Dziecko przez ptaka przyniesione/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecko przez ptaka przyniesione |
Wydawca | Państwowy Instytut Wydawniczy |
Data wyd. | 1968 |
Druk | Łódzka Drukarnia Dziełowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Franciszek Starowieyski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dziadek weksle podpisał; zadłużył parcele, które miał za miastem. Cztery siwki kupił od księcia R. z Balic i uprząż paradną; liberie szyć kazał dla wszystkich stangretów: białe, granatowe i czarne, bo — powiadał — rano będzie parada, a wieczorem raut jaki, bal albo opera. Kiedy arcyksiążę do miasta przyjechał (przed wojną to było), trzy rodzaje liberii były w ruchu — trza gotowym być na wszystko, gdy zakład ma służyć dla państwowej gali. Bicze kupił nowe, jak łuki wygięte, modne — mówił — w Wiedniu. I z Wiednia je sprowadził specjalnym kurierem. Wszystkie powozy i karety kazał odnowić. Po podworcu biegał i lagą wygrażał, śpiewał i przeklinał pociągając rum z butelki, której główka złota z kieszeni palta wyglądała jak rękojeść szpady. Ja za dziadkiem krok w krok, w husarskiej zbroi tekturowej ze skrzydłami z piór kogucich. Piękne były te dni końca lata i początku jesieni. Słońce lśniło na niebie jak mosiądz dobrze odczyszczony i niebo, które u nas jest białe w dni upalne, bo siwą mgiełką przesłonione, co dzień zdawało się czyściejsze, bardziej błękitne, jakby dopiero wiosna szła. Jaskółki coraz niżej latały nad nierównym brukiem i coraz przenikliwszy był ich krzyk pod okapami stajen. Strącałem z rąk i twarzy natrętne pasma pajęczyny, jak pocałunki uprzykrzonych bab, co się nad dzieckiem roztkliwiają. Zmartwienia moje i zagadki precz odsunąłem — tak mnie pochłaniał ruch i rwetes; tak wewnętrzna gorączka ustępuje zwykle, gdy zewnętrzny świat w gorączkę wpada. Tu stolarz struga, rymarz łata, kowal jak kowal konie kuje... Tu znów malarze farbą chlapią, ówdzie ślusarze i blacharze. Bliźniaczki szyją, służba pierze, na piętrach płacz, bo w ruinę interes wpada przez wydatki, których nie zwróci żaden zysk. A honor? — mówią — jaki honor? W oknach kamienic oraz w bramie gapie, a także podejrzane typy w paletkach szarych, i w kapeluszach miękkich z wstążką. Po gospodarstwie naszym chodzą sobie jakby po swoim, na ręce pracującym patrzą, stukają w koła i w sprężyny, wszędzie wsadzają swoje nosy, a kiedy dziadek huknie: „Co tam? Czego pan jeden z drugim chcesz?”, papierki jakieś pokazują albo odznaki pod klapami, i milknie dziadek, mrucząc „banda”.
W domu ruch i w mieście ruch. Dwanaście tysięcy ponoć koni i ludzi przywieziono pociągami ze wszystkich stron kraju, dwanaście pułków kawalerii, strzelców konnych, szwoleżerów, pionierów, zwiadu i łączności — cała konna armia stanęła w mieście. Koszar i fortów dość tu było z czasów cesarstwa, a jeszcze wszystkich nie starczyło dla tak olbrzymiej koncentracji konnych i ludzkich efektywów. Zajęto wszystkie w mieście szkoły, dzieciom wakacje przedłużono, zabrano stajnie i garaże, składy, remizy. — Wojna prawie — chichotał dziadek, szczęśliwy, bo korzystniejsza od poprzedniej miała być dla jego firmy.
Przyszli i do nas. Noc już była, gdy kopyta po bruku nagle zadzwoniły i przed bramą naszą ostro zaciągnął głos dowódcy:
— Szwaaadron, stój! — i rzuciły się zaraz z wrzaskiem Dubielowe psy.
Nie spałem jeszcze, rozmyślałem nad lepszym urządzeniem świata. Na równe nogi skoczyłem, szarpnąłem story. W sinym świetle gazowych lamp zobaczyłem kwadratowe czapki, strzeliste błyski lanc, koni tłum maści zbłękitniałej w mroku i ułanów, którzy daszki na oczy nasunęli, spuścili głowy, twarze skryli w kołnierzach płaszczy (noc była chłodna, bo wrześniowa), spali chyba, a ja pomyślałem zaraz, że są pozbawieni głów.
W domu krzyk. Stuka Dubiel w okna, do bramy dzwonią, dziadek z pokoju swego ryczy i gdaczą ciotki przerażone:
— Co jest, u licha, spać nie dadzą!
— O Boże, wojsko!
— Kwaterunku nakaz!
— Jaki nakaz? Kto mi śmie w nocy rozkazywać w mym własnym domu?
— Wojsko!
