Dzieci kapitana Granta/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieci kapitana Granta |
Podtytuł | Podróż fantastyczno-naukowa |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1929 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tytuł orygin. | Les enfants du capitaine Grant |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
WYBRYKI OCEANU INDYJSKIEGO.
W dwa dni po tej rozmowie John Mangles, zwróciwszy się ku południowi, oświadczył, że Duncan znajduje się pod 113° 37ʹ długości. Pasażerowie spojrzeli na kartę okrętową i z wielkiem zadowoleniem spostrzegli, że tylko pięć stopni oddziela ich od przylądka Bernouilli. Pomiędzy tym przylądkiem a cyplem Entrecastaux, wybrzeże australijskie zakreśla łuk, którego podstawą jest trzydziesty siódmy równoleżnik. Można było śmiało liczyć na to, że za cztery dni najdalej przylądek Bernouilli ukaże się na widnokręgu.
Wiatr zachodni sprzyjał dotąd podróży jachtu, lecz od kilku dni widocznie zmniejszał się, uspokajał, aż nareszcie 13-go grudnia zupełnie wiać przestał, a żagle bezwładnie zawisły na masztach. Gdyby nie potężna siła śruby, Duncan byłby stanął w miejscu, przykuty ciszą oceanu.
Taki stan atmosfery mógł trwać Bóg wie jak długo. Wieczorem Glenarvan mówił o tym przedmiocie z kapitanem statku, który, widząc wyczerpujące się zapasy węgla, mocno był zaniepokojony tym brakiem wiatru, którego, według wyrażenia majtków, nie było nawet tyle, ileby się w kapeluszu zmieściło.
— Zawsze jednak — rzekł Glenarvan — niema na co tak bardzo narzekać; lepszy brak wiatru, aniżeli wiatr przeciwny.
— Wasza dostojność ma słuszność — odpowiedział John Mangles — lecz właśnie taka cisza nagłą sprowadza zmianę pogody i dlatego jej się obawiam. Znajdujemy się w strefie wiatrów mussonów, które od października do kwietnia dmą od strony północno-wschodniej, i jeśli nas tu pochwycą, podróż nasza bardzo się opóźni.
— Cóż robić, kochany kapitanie? I tej jeszcze przeciwności poddać się musimy; zresztą, prócz opóźnienia, żadne nam inne nie grozi niebezpieczeństwo.
— Jeśli do wiatrów nie przyłączy się burza.
— Czy ją przewidujesz? — spytał Glenarvan, rozglądając się po niebie czystem.
— Tak jest — odparł kapitan — mówię to waszej dostojności, nie chciałbym jednak przestraszać ani lady Glenarvan, ani też miss Marji Grant.
— Bardzo słusznie. Z czego wnioskujesz o burzy?
— Widzę wiele oznak nieprzyjaznych; nie ufaj, milordzie, tej pozornej czystości nieba, bo nic niema nad nią bardziej zwodniczego. Od dwu dni barometr opada gwałtownie; w tej chwili wskazuje dwadzieścia siedm cali[1]. Przestrogi tej lekceważyć nie trzeba; ja obawiam się bardzo wybryków mórz południowych, bo już ich doświadczyłem. Pary, zbierające się na ogromnych lodowcach bieguna południowego, sprowadzają nadzwyczajnie gwałtowny ciąg powietrza. Stąd powstaje walka wiatrów biegunowych z równikowemi, wytwarzająca cyklony, tornady i te nawałnice różnorodne, tak niebezpieczne dla okrętów.
— Słuchaj, John — rzekł na to Glenarvan — Duncan jest silny, a jego kapitan zręczny i biegły marynarz. Niech przyjdzie burza, potrafimy się obronić.
John Mangles, wynurzając swe obawy, szedł poprostu za głosem instynktu marynarskiego. Był to zręczny, jak Anglicy nazywają: „Weather-wise” (obserwator pogody). Ciągłe i uporczywe spadanie barometru nakazywało mu przedsięwziąć wszelkie środki ostrożności na pokładzie okrętu. Spodziewał się burzy gwałtownej, której nie wskazywał jeszcze obecny stan nieba, ale którą zapowiadało narzędzie nieomylne.
