Dziecko przez ptaka przyniesione/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecko przez ptaka przyniesione |
Wydawca | Państwowy Instytut Wydawniczy |
Data wyd. | 1968 |
Druk | Łódzka Drukarnia Dziełowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Franciszek Starowieyski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie przedstawiam wydarzeń, lecz ich treści warstwami kładę, w miarę jak postać się rozwija, którą obrałem, jak geometra punkt obiera, aby ogarnąć przestrzeń dla pomiarów. „Ja” mówię nie o sobie, lecz osobie dowolnie wymyślonej zaimek taki przypisuję, aby przekonać czytelnika, że osobiście znam tę duszę, której plan wewnętrzny kreślę. Plan zatem, nie historię; bo to rzecz inna, co się z człowiekiem działo w czasie, czego dokonał, o czym dumał, inna zaś — czym on jest — ów człowiek — mówię — wobec świata: jaki udział bierze w wydarzeniach i w ruchu pojęć, o ile jest ich rezultatem i tworem-matrycą, którą rzeczywistość tłoczy, taśmą dźwiękową, kliszą czułą, na których siada pył widziadeł i głosów; czy też na odwrót — on jest źródłem, nadawczą stacją, uderzeniem w dzwon natury, bodźcem, który jej mówić każe, wolą, która sens nadaje głosom, co w kosmosie szumią, inwencją, która odczytuje zaszyfrowaną mowę świata, instynktem, który znaczeń szuka, jak zwierz pokarmu pod zaspami? Samotny jest wśród bezmyślności, czy jakiejś wielkiej myśli cieniem? Sierotą ponad miarę mądrym, czy synem prawym, chociaż ślepym, który swego ojca nie umie poznać? Kim jest to dziecko w byt rzucone jak w ciemną puszczę, kim jest dziecko, co rozumie i poznaje wszystko prócz tajemnicy swego przyjścia, prócz miłości, co mu życie dała, i piersi, która je karmiła? Synem wilczycy? Ptaka? Ducha? Czy dwojga ludzi zagubionych, jak ono, w niezmierzonym świecie?
Autorowi wszystko wolno, jest bowiem stwórcą i osobą: stwarzając — wolność zachowuje, wolność założeń, wolność celów. Zakładam zatem, że moje powieściowe „ja” jest w świecie idei tym, czym jest atom dla kosmosu: mikrostrukturą i modelem, źródłem energii i programem; jest kodem, w którym znaki wszystkich kultur już dane są i zapisane; jest ma dusza (jak powiadała Młoda Polska) planem generalnym wszelkich rozwiązań i decyzji, muzeum wszelkich dzieł gotowych i składem przyszłych prototypów. Ustroje wszystkie i powieści, wojny, przyrządy i symfonie, stare obrazy, nowe słowa, ciemne i jasne metafory, choroby dawne oraz takie, których nazw w słownikach nie ma, bo się nie wyroiły jeszcze z piekła, blizny po ranach oraz miecze, które dopiero spadną, głupstwa od wieków pogrzebane i te, co formy swej dotąd nie znalazły — formy same i czyny, co się z form wylęgną jak ze skorup smoki (nowoczesna nauka obala błędne teorie tych uczonych, którzy smoki rodzinie ssaków przypisali); słowa i te ciała, w które się słowa przeobrażą, gdy przyjdzie na nie czas dogodny, ziarno i kłos, i sierp żniwiarza, i chleb, i wszystko, co chleb znaczy w systemach magii — magie wszystkie, rytuały, gry i zaklęcia oraz ich cel ukryty: środek systemu, odniesienie, jądro atomu; wszystko to w duszy, w psyche, w jaźni (o nazwę mniejsza), wszystko to w moim bohaterze gada i milknie, śpi, błaznuje, umiera, aby znów ożywać, krwawi i krzepnie, z lotnego stanu w znak przechodzi, ze znaków tworzy symbol, z symboli mity, z mitów dzieje. Bohater zatem świat poznając odtwarza wzory już gotowe, lecz nieczytelne, póki hasła-klucza nie poda ludzkość, która zwołuje, budzi, skupia; z wewnętrznych rozproszonych dziejów, z obłąkań, manii osobistych swe własne tworzy: dzieje wielkie — manie rozumne, bo zbiorowe.
Bohater jest na pozór dzieckiem; lecz nie takim, które stworzyli pedagodzy: niewinnym, winy nieświadomym. Niewinnych dzieci nie ma w świecie, który ja (o piszącym „ja” teraz mówię) na podobieństwo moje stwarzam. On — mój twór werbalny — dzieckiem będąc, był już królem, co w historię odszedł i śpi w podziemiach na Wawelu, i Bestią, która w chmurach tętni, praojcem rodu i ostatnim jego potomkiem, który z zagłady ocaleje. Założył miasto, po czym zburzył; prawa nadał ludowi, który wymordował; ojczyznę zgubił, by ją zbawić. Jednego tylko nie zna jeszcze: miłości nie zna. Za mały na to. Dlatego głupi, w sobie sprzeczny — a przeto groźny...
● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● | ● |
Rósł, jak dziecko zwykle rośnie, zgodnie z prawami fizjologii, ja — powiadam — rosłem normalnie pośród zabaw i dziecinnych lektur. Czytywałem z lubością Żywoty Plutarcha, Tacytowe Roczniki, Fajdrosa i Państwo. Homera lubiłem nucić sobie w kątku albo, w szmatki przebrany ciotczyne, grywałem dla zabawy szekspirowskie role — kobiece przeważnie. Czytywałem Kapitał, po trosze Nietzschego. Bergsona nie lubiłem, a Freud mnie rozśmieszał do łez. Rosłem prawidłowo z niemiłym wyjątkiem: głowę miałem za dużą wobec reszty ciała i z trudem ją dźwigałem na zbyt cienkiej szyi. Stąd częste migreny i omdlenia, i krok powłóczysty. Lecz nadzieja była, że z czasem wszystko się wyrówna i proporcje odzyskam. Tak doktór Kraft twierdził.
Od dnia nieszczęsnej defilady dziadek radził się swego spadkobiercy we wszystkich urzędowych sprawach. Już nie musiałem chyłkiem zakradać się do jamy pod dziadkowym biurkiem: sam wołał mnie do siebie i uroczyście tam wprowadzał. Na lasce wsparty czekał zawsze, aż sobie wpełznę z żołnierzami na moje miejsce ulubione.
Dziadek wpadł w kłopoty, które łatwo było przewidzieć. Nikt mu wszak nie zwrócił pieniędzy, które był włożył w ekwipunek. Reklamowy efekt, który dziadek zamierzał osiągnąć przyjmując udział w ceremonii, rozwiał się całkiem u stóp wzgórza, wobec uporu siwków. Różne zresztą powstały wersje tych wydarzeń. Dubiel na konie wszystko zwalał; wszak były obce, znarowione, trąb i chorągwi niezwyczajne. Dziadek inaczej. — Umyślnie — mówił — je spłoszono, by nie dopuścić firmy do zaszczytów.
— Coś pan, panie... z takimi końmi tu przyjechał, które się płoszą? Chcesz pan nieszczęścia? Kto będzie stawał przed sądami, gdy pańskie diabły giez ukąsi, gdy jeden z drugim ogon zadrze, poniesie powóz i roztrzaska o pierwszy lepszy słup po drodze... Pomyśl pan chwilę i odjeżdżaj, a wódz niech autem jedzie — bo to pewniejsze.
— Mnie tutaj, panie, zamówiono, papiery mam od komitetu, kto mi zapłaci, kto mi zwróci, ruina taka, hańba, świństwo — tak krzyczał dziadek u bram zamku i gdzieś tam poszedł dyskutować, kłócić się, prosić... My zaś z Dubielem cicho stali — fagas z policji poszedł sobie, już niepotrzebny. Więdły róże na koźle, Dubiel sapał i klął, a konie potrząsały łbami, jakby się dziwiąc awanturze.
Wrócił dziadek, czerwony, jakby go trafić miał szlag lada chwila. Powiedział tylko:
— W dół, do domu — i na poduszkach się rozwalił już nie zważając na ich biel.
Po drodze kazał wstąpić do Hawełki, pociągnął rumu i bełkotał:
— Gadałem z nim. Panie Marszałku, mówię, jak to... Najpierw tamto, teraz znowu... Za co mnie pan tak prześladujesz, co pan masz do mnie? Ja tobie w drogę nie chcę wchodzić, pan mi też nie wchodź. A on mi na to: — „Pamiętam, panie Teofilu, pamiętam, dzielny był ułan... I konie ładne. Ale trudno — te moje adiutanty... I policja. Następny raz pojadę z panem.” Tak mi powiedział — krzyczał dziadek i śpiewał piosnkę o indorze.
Co do mnie własną wersję miałem, tę najpiękniejszą, bo prywatną. I tak jest z każdym wydarzeniem — o żadnym przecie nic pewnego nikt nie orzeknie, bo w każdym udział ma fałszerstwo, które je zmienia i rozwija, jak to pisarz z powieściami czyni: życie się składa z opowiadań, które nawzajem sobie przeczą.
