Dziecko przez ptaka przyniesione/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecko przez ptaka przyniesione |
Wydawca | Państwowy Instytut Wydawniczy |
Data wyd. | 1968 |
Druk | Łódzka Drukarnia Dziełowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Franciszek Starowieyski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Błonia we wrześniu w roku owym...
Błonia — słowo archaiczne, cudem ocalałe w mowie współczesnej naszego miasta razem z tym, co oznacza: z łąką nadrzeczną, którą ominęło miasto, cofnęło się przed nią, przypadając do jej brzegów, jak stado, które do kąpieli schodzi. Rzeka Rudawa, dopływ Wisły, w wysokich wałów kleszcze wzięta, graniczy Błonia od zachodu; z ich drugiej strony drzewa stoją długim szeregiem. Dwie linie proste, przeciwległe — ochronnych wałów oraz drzew — stanowią ramy krajobrazu. Łąka w tym kadrze rozciągniona wzbiera murawą, mleczem żółtym, dziką stokrocią, koniczyną; głos, kiedy krzykniesz, nie doleci z jednego do drugiego krańca, ani kamień, choćbyś z procy strzelił, ani grot z najlepszego łuku, a człowiek wyda ci się mały, jak kamyk, co pod stopą leży. Za Rudawą wzgórze długie, za którym kryje się słońce, gdy swój bieg nad miastem kończy; na wzgórzu kopiec i forteca. Wzgórze to zwane Salwatorem od Zbawcy Świata; zbrojne zarazem i dostojne, cieniste zawsze, olchą porosłe i osiką, która się srebrzy, kiedy wiatr uniesie listków białe brzuszki.
Po stronie rzeki, u stóp wzgórza, ustawiono trybuny piętrowe, nachylone ku Błoniom, zasypane ziarnistą masą ludzkich głów. Powietrze drży nad nimi i snuje się w nim szklany blask. Chorągwie na masztach długie, puszczone wolno, wzbijają się ciężko w górę i, jak ptaki w locie ubite, spadają, aby znów się wzbić.
Pole puste. Co dzień tu rojno: piłki skaczą i latawce na uwięzi drżą. Czerwone krowy trawę szczypią, strącając pyskiem z grzbietów gzy, kuleją konie powrozami za tylne nogi powiązane. Trochę kóz, ludzi dużo wpatrzonych w niebo lub z czołem do ziemi przytulonym. Chłopców krzyki i jaskółek, świerszczów szept, i szum, i małe muszki brzęczą, zbijając się w kolumny złote, które się rozpryskują nagle jak race, gdy je rozbije bąk lub motyl.
Dzisiaj łąka cicha. Od trybun tylko niesie zachodni wiatr szemrzenie głosów, płótna łopot, trzeszczenie masztów. Targnie łbem koń niespokojny, parskanie jego wiatr przeniesie; żołnierski guzik błyśnie, sprzączka, uzda lub szabla, jakby ryba skoczyła nagle nad spokojną wodę. Nad wojskiem płaska smuga barw. Smuga żółta, za żółtą biała, błękitna dalej, za nią amarant, róż, cyklamen. Tak konne pułki z proporcami na wietrze nieruchome stoją czekając, aż nadjedzie Wódz.
I oto jadę. Gdy przyszedł wielki dzień parady, dziadek wdział żakiet, spodnie w prążki, krawat przekłuty szpilą z perłową główką, kremowe getry, rękawiczki białe i nowy melon; mnie przebrano w miejscowy, narodowy strój: w rogatą czapkę z pawim piórem, w kierezyję granatową wyszywaną cekinami, paciorkami — pas skórzany z klamrą złotą, czerwone spodnie w białe prążki i cholewy też czerwone. Strój ten specjalnie był uszyty na tę okazję. Do ręki dano dziecku bukiet — jak snop — róże w kolorach oficjalnych.
— W górę! — zawołał dziadek do Dubiela; ten liberię włożył granatową na srebrne guzy zapinaną — na łeb cylinder przecięty białą pręgą blasku; obok Dubiela obcy typ, przebrany w identyczny strój z szatni dziadka. Z policji go przyprowadzono tego dnia rano i polecono przebrać za stangreta. Anielski uśmiech miał na twarzy i goryle łapy, które z trudnością wlazły w furmańskie, białe rękawiczki.