John przez noc całą pozostał na pomoście. Około godziny jedenastej niebo zachmurzyło się od strony południowej. John rozkazał natychmiast zwinąć wszystkie większe żagle. O północy wiatr czuć się dawał silniejszy, tak, że pędził atomy powietrzne z szybkością sześciu sążni na sekundę; trzeszczenie masztów oraz wewnętrznych wiązań statku zwróciło uwagę podróżnych, nie wiedzących dotąd o niczem. Paganel, Glenarvan, major i Robert wyszli na pomost — jedni przez ciekawość, drudzy, żeby pomagać w robocie. Po niebie czystem i gwiaździstem jeszcze niedawno toczyły się teraz gęste chmury, tu i owdzie poprzerywane plamami, jak wielka skóra lamparcia.
— Czy to huragan? — spytał krótko lord Glenarvan.
— Jeszcze nie, ale wkrótce będzie — odrzekł John.
Jako doświadczony marynarz, kapitan wydał rozkazy stosowne i sam ani na chwilę z pomostu się nie oddalał. Robił, co należało, aby nie oddać statku na wolę wichrów, a okręt od zbytniego kołysania się bronić.
W tej chwili barometr opadł do dwudziestu sześciu cali, co bardzo rzadko się zdarza, a stormglas[2] wskazywał burzę.
Była to pierwsza godzina po północy. Lady Helena i miss Grant, doznając silnego kołysania w swej kajucie, odważyły się wyjść na pomost. Wiatr dął gwałtownie z szybkością czternastu sążni na sekundę; liny metalowe dźwięczały, jak struny instrumentu muzycznego, po których przesuwa się smyczek olbrzymi; bloki uderzały o siebie; marynarze biegali, wydając okrzyki chrapliwe; żagle, których jeszcze nie zwinięto, strzelały, jak działa; fale, już wyolbrzymiałe, rzucały się na okręt, unoszący się, jak delfin, na ich grzywach.
Gdy kapitan spostrzegł kobiety, pobiegł śpiesznie ku nim i prosił, aby wróciły do kajuty; burza w tej chwili tak się już wzmogła, że lady Helena zaledwie słyszeć mogła słowa kapitana.
— Czy niema niebezpieczeństwa? — spytała, gdy się na krótko uciszyło.
— Żadnego, pani — uspokajał John Mangles — ale ani pani, ani miss Grant nie możecie zostać na pomoście.
Lady Glenarvan i jej towarzyszka nie opierały się temu rozkazowi, brzmiącemu raczej jak prośba. Zaledwie weszły do swej kajuty, szyby, jakkolwiek osłonięte zasuwami, zatrzęsły się od huku silnie uderzającego bałwana; gwałtowność wiatru zwiększyła się, maszty zgięły się pod naciskiem żagli, i jacht zdawał się podnosić na falach.
Czuwający nad wszystkiem kapitan kazał zwinąć jeszcze kilka żagli.
Majtkowie szybko i zręcznie spełniali polecenia, a Duncan, którego komin wyrzucał wciąż ogromne kłęby czarnego dymu, nierówno uderzał w wodę śrubą, której śmigi wyłaniały się niekiedy z fal.
Glenarvan, major, Paganel i Robert z podziwem i trwogą przypatrywali się tej strasznej walce Duncana z falami; stali oni w milczeniu, silnie trzymając się parapetu i nie mogąc słowa do siebie przemówić. Nad ich głowami, wśród szalonych wichrów, bujały stada petreli, tych żałobnych zwiastunów burzy.
W tej chwili świst przeciągły i ogłuszający przytłumił wrzaski huraganu. Para puściła się gwałtownie przez klapy kotła, świst alarmowy rozległ się z nadzwyczajną siłą, jacht przechylił się okropnie, a Wilson, stojący u koła sterowego, runął wskutek niespodziewanego ruchu koła. Duncan, uderzony przez fale z boku, nie słuchał już steru.
— Co się to stało — pytał John Mangles, wybiegając na pomost kapitański.
— Okręt kładzie się na bok! — odparł Tomasz Austin.
— Czy utraciliśmy ster?
— Do maszyny, do maszyny! — dał się słyszeć głos maszynisty.
John zbiegł na dół.
Kłęby pary napełniały komorę maszyn. Tłoki stały nieruchomo w cylindrach, drągi przestały obracać wał śruby. Wówczas maszynista, widząc bezskuteczność wszelkich wysiłków i w obawie o kotły, zamknął dopływ pary i pozwolił jej uchodzić przez wylot w rurze kominowej.
— Co to znaczy? — zapytał kapitan.
— Śruba skrzywiła się, czy też uwięzła — odrzekł mechanik — i przestała całkiem działać.
