Dzieci kapitana Granta/XXXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieci kapitana Granta |
Podtytuł | Podróż fantastyczno-naukowa |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1929 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tytuł orygin. | Les enfants du capitaine Grant |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Był to dzień 23 grudnia 1864 roku. Grudzień tak smutny, tak ponury i chłodny na północnej półkuli, powinienby w tych stronach nazywać się czerwcem.
Podług obliczeń astronomicznych nastał już był drugi dzień lata, bo słońce wstąpiło 21-go w znak Koziorożca i o kilka już minut wcześniej schodziło z horyzontu; nowa więc podróż lorda Glenarvana miała się odbyć podczas najcieplejszej pory roku, pod promieniami prawie zwrotnikowemi słońca.
Ogół posiadłości angielskich w tej części oceanu Spokojnego, nazywa się Australazją, a składa się z Nowej Holandji, Tasmanji, Nowej Irlandji i kilku wysp sąsiednich.
Stały ląd Australji podzielono na obszerne kolonje bardzo różne pod względem przestrzeni i bogactwa.
Ktokolwiek spojrzy na mapy Petermana albo Preschoella, niezawodnie zadziwi się nad prostym kierunkiem linji tego podziału. Anglicy wyciągnęli pod sznur granicę tych ogromnych prowincyj. Nie zważali ani na górzystość, ani na kierunek rzek, ani na odmienny klimat, ani na różnorodność plemion. Kolonje te stykają się z sobą pod kątem prostym i wyglądają jak szachownica. Z tych linij i kątów prostych widać, że to robota geometry, nie geografa. Tylko wybrzeża, ze swemi nierównościami, zatokami i przylądkami, zachwycającym brakiem symetrji protestują w imię natury.
Widok tej szachownicy wzbudzał zawsze krytyczny zmysł Paganela. Gdyby Australja należała do Francji, nie ulega wątpliwości, że geografowie francuscy nie posunęliby do tego stopnia zamiłowania węgielnicy i grafjonu.
Obecnie liczą sześć kolonij na wielkiej wyspie Oceanji: Nowa Walja Południowa ze stolicą Sydnej, Queensland, ze stolicą Brisbane; prowincja Wiktorja ze stolicą Melbourne, Australja Południowa ze stolicą Adelajda, Australja Północna, nie mająca jeszcze stolicy. Koloniści zasiedlają tylko wybrzeża. O dwieście mil angielskich w głąb kraju wznosi się zaledwie kilka miast ważniejszych; wnętrze zaś tej krainy, to jest przestrzeń, równająca się dwom trzecim częściom Europy, dotąd jeszcze jest prawie nieznana.
Na szczęście, 37-my równoleżnik nie przechodzi przez te niezmierzone pustynie, te nieprzystępne krainy, które naukę kosztowały tyle ofiar. Wszystkie trudy i usiłowania Glenarvana nicby tu nie pomogły. Miał tylko do czynienia z południową częścią Australji, która się składa z wąskiego pasa prowincji Wiktorji i z wierzchołka przewróconego trójkąta, jaki tworzy Nowa Walja Południowa.
Od przylądka Bernouilli do granicy Wiktorji liczą zaledwie sześćdziesiąt dwie mile angielskie. Nie więcej to niż dwa dni drogi — i Ayrton spodziewał się nocować nazajutrz w Aspley, mieście leżącem na samym zachodzie prowincji Wiktorji.
Początek podróży zwykle odznacza się rzeźwością, jeźdźców i koni. Co do pierwszych, niema nic do powiedzenia, lecz należy zawsze hamować, zapał ostatnich, bo, mając długą podróż przed sobą, trzeba koniecznie oszczędzać siły wierzchowców. Z tego względu postanowiono nie robić więcej dziennie nad 20 do 30 mil angielskich. Zresztą należało stosować chód koni do powolniejszego stąpania wołów, które, jak narzędzia mechaniczne, tracą na czasie to, co wygrywają na sile. Wóz z podróżnymi i zapasami stanowił środek karawany, ruchomą fortecę. Jeźdźcy mogli jechać z boków, gdzie się komu spodobało, nie oddalając się wszakże zbyt daleko.
Ponieważ nie trzymano się żadnego szczególnego porządku, każdy zatem mógł robić, co zechciał: myśliwi uganiać się po płaszczyźnie, galanci rozmawiać z damami, jadącemi w powozie, a filozofowie prowadzić dysputy uczone. Paganel, posiadający wszystkie te przymioty, musiał być i był wszędzie razem.