— W górę, na zamek!
W oknach parteru i na piętrach rodzina, służba — gapie w bramie, naprzeciw, w domu pod Józefem, tłum bladych sierot; wszędzie flagi, gołębie, portrety Wodza i policja.
Tak na zamek zajechalim, pod tę górę, co to każde dziecko wie, jaka jest stroma i dostojna. Policji pełno wkoło i wojska w stalowych hełmach; na najwyższej baszcie chorągiew fruwa, z orłem białym w czerwonym polu, a wokół orła biały wąż (ta flaga znaczy, że głowa państwa zajęła należne jej mieszkanie w domu, który porzucił kiedyś król).
— W górę jedź! — ochrypłym głosem woła dziadek. Sine plamy wstąpiły na policzki najwierniejszego ze stangretów — długim, białym batem świsnął po grzbietach czterech siwków, a te — ze strachu czy przekory splątały zaprzęg. Do tyłu skoczyły miast do przodu, aż się zachwiał na koźle typ z policji i wrzasnął głośno:
— Co u diabła!
— Chytaj pan dyszel! — huknął Dubiel szarpiąc lejce i policjanta chyba kopnął, bo go tak zniosło z wysokości, jak pajaca z dykty znosi w strzelnicy trafny strzał.
— Wio! malutkie — zapłakał Dubiel, a dziadek stojąc za plecami stangreta — jazda! — ryczał — psiakrew! — A tu już biegną policjanci, wojsko, szpicle i miejska służba.
Co dalej było? Tak było, jako miało być. Grzmiały kopyta w zamkowej sieni, pod kołami szemrał żwir dziedzińca. Czekaliśmy długo w lesie wyniosłych kolumn lekkie galerie unoszących, parskały konie, kiwając łbami na pomyślność. Aż zadzwoniły ostrogi adiutantów, wrzasła komenda, błysnęły szable honorowej straży i wyszedł z wąskich, starych drzwi znaczonych króla monogramem ten człowiek, któregom w snach i w bezsenności za ojca sobie przysposobił. Ujrzałem z bliska mundur siwy przepasany błękitno-czarną wstęgą orderu Militarnej Cnoty, ujrzałem siwą brew i wąs ten sam co na pieniądzach i na znaczkach, srebrną buławę — znak ojcostwa z obrazów starych odczytany. Mój dziadek mu się w pas pokłonił tak, jak kazałem. I rzekł:
— Konie, panie, moje... A to wnuczek — w bok mnie szturchnął — kwiaty daj!
— Dobrze, dobrze, moje dziecko — zadudnił nade mną bas znany z radiowych membran i wąs od dziadkowego twardszy musnął me czoło.
— Siadaj — powiedział tak, jak chciałem — na kozioł, pojedziemy razem tę, panie, defiladę przyjąć.
I jedziemy. Przede mną konie fanfarzystów zadami trzęsą w spiesznym truchcie. Talerze szwoleżerskich czap płyną jakby po wodzie nenufary; rękawy zdobne w srebrne strzały wznoszą się w górę, trąby złote z purpurowymi proporcami tryskają słońcem i dźwiękami. Dubiel po mojej lewej stronie z przejęcia głośno sapie, goryl w liberii gniecie mój prawy bok, pośrodku siedzę jak maskotka albo łaskawy żart marszałka. O tym marzyłem w noc bezsenną i tak bym zrobił, gdybym marszałkiem był sam, a on chłopczyną w kierezyi. Jadę i czuję zgodę pełną pomiędzy mną a starcem, który za mną siedzi w białych poduszkach — zgodę i jedność czuję natury mojej i Marszałka, jedność z historią, jedność świata — spełniony sen. Jestem gorący, promienieję jak trąba w rękach szwoleżera — przeze mnie płyną dźwięki gromkie, we mnie utkwiły wszystkie blaski pięknego dnia; we mnie Duch z obrazów starych wszystkie promienie swoje skupił, ja je odbijam i rozsyłam, wzniecam pożary w sercach, głowach, szalonych chłopców przywołuję, z rodzinnych domów wyprowadzam w pola, gdzie potracą głowy. Buławą jestem i skinieniem, okrzykiem i spojrzeniem wodza, symbolem jestem, znakiem — chłopcem, którego ptak przynosi, porywa potem — i samym ptakiem jestem z tarczy, z chorągwi i z krwawego pola. Kwiaty spadają na mnie z okien, „niech żyje” krzyczą cienkie głosy, huczy miasto na jego i na moją cześć.