— W dupie mam wojsko w czas pokoju!
— Z komendy miasta rozkaz mamy.
— Ja tu komendant i nie wpuszczę żadnego wojska.
— Ależ, tato...
— Konie moje i stajnie do rządowej dyspozycji dla naczelnego wodza!
Rotmistrz z brzękiem ostróg wszedł do domu. Dziadek go przyjął w bieliźnie, z nastroszoną brwią. Przez drzwi słuchałem ich rozmowy; pan rotmistrz śpiewnie jakoś mówił, bo ze wschodu przybył z pułkiem:
— Ta co pan krzyczysz? Co ja winien? Papirek, panie właścicielu, na dworcu dali, na kwaterę skierowanie — adres się zgadza, taj przyjechał. Chłopaki mi w kulbakach śpią, taż miej pan serce.
— Panie — rzekł dziadek.
— Rotmistrz jestem ....icz — rotmistrz ostrogami brzęknął.
— Bardzo mi tego... Otóż, tego, ja nic nie wiem, że tu ułanów tego...
— Ta co ja winien?
— Stajnie u mnie, panie, pełne.
— Może posuną się koniki?
— Nie posuną się moje, panie, konie, bo je zamówił rząd dla Wodza.
— Jakiego wodza?
— Naczelnego.
— Dziadka znaczy — zdumiony z lekka rzekł oficer.
— Ano dziadka — huknął dziadek. — Furmanów muszę wysztyftować, konie wyczesać, wyrychtować powozy i karety, a pan mi tu kasarnię na łeb chcesz tego...
— Ta nie krzycz pan. Chłopaki, mówię, śpią w kulbakach. To co ja zrobię? Taż to noc...
W wielkim gniewie ścisnąłem fałd kotary, która mnie kryła. Znów jak przed laty o głowę syna, dziadek walczył z Wodzem, przeciw wojsku, które odganiał z swego domu. Z zeszytu Bolka powstał naraz obrazek jeden kolorowy, który oglądałem zawsze z płaczem: dworek biały w cieniu zielonych lip — na ganku stoi siwy starzec w żółtym kontuszu i żupanie, w ramionach trzyma dziewczę złote w białej sukience... Starzec płacze, przy nosie trzyma fular w kratę i ręką dziecku ukazuje żołnierzy, którzy nadciągają zwartą kolumną, bijąc w bębny. Wysokie czaka jak kominy, kity białe, na piersiach pasy skrzyżowane; kołnierze u nich malinowe i rabaty, nad nimi malinowy sztandar z białym orłem. A pod obrazkiem napis taki: „Patrzaj, Basiu, mówi stary, łkając w głos, patrzaj, mówi, jak tam nasi w tarabany...” On ich wita, bo ich kocha, on im swój otworzy dom i odda syna, konie, izby w domu, stajnie, gumna, on — ten starzec na obrazku — jest z historią za pan brat, i o nim śpiewa lud piosenkę. Taką mi wizję wuj przekazał w pocztówce, taki wzór historycznych wzruszeń nosiłem w sercu, o takim przebudzeniu śniłem w mej samotności i w sieroctwie. I oto wszystko się powtarza: jest dom i starzec, wojsko, dziecko, i amaranty, orły, konie, lecz wszystko dzieje się na opak, coś się rozprzęgło i popsuło, starzec wygania precz ułanów, a rotmistrz go o nocleg żebrze. Gryzłem kotarę w złości niemej i znowu me sieroctwo czułem, sieroctwo w dziejach i w kulturze — dziedzic nieprawy, pogrobowiec, zgubiony w snach, w symbolach, znakach — w snach, co się nigdy nie sprawdzają, w symbolach pustych, w martwych znakach. Gdybym mógł działać, rozkazywać i świat urządzać wedle marzeń, uczyniłbym na powrót jedność pojedynczego indywiduum i zbiorowości, co je rodzi, domu i kraju, rodzinnych przygód i historii; uczyniłbym świat jak obraz w kolorach złota i purpury albo poemat roztętniony rytmem jak wojska krok miarowym. A tu słuchać muszę tej mowy gnuśnej, niepewnej racji własnych, leniwej, sennej...
— Komplikacja...
— Kłopot taki...
— Niepo, tego, rozumienie...
— Przepraszamy.
— Wyjaśnimy.
— To na razie — dobrej nocy państwu życzę.
I znowu za oknami „szwaaaa.. marsz!” rotmistrz krzyknął, ulewa kopyt na bruk spadła, poszły iskry, gdy na tramwajowych szynach pośliznął się podkuty koń; w sinym świetle konie przeszły smugą bladą — błękitno-malinową smugą jak ta, którą o zachodzie słońca widać nad Kościuszki kopcem; metalowe błyski trysnęły z ciemności, śpiące kadłuby pochyliły się nad grzebieniami czarnych grzyw.
— Spać, spać, i zamykać bramę, story spuścić, zgasić światła...