Podróż przez prowincję Adelajda nie przedstawiała nic zajmującego: szereg niewysokich, pełnych kurzawy pagórków; ogromne przestrzenie gruntów jałowych, noszących w tym kraju nazwę „bush”; nieco łąk, pokrytych gromadkami krzaków o klinowatym liściu, mającym smak słonawy, a służącym za największy przysmak dla owiec; gdzie niegdzie kilka „pigsfaces” — szczególny gatunek owiec o łbach, przypominających kształtem świńskie, właściwy Nowej Holandji, pasących się między słupami linji telegraficznej, świeżo otwartej między Adelajdą i wybrzeżem, oto jedyny widok, przedstawiający się podróżnym na kilkomilowej przestrzeni.
Dotychczas równiny te zupełnie przypominały nudne krajobrazy pampy; był to ten sam grunt równy, zarosły trawą, ten sam widnokrąg ostro zarysowany. Mac Nabbs utrzymywał, że się znajdują jeszcze w tym samym kraju, lecz Paganel zapewniał, iż wkrótce krajobraz się zmieni. Polegając na jego zapewnieniu, czekano cudownych rzeczy.
Około trzeciej orszak przybył na szeroką, ogołoconą z drzew równinę, znaną pod nazwą „mosquitos plains”. Uczony geograf mógł stwierdzić, że zasługuje ona istotnie na swoją nazwę. W rzeczy samej podróżni i ich konie wiele ucierpieli od ukąszeń komarów, których uniknąć nie było można. Dzięki amonjakowi, znajdującemu się w podróżnej apteczce, ból z ich ukłucia łatwo dawał się uśmierzać; niemniej Paganel zaczął przeklinać nieznośne owady, szpilkujące ostremi żądłami wysoką jego postać.
Ku wieczorowi kilka żywopłotów z akacyj, kilka tu i ówdzie porozrzucanych gumowców białych, świeży ślad wozów ożywiły krajobraz. Nakoniec ukazały się dobrze utrzymane ogrodzenia. O ósmej woły, naglone przez poganiacza Ayrtona, przybyły do stacji Red-Gum. Wyraz ten „stacja” oznacza siedzibę wewnątrz kraju, gdzie hodują bydło, stanowiące największe bogactwo Australji. Hodowcy nazywają się „squatters” to jest ludzie siadający na ziemi[1]. Rzeczywiście jest to najpierwsza postawa, jaką przybiera każdy kolonista, znużony długiemi wędrówkami po tych niezmierzonych przestrzeniach.
Stacja Red-Gum była to wcale niewielka osada, jednakże Glenarvan znalazł tam najszczerszą gościnność. W tych odludnych siedliskach zawsze się znajdzie nakryty stół dla podróżnego, a każdy kolonista australijski jest bardzo gościnnym gospodarzem. Nazajutrz Ayrton zaprzągł woły o świcie, chciał bowiem tegoż dnia wieczorem stanąć na granicy Wiktorji. Grunt stawał się coraz nierówniejszy. Małe wzgórki, pokryte czerwonym piaskiem, falowały jak daleko oko mogło dojrzeć; rzekłbyś, że to ogromna płachta czerwona, rzucona na ziemię i pofałdowana powiewem wiatru. Kilka „malleys”, rodzaj sosen biało nakrapianych, o pniu gładkim i prostym, roztaczało gałęzie, pokryte ciemno-zielonym liściem, nad żyznemi pastwiskami, na których roiły się wesołe stada skoczków. Potem ukazały się ogromne przestrzenie pokryte zaroślami i młodemi drzewkami gumowemi; nakoniec zarośla znikły, drzewka zamieniły się na drzewa, podróżni mieli przed sobą pierwszą próbkę lasów australijskich.
Im więcej się zbliżali do granicy Wiktorji, tem widoczniej zmieniała się postać kraju. Podróżni czuli, że stąpają po nowej ziemi. Jechali ciągle w prostym kierunku i ani jeziora, ani góry nie zmuszały ich do zbaczania z linji prostej. Stosowali w praktyce główne twierdzenie geometryczne i podróżowali najprostszą, a zatem najkrótszą, drogą.
Myśl o trudach i przeszkodach ani przychodziła im do głowy. Pochód ich stosował się do powolnego kroku wołów; a chociaż te spokojne zwierzęta nie szły prędko, jednak posuwały się naprzód, nie zatrzymując się nigdy.
Tym sposobem orszak, zrobiwszy we dwa dni sześćdziesiąt mil angielskich, 23-go wieczorem stanął w Aspley, pierwszem mieście prowincji Wiktorji, położonem w obwodzie Wimerra, pod sto czterdziestym pierwszym stopniem długości. Ayrton umieścił wóz w Crowns Inn, oberży, która przybrała nazwę Hotelu pod Koroną. Wieczerza, składająca się wyłącznie z baraniny, przyrządzonej na rozmaite sposoby, parowała na stole. Jedzono wiele a rozmawiano jeszcze więcej. Wszyscy niecierpliwie pragnęli dowiedzieć się o osobliwościach Australji, a skutkiem tego było zarzucanie pytaniami geografa. Paganel nie dał się długo prosić i opowiadał o tej części prowincji Wiktorji, która otrzymała nazwę „Australji szczęśliwej”.
— Mylna to nazwa — mówił on — stosowniej było nazwać ją Australją bogatą, bo i z krajami rzecz tak się ma, jak z ludźmi: bogactwo nie stanowi szczęścia. Australja, dzięki swoim kopalniom złota, stała się pastwą tłumów dzikich, wszystko niszczących awanturników. Przekonacie się o tem, gdy będziemy przejeżdżali okolice złotodajne.
— Kolonja Wiktorja, o ile mi się zdaje, niedawno istnieje? — odezwała się pani Glenarvan.
— Tak, pani, liczy dopiero lat trzydzieści. Działo się to 6-go czerwca 1835 roku, we wtorek.
— O godzinie kwadrans na ósmą wieczorem — dodał major, który lubił żartować z dokładności, z jaką Paganel zwykł określać daty.
— Nie, o godzinie siódmej minucie dziesiątej — odrzekł z powagą geograf. — Batman i Falckner założyli siedzibę w Port-Philippe nad tą samą zatoką, nad którą dziś rozciąga się wielkie miasto Melbourne. Przez piętnaście lat nowa kolonja stanowiła część Nowej Walji Południowej i zależała od jej stolicy Sydnej. W 1851 roku uzyskała niezawisłość i przytem nazwę Wiktorja.
— I dobrze się jej wiodło od tego czasu? — spytał Glenarvan.
— Osądź sam, mój przyjacielu — odpowiedział Paganel — oto są liczby, których nam ostatnie wiadomości statystyczne dostarczają i niech sobie Mac Nabbs mówi, co chce, a niema nic wymowniejszego nad liczby.
— Dalej, dalej, kochany Paganelu — rzekł major.
— Natychmiast... W roku 1836 kolonja Port - Philippe miała 244 mieszkańców, dziś prowincja Wiktorja liczy ich sześćset tysięcy; siedm miljonów krzewów winnych przynosi jej rocznie sto dwadzieścia jeden tysięcy galonów wina. Sto trzy tysiące koni galopuje po jej równinach i sześćset siedmdziesiąt pięć tysięcy sztuk rogatego bydła tuczy się na jej niezmierzonych pastwiskach.
— Czy niema też pewnej ilości nierogacizny? — zapytał Mac Nabbs.
— Tak, majorze, siedmdziesiąt dziewięć tysięcy sześćset dwadzieścia pięć, z pozwoleniem pańskiem.
— A wiele baranów, Paganelu?
— Siedm miljonów sto piętnaście tysięcy dziewięćset czterdzieści trzy, majorze.
— Licząc już z tym, którego jemy w tej chwili, Paganelu?
— Nie, nie licząc go, ponieważ zjedliśmy go już trzy ćwierci.
— Brawo, panie Paganel — zawołała lady Helena, śmiejąc się z całego serca — musimy przyznać, że jesteś mocnym w kwestjach geograficznych, i mój kuzyn, Mac Nabbs, napróżno sili się wynaleźć twą słabą stronę.
— Ależ, pani, wiedzieć te rzeczy i w potrzebie wam ich udzielić jest mojem rzemiosłem; zatem możecie mi wierzyć, kiedy wam mówię, że w tym kraju zobaczymy cuda.
— Jednak dotychczas... — zauważył Mac Nabbs, który lubił drażnić geografa, żeby podniecić jego zapał.
— Poczekajże, niecierpliwy majorze — zawołał Paganel — zaledwie jedną nogą stanąłeś na granicy, a już zaczynasz się niecierpliwić; powiadam ci; powtarzam i potwierdzam, że to jest najciekawszy kraj na ziemi! Jego formacja, przyroda, płody, klimat, a nawet przyszłe jego zniknienie — dziwiły, dziwią i dziwić będą wszystkich uczonych świata. Wyobraźcie sobie, moi przyjaciele, ląd, którego nie środek, lecz brzegi pierwej wystąpiły nad powierzchnią fal, jak pierścień olbrzymi, który zawiera może w okolicach środkowych wewnętrzne, napół wyschłe morze; którego rzeki wysychają z dnia na dzień; gdzie wilgoć nie istnieje ani w powietrzu, ani w gruncie; gdzie drzewa nie liście co rok tracą, ale korę; gdzie liście nie napłask, lecz bokiem obrócone są do słońca i nie dają cienia; gdzie drzewo często bywa niepalne; gdzie kamienie ciosowe topnieją od deszczu; gdzie lasy są niskie, a trawy olbrzymie; gdzie zwierzęta mają dziwaczne kształty; gdzie czworonożne mają dzioby, jak ptactwo, i zmuszają przyrodników do tworzenia nowych rodzajów; gdzie kangur skacze na swych nierównych łapach; gdzie owce mają głowy świńskie; gdzie lisy przeskakują z drzewa na drzewo; gdzie łabędzie są czarne a szczury robią sobie gniazda; gdzie ptaki zdumiewają swemi zdolnościami i rozmaitością śpiewu; gdzie jeden służy zamiast zegara, inny trzaska jak pocztyljon z bicza — jeden naśladuje szlifierza, inny wybija sekundy jak perpyndykuł; jeden śmieje się z rana, kiedy słońce wschodzi, inny płacze wieczorem przy jego zachodzie. O kraino dziwna, nielogiczna, ziemio paradoksalna, stworzona wbrew prawom natury! Toć najsłuszniej uczony botanik Grimard mógł powiedzieć o tobie: „Oto Australja, prawdziwa parodja praw wszechświata, a raczej naigrawanie się z niego”.
Paganel rozpędził swój język, jakby go nigdy nie miał zatrzymać. Wymowny sekretarz Towarzystwa Geograficznego przestał być panem siebie — mówił i mówił, gestykulując do upadłego i wywijając widelcem, co siedzącym obok niego groziło niemałem niebezpieczeństwem. Nakoniec grom oklasków przytłumił głos jego i udało mu się nareszcie zamilknąć.
Po takiem wyliczeniu osobliwości australijskich, nikt nie myślał prosić o więcej, tylko major nie mógł się powstrzymać, żeby go, nie zapytać głosem spokojnym:
— I to już wszystko?
— Otóż nie, nie wszystko! — odparł uczony z nową gwałtownością.
— Jakto? — spytała zaciekawiona lady Helena. — Czyż jest jeszcze w Australji coś więcej osobliwego?
— Tak, pani, jej klimat przewyższa swemi dziwactwami wszystko, co ona wydaje.
— Naprzykład? — zawołano.
— Nie mówię o własnościach higjenicznych klimatu australijskiego, tak obfitującego w tlen, a ubogiego w azot; niema tu wiatrów wilgotnych, bo wieją wzdłuż wybrzeży; niema też wielu chorób, np. tyfusu, odry i cierpień chronicznych.
— Jednakże i to korzyść niemała — rzekł Glenarvan.
— Bezwątpienia, lecz ja nie o tem mówię — odpowiedział Paganel. — Tutaj klimat ma pewną własność... nieprawdopodobną.
— Jaką? — zapytał John Mangles.
— Nie uwierzycie nigdy!
— Uwierzymy! — zawołali zaciekawieni słuchacze.
— Zatem jest on...
— Czemże?
— Moralizatorem.
— Jakto moralizatorem?
— Tak jest — odpowiedział uczony, pełnym przekonania głosem — tak, moralizatorem. Tutaj powietrze nie psuje ani kruszców, ani człowieka. Tutaj atmosfera czysta i sucha bieli wszystko prędko, i płótno, i dusze. I w Anglji dobrze zauważono zalety tego klimatu, kiedy postanowiono wysyłać do tego kraju ludzi potrzebujących poprawy.
— Jakto? Czy ten wpływ rzeczywiście daje się zauważyć? — spytała lady Glenarvan.
— Tak, pani, równie na zwierzętach, jak i na ludziach.
— I pan nie żartuje?
— Niepodobna!
— Ależ tak jest. Złoczyńcy, przewiezieni do tego ożywczego i uzdrawiającego klimatu, w kilka lat zupełnie się tu przekształcają.
— Lecz w takim razie, panie Paganel — rzekła lady Helena — cóż się stanie z panem, który już dziś jesteś tak dobry, na tej ziemi uprzywilejowanej?
— Stanę się doskonałym — odpowiedział Paganel — poprostu doskonałym.