A oto pole, oto Błonia. Zielony przestwór spieniony lekko srebrną rosą. Jaskółki w górze i chorągwie, po lewej głośny tłum spiętrzony, po prawej smuga nieruchoma — i nagły szabel błysk, i krzyk jak grzmot, i wielokrotnym echem bije skoczny, generalski marsz.
Trybunka stała samotna, jak czółno w zieleń łąki wparta, skrzydłami orła ozdobiona. U jej stóp przysiadłem. Bolały mnie nogi i do snu oczy zamykałem: noc miałem nieprzespaną i o świcie wstałem.
Leciały w górę kawały mokrej darni (strażacy trawę polewali za każdym pułkiem, aby nas nie zakrył kurz wzniecony przez kopyta), tętnił spod ziemi puls pospieszny i mnie ogarniał jak gorączka; biedne, małe serce moje biegło kawalerii kłusem i krew do głowy uderzała, fala za falą, w miarę, jak szwadrony szły. Rwały konie, nad ziemią nisko rozciągnięte jak łuki lekkiej kolumnady. Widziałem ostrogi wbite w brzuchy i krew na sierści. Wędzidła darły miękkie błony pysków; zęby długie, żółte wyszczerzone z bólu i wysiłku, różowe dziąsła i języki kapiące białą pianą — widziałem. Ułani w siodłach pochyleni skłaniali przede mną ostrza lanc. Stawały dęba przed trybuną oficerskie białonóżki, złote gardy owinięte srebrną frędzlą podnosiły się do okutych blachą daszków i po trzykroć krzywe ostrza przeszywały chmurę pyłu. Tańczył koń w szybkim rytmie trąb i bębnów, aż go do dalszego biegu spięła ostroga, i nowym wstrząsem poruszona ziemia rzucała o trybuny burtę falę skóry, sukna, drzewa, żelaza, darni, piany, potu i krwi. Ręce kurczowo zaciśnięte na drzewcach, szablach i uzdach, i twarze skryte w cieniu daszków i hełmów, i oczy koni, oczy ludzi w gorączce cwału. A trąby grały, bęben bił i chorągiewki trzepotały jak skrzydła ptaków wypłoszonych nagłym wystrzałem z wodnej trzciny. Sfrunęły żółte, białe, czerwone przeleciały kluczem, potem różowe jak ibisy, błękitna smuga jak złudzenie, jak wizja lotna przypłynęła, a za nią malinowa smuga — jak obłok, który wiatr zwiastuje: malinowe chorągiewki, malinowe otoki u graniastych czap orłami z blachy uskrzydlonych. Wstałem wtedy; nogi miękkie miałem, jakbym z konia spadł, jakbym całe Błonia przebiegł z ułanami. W oczach czarne chorągiewki czy motyle-żałobniki. Suchość w gardle jak od krzyku, choć przysięgnę, że milczałem. Wstałem, gdy ten malinowy obłok zawirował, ze snu, i ułani wypędzeni z mego domu nadjechali z brzękiem broni, w świstach wiatru, z rżeniem koni, a ich rotmistrz wzniósłszy szablę krzyknął śpiewnie:
— Na komendu moju baaaa.... uść!
Dźwignąłem rękę do krakuski i wnet zawirował świat — upadłem.
Zbudziłem się w łagodnym klapu—klap po bruku. Ktoś w ramionach mnie kołysał i alkoholiczny zapach wionął prosto w nos. Przed sobą ujrzałem zgarbione plecy Dubiela i cylinder na tył głowy zesunięty, jakby już, już miał spaść. A nade mną ktoś chrypliwie i żałośnie nucił:
Miała baba indora, indora, indora,
Wsadziła go do wora, do wora — bęc!