga się tysiąc pięćset hektarów równiny, a nad nią stożkowaty szczyt wznosi swe czoło ku niebu, na siedm tysięcy stóp wysoko.
Glenarvana przyjął gubernator, zależny od zarządu angielskiej kolonji Przylądka Dobrej Nadziei. Nie umiał on nic powiedzieć ani o kapitanie Grancie, ani o statku Britannia — a nawet nazwiska te nie były mu znane. Wyspy Tristan d'Acunha rzadko bywają nawiedzane przez okręty. Od głośnego rozbicia się okrętu Blendon-Hall w roku 1821, dwa jeszcze podobnie nieszczęśliwe wypadki trafiły się tutaj, mianowicie w 1845 roku rozbił się statek Primanguel, a w 1857 trzymasztowy okręt amerykański Philadelphia. Te tylko trzy katastrofy wymienia kronika archipelagu Tristan d'Acunha.
Glenarvan przygotowany był na to, że się tam niczego stanowczego nie dowie, i jeśli pytał gubernatora, to jedynie tylko dlatego, aby sobie nie mieć nic do wyrzucenia. Wysłał nawet parę łodzi, aby opłynęły wyspę, której obwód wynosi nie więcej nad siedmnaście mil; ani Londyn ani też Paryż nie zmieściłby się na niej, gdyby nawet była trzy razy większa.
Przez ten czas podróżni Duncana zwiedzali miasteczko i jego okolice. Ludność w Tristan d'Acunha wynosi zaledwie sto pięćdziesiąt mieszkańców. Są to Anglicy i Amerykanie, pożenieni z murzynkami i Hotentotkami z Przylądka Dobrej Nadziei, nie ustępującemi nikomu pod względem brzydoty. Dzieci, z tych małżeństw zrodzone, sztywne są jak Saksonowie, a czarne jak Afrykanie.
Turyści nasi, radzi, że czują ziemię pod nogami, przedłużyli swą przechadzkę po wybrzeżu, stykającem się z rozległą płaszczyzną, jedyną, która jest na tej wyspie uprawna; reszta kraju to skalista i lawowa pustynia, na której żyje mnóstwo albatrosów ogromnych i głupowatych tłuścieli.
Podróżni, zwiedziwszy skały, podążyli ku płaszczyźnie. Żywe i liczne strumienie, podsycane wiecznemi śniegami wierzchołka góry, szemrały tu i owdzie; zielone krzaki, na których tyle było wróbli, ile kwiatków, ożywiały i rozweselały okolice. Jedyny gatunek drzewa, wysokiego na dwadzieścia stóp, a raczej krzew olbrzymi, kolące krzewy wiciowate, inne znów wonne, mchy, wrzosy i t. d., stanowiły nieliczną, ale świetną florę i świadczyły, że wiosna nieustająca wywiera swój błogi wpływ na tę wyspę uprzywilejowaną. Paganel ze zwykłym sobie zapałem utrzymywał, że to jest właśnie owa słynna Ogygia, opiewana przez Fenelona w jego dziele „Przygody Telemaka”. Proponował nawet lady Glenarvan, aby, wyszukawszy sobie grotę, zajęła miejsce nadobnej Kalipso, a dla siebie prosił tylko o urząd jednej z nimf jej posługujących.
Tak gawędząc i podziwiając naturę, podróżni o zmroku powrócili na pokład jachtu; w okolicach wioski pasły się stada wołów i baranów, a pola, okryte zbożem, kukurydzą i roślinami warzywnemi, dopiero od czterdziestu lat tam sprowadzonemi, ciągnęły się aż do ulic stolicy.
Powróciły też łodzie, na zwiady wysłane; w przeciągu kilku godzin opłynęły wyspę, nie znalazłszy nigdzie najmniejszego śladu Britannii.
Duncan mógł już przeto spokojnie opuścić tę gromadę wysp afrykańskich i płynąć dalej na wschód. Wieczór poświęcono na połów fok, które znajdują się tam w niezmiernej ilości i pod imieniem cieląt, lwów, niedźwiedzi i słoni morskich zalegają wybrzeża zatoki Falmouth. Dawniej na tych wodach przebywały też i wieloryby, lecz tyle na nie robiono wypraw, że pozostało ich w tych okolicach niewiele; natomiast napotykano duże i częste gromady różnych zwierząt ziemnowodnych. Osada jachtu postanowiła odbywać połów przez noc całą, a następny dzień użyć na zrobienie zapasu tranu; tak więc odjazd Duncana odłożono do pojutrza, to jest do dnia 20-go listopada.
Przy wieczerzy Paganel udzielił swym towarzyszom kilku zajmujących szczegółów o wyspach Tristan, a mianowicie, że ta gromada odkryta była w 1506 roku przez Portugalczyka, Tristana d'Acunha, jednego z towarzyszów Albuquerque'a. Lecz nie zwiedzano jej przez wiek cały, uważając ją nie bez zasady, tak samo jak Bermudy, za gniazdo burz. Rzadko tam więc statek jaki przybywał, chyba zagnany burzą.