Klęskę więc poniósł dziadek — ja wygrałem. Jego od bramy odpędzono — ja przejechałem razem z wodzem przez całe miasto i defiladę kawalerii wraz z nim przyjąłem; mnie krzyczano „niech żyje” — dziadka wyśmiano w mieście i w domu. Zamówień w dalszym ciągu brakło, konie wciąż żarły, a furmani sarkali w głos i pili w sztok. Dziadek zrywał się gniewnie, laskę chwytał, gdy do biura doleciał ich chóralny śpiew. Radziłem wtedy:
— Zostaw, dziadku. Niech sobie piją. Gdy przestaną, nasz zakład rzucą i pójdą precz poszukać pracy rzeczywistej. Skłonność do pracy i porządku dobra jest wtedy, gdy potrzebna dla celów wyższych, naszych — znaczy. Te same cele mogą lenistwo zmienić w cnotę, pijaństwu nadać wartość czynu.
Siadał dziadek, wzdychał i weksle tylko podpisywał pod zastaw parcel i budynków. Ja żołnierzyków moich stawiałem w szeregi, w czwórki łamałem i ósemki, i tyraliery rozwijałem przeciwko kapciom starowiny. Potem ich palcem przewracałem, kazałem leżeć jak zabitym, aż im na powrót wstawać każę, i w pole lecieć z krzykiem „hurra”.
Pewnego dnia zapukał ktoś do naszych drzwi.
— Wejść — mruknął dziadek, a ja zamarłem: „Klient”?
Tak, jakiś szewc z dzielnicy Podgórz, zza Wisły.
Lekko pijany i radosny tak przedstawiał swoją prośbę:
— Panie, wydaję córkę za doktora (nazwisko jakieś z dumą podał), może pan zna? Wesele, panie, takie będzie, jakiego Kraków nie pamięta. Dwunastu księży zamówiłem i męski chór Leć pieśni w dal. Pająki wszystkie mi zapalą, położą kokos wzdłuż kościoła, kwiaty kupiłem z firmy Freege, kucharzy wziąłem od Pollera, wino od Grossa, piwo od arcyksięcia z Żywca, od Baczewskiego skrzynie dwie, suknie z welonem aż z Warszawy. Pieniądze mam, pieniądze daję, bo tylko w życiu jeden raz człowiek się żeni i umiera. Tak czy nie?
— Tak — odrzekł dziadek jasnym głosem, bo spotkał przecie znów człowieka, który wyznawał jego wiarę w piękno i wartość ceremonii, a na tej wierze sto lat z górą nasz zakład stał.
— Teraz mi jeszcze koni trzeba. Białą karetę chcę dla córki z atłasem w środku. Furmani mają być w cylindrach, wszystkie powozy, jakie masz pan w szopie, daj, bo rodzina liczna. Kopyta koniom niech się świecą, jak... wiesz pan co. Ja się na szczegółach znam.
— Tak — odrzekł dziadek i kapciem tupie, boć to się jego spełnia sen o obyczaju nieginącym. A szewc bełkoce:
— Teraz to, panie, ludzie autami tylko jeżdżą, bo mówią „postęp”...
— Jaki tam postęp — dziadek rzecze — choroba taka.
— Święte słowa — wykrzyknie szewc. — Auto, panie, to jest fabryczny but na jeden sezon, a co ręka to ręka.
— Co koń to koń!
— A toś mi brat! Pisz pan w księdze zamówienie na córki ślub i wnuków chrzciny — z góry płacę. I pogrzeb konny też chcę mieć! Pisz pan, gotówkę na stół kładę.
Wtedy krzyknąłem „nie!” spod stołu. Umilkli obaj, zgłupiał szewc, dziadek pod biurko zajrzał.
— Hę? — spytał.
Wyszedłem, ubranie otrzepałem z prochu i rzekłem:
— Nasz zakład pana nie obsłuży.
— Co to? Dlaczego? Odkąd to jajo kurą rządzi?
— Jajo, mój panie, czyli skutek, jest dla przyczyny tym, czym jest pożar dla zapałki, albo tym, co dla słowa — głupiego nawet — jego sens. Kura nie wie, co zniesie, ani zapałka, co zapali, ani słowo nie wie, w co się obróci, a dziadek tyle wie o wnuku, ile kamień na ślepo wyrzucony może rozumieć, dokąd leci i co rozbije. — Tak powiedziałem.
— Że jak? — zapytał szewc, gniotąc melonik.
— Cicho, dziecko — rzekł niepewnie dziadek. — My tu o interesach.
— Ja też, dziadku. Ty do grobu schodzisz, a ja o zakład muszę dbać, bo go wkrótce odbiorę z twoich rąk.
— Ależ gotówką pan szewc płaci!
— Gotówką! — z mocą krzyknął szewc.
— I zamówienie składa dożywotnie! na ślub, na chrzest, na pogrzeb własny i