— Czy nie da się to naprawić?
— Niesposób.
Nie było zresztą czasu na naprawianie uszkodzeń; śruba nie posuwała statku, para zaś, nie działając na nią, otworzyła sobie klapy. Trzeba było uciec się do żagli i szukać pomocy u tego wiatru, który w tej chwili był najniebezpieczniejszym nieprzyjacielem.
John wrócił na pokład, w dwu słowach uwiadomił lorda Glenarvana o tem, co zaszło, i naglił go, aby wraz z resztą podróżnych zeszedł do kajuty. Glenarvan jednak chciał pozostać na pomoście.
— Nie! — odpowiedział John tonem stanowczym. — Muszę być tu sam z moją załogą. Proszę zejść do kajuty. Okręt mógłby się pochylić, a wtedy fale zmiotłyby was z pomostu bez miłosierdzia.
— Lecz możemy być wam przydatni...
— Proszę odejść, milordzie. To jest konieczne! Bywają chwile, że ja jestem panem na pokładzie. Proszę odejść, żądam tego!
Tylko zbyt ważne i trudne położenie mogło sprawić, że John Mangles odzywał się w ten sposób. Glenarvan zrozumiał, że obowiązkiem jego było dać przykład posłuszeństwa. Opuścił więc pomost, pociągając za sobą swych towarzyszów i udał się do kobiet, z trwogą i niepewnością oczekujących końca tej walki żywiołów.
— To energiczny człowiek, ten mój kapitan — rzekł, wchodząc do kajuty, a Paganel potakiwał jego wyrazom, okazując zadowolenie z tak właściwej energji młodego dowódcy.
John nie tracił ani minuty, aby wydobyć statek z niebezpiecznego położenia, w jakiem stawiało go popsucie się śruby. Szło mu głównie o to, aby się nie oddalić od drogi wskazanej; wypadało też oszczędzać żagli i nie narażać ich na działanie burzy.
Jacht, posiadając wielkie zalety żaglowe, zwijał się jak rączy rumak, czujący ostrogę. Żagle, wyrobione z najlepszego płótna dundejskiego, wielce ułatwiały żeglugę; szło tylko o to, czy długo zdołają opierać się gwałtowności wichury.
W takiem położeniu przeszła reszta nocy. Liczono na to, że z nadejściem dnia burza się zmniejszy; nadzieja ta jednak okazała się próżna. Około ósmej godziny rano wiatr bardziej się jeszcze zwiększył i zmienił w huragan.
John nic nie mówił, ale drżał o statek i tych, którzy się na nim znajdowali. Duncan, rzucany jak piłka, nieraz przechylał się tak, że sądzono, iż więcej nie powstanie. A wreszcie przechylił się do tego stopnia, że już majtkowie z siekierami w ręku gotowi byli przecinać liny żaglowe wielkiego masztu, gdy żagle, oderwane gwałtownie od rej, uleciały w powietrze, jak olbrzymie albatrosy.
Duncan znowu powstał, lecz, pozbawiony wszelkiej podpory na falach i bez kierunku, rzucany był na wszystkie strony z taką siłą, że obawiano się, aby maszty nie skruszyły się aż do osady. Statek nie mógłby długo wytrzymać w takich okolicznościach i lada chwila woda mogła się doń przedostać przez otwory, powstające wskutek pękania kadłubu.
John Mangles, żeby uniknąć tego niebezpieczeństwa, postanowił rozpiąć na pochyłym maszcie zprzodu jachtu mały żagiel trójkątny i uciekać z wiatrem. Powiodło mu się to jednak dopiero około godziny 3-ej po południu, po kilku godzinach pracy mozolnej. Pod tym kawałkiem płótna Duncan, pędzony burzą, sunął z szybkością niezmierną, w kierunku północno-wschodnim. Szybkość ta jednak zbawiła go, choć się zdarzało nieraz, że bałwany morskie, huraganem ciskane, przeskakiwały nad statkiem, a opadająca z nich woda zalewała cały pokład.
I w rzeczy samej było się o co trwożyć. Duncan, zepchnięty ze swej drogi, pędził ku wybrzeżu australijskiemu z szybkością niepowstrzymaną. John Mangles instynktem pojmował, że szalony prąd niesie jego statek. Co chwila obawiał się uderzenia o skałę i rozbicia jachtu na drzazgi. Obliczał, że do wybrzeża jest co najmniej jeszcze mil dwanaście. Lecz spotkanie się z ziemią było to samo, co rozbicie, zatracenie okrętu. Stokroć lepiej było pozostać na ogromnym oceanie, przeciw którego wściekłości statek łatwiej jeszcze obronić się zdoła; jeśli natomiast burza zapędzi go do lądu, to jacht zginie.
John ruszył do lorda Glenervana. W rozmowie poufnej opisał mu szczerze całą okropność położenia i wkońcu oświadczył, że po ścisłym namyśle gotów jest skierować Duncana ku wybrzeżu i poświęcić go dla ocalenia, jeżeli to się okaże możliwe, osób na nim płynących.
— Rób, co uważasz za dobre — odpowiedział Glenarvan.
— A lady Helena, miss Grant?...
— Zawiadomię je w ostatniej dopiero chwili, gdy już wszelka nadzieja utrzymania się na morzu będzie stracona. Uprzedzisz mnie, o tem.
— Dobrze, milordzie!
Glenarvan powrócił do kobiet. Nie wiedziały one o całem niebezpieczeństwie, ale czuły jego wielkość; okazywały jednak nie mniej odwagi od swych towarzyszów. Paganel zupełnie nie wporę rozwijał teorję o kierunku prądów atmosferycznych; major, jak muzułmanin, wierzący w przeznaczenie, czekał, co się stanie.
Około jedenastej huragan zdawał się zmniejszać. Pierzchała mgła wilgotna i przez chwilową w niej przerwę John mógł dojrzeć ląd niski w odległości mil sześciu w kierunku wiatru. Jacht pędził ku temu lądowi. Fale wzbijały się do pięćdziesięciu z górą stóp wysokości. John rozumiał, że muszą tam mieć mocny punkt oparcia, o który odbijają się tak potężnie.
— Muszą tam być ławice piasku — zauważył Austin.
— I ja tak sądzę — potwierdził porucznik.
— W Bogu więc tylko nadzieja — rzekł John. — Jeśli on nie znajdzie dla Duncana dogodnego przejścia i nie przeprowadzi go przez nie, jesteśmy zgubieni.
— Morze teraz jeszcze jest wysokie — odrzekł porucznik — może się nam uda przebyć te ławice.
— Ależ patrz, mój drogi, jak strasznie fale się srożą. Jakiż okręt oprzeć się im zdoła! Módlmy się, mój przyjacielu!
Duncan tymczasem pędził ku wybrzeżu z szybkością przerażającą. Wkrótce był już tylko o dwie mile od ławic. Mgły co chwila zasłaniały ziemię; John jednak miał wrażenie, że poza tem pasmem bałwanów widzi wody spokojniejsze, na których Duncan byłby stosunkowo bezpieczniejszy. Lecz jakże się do nich dostać?
John wezwał podróżnych na pokład; nie chciał, aby w chwili rozbicia się okrętu byli zamknięci w kajutach. Glenarvan z towarzyszami trwożnie patrzyli na rozhukane morze. Marja Grant zbladła.
— John! — rzekł Glenarvan przyciszonym głosem. — Będę usiłował ocalić żonę lub zginę z nią razem. Ty pamiętaj o miss Grant.
— Dobrze! — odpowiedział John drżącym od wzruszenia głosem.
Duncan był już bardzo blisko ławicy, którą przebyłby niezawodnie, bo woda była dość głęboka, gdyby silne wzburzenie fal; wznoszących gwałtownie statek a potem usuwających się z pod niego, pozwoliło na to.
W tej chwili Johnowi przyszła jeszcze jedna myśl do głowy.
— Olej! — zawołał — lejże olej co prędzej.
Osada zrozumiała odrazu znaczenie tych słów. Chodziło o użycie środka, który udaje się czasami: można uspokoić wściekłość nawałnicy, pokrywając powierzchnię bałwanów warstwą płynu tłustego, powstrzymującą burzliwość fal. Skutek jest zawsze niezawodny, choć trwa krótko. Zazwyczaj morze w tem miejscu tem gwałtowniej potem, szaleje i biada statkowi, któryby w tej chwili wypłynął na rozhukane fale.
Osada, której siły wzmagało grożące niebezpieczeństwo, prawie w mgnieniu oka wytoczyła na pomost baryłki z zapasem oleju i rąbiąc je siekierami, wylewała zbawczy płyn na wodę.
— Dobrze idzie! — zawołał John, wypatrując chwili dogodnej...