W 1697 roku zawinęły tam trzy statki holendersko-indyjskie. Spostrzeżenia ich przeglądał w 1700 roku sławny astronom Halley. Od roku 1712 do 1767 kilku żeglarzy francuskich korzystało z tych wiadomości, a między innymi La Pérouse w swej podróży, odbytej w 1785 roku.
Wyspy te, rzadko odwiedzane, pozostały zupełnie puste. Dopiero w roku 1811 Amerykanin, nazwiskiem Jonathan Lambert, postanowił je zaludnić. Przybywszy tam z dwoma towarzyszami w miesiącu styczniu, wziął się czynnie do pracy. Gubernator angielski z Przylądka Dobrej Nadziei, dowiedziawszy się, że dobrze się tam mają, ofiarował im opiekę Anglji, którą Jonathan Lambert przyjął i na chacie swej zatknął flagę Wielkiej Brytanji. Zdawało się, że powinien był panować spokojnie nad swym narodem, złożonym z jednego starego Włocha i jednego mulnika portugalskiego — gdy pewnego dnia, przy zwiedzaniu wybrzeży swego państwa, utopił się lub może był utopiony. Tymczasem nadszedł rok 1816. Napoleona uwięziono na wyspie Św. Heleny, a Anglja, dla zapewnienia sobie lepszej nad nim straży, osadziła jeden garnizon na wyspie Wniebowzięcia, a drugi na Tristan d'Acunha. Ten ostatni składał się z kompanji artylerji, z Cap, oraz oddziału Hotentotów — i pozostał tam aż do roku 1821, to jest do śmierci więźnia z wyspy Św. Heleny.
— Jeden pozostał tylko Europejczyk — dodał Paganel — jeden kapral, Szkot...
— Ach, Szkot! — zawołał major, którego uwagę zawsze zajmowali szczególniej jego rodacy.
— Nazywał się William Glass — odrzekł Paganel — i pozostał na wyspie ze swoją żoną i dwoma Hotentotami. Wkrótce do tego Szkota przyłączyli się dwaj Anglicy: jeden majtek, a drugi rybak, były dragon armji argentyńskiej — a nareszcie w 1821 jeden z rozbitków okrętu Blendon - Hall wraz ze swą żoną znalazł schronienie na wyspie Tristan. Takim więc sposobem w 1821 roku wyspa liczyła już sześciu mężczyzn i dwie kobiety; w 1829 było już na niej siedmiu mężczyzn, sześć kobiet i czternaścioro dzieci; w 1835 cyfra ludności wzrosła do czterdziestu, a teraz już jest trzykroć liczniejsza.
— Taki to bywa początek narodów — rzekł Glenarvan.
— Dla uzupełnienia dziejów Tristan d’Acunha, dodam — mówił Paganel — że ta wyspa tyle, co i Juan Fernandez, zasługuje na nazwę wyspy Robinsona, bo jeżeli na jednej pozostawiono zkolei dwu marynarzy, to na drugiej omal nie porzucono dwu uczonych. W roku 1793 jeden z moich rodaków, przyrodnik Aubert Dupetit-Thouars, wyszedłszy na wycieczkę botaniczną, zabłądził i nie mógł trafić do swego statku, aż do chwili, gdy już podnoszono kotwicę; a w r. 1824, jeden z twoich znowu rodaków, milordzie, zdolny rysownik August Earle, przez ośm miesięcy pozostawał na wyspie. Kapitan jego okrętu zapomniał, że Earle wysiadł na ląd, i odpłynął do Przylądka Dobrej Nadziei.
— Prawdziwie roztargniony kapitan — rzekł major. — Czy nie był to czasem jaki twój krewny, Paganelu?
— Jeśli nim nie był, kochany majorze, to wart nim być.
Odpowiedź geografa zakończyła tę rozmowę.
Nocny połów Duncana udał się bardzo szczęśliwie. Ubito pięćdziesiąt ogromnych fok, z których przez cały dzień następny wydobywano tran i ściągano skóry. Reszta towarzystwa zrobiła znów wycieczkę na wyspę. Major i Glenarvan wyszli ze strzelbami, chcąc popróbować zwierzyny tamtejszej. Na przechadzce dnia tego posunięto się aż do podnóża góry, na grunt zasłany szczątkami wybuchów wulkanicznych; angielski kapitan Carmichaël słusznie uważał tę wyspę za wulkan wygasły.
Myśliwi spostrzegli kilka dzików, a nawet jednego z nich kula majora powaliła. Na wyniosłej płaszczyźnie widziano znaczną ilość kóz dzikich; było też tam mnóstwo kotów zdziczałych, śmiałych i silnych, groźnych nawet dla psów; być może, zrobią się z nich zczasem drapieżniki jak należy.

O ósmej wieczorem wszyscy już byli zpowrotem na pokładzie, a w nocy Duncan opuścił wyspę Tristan d'Acunha, aby jej nigdy już więcej nic zobaczyć.








  1. 13° 4' na zachód od południka paryskiego, gdyż różnica pomiędzy temi dwoma południkami wynosi 2° 20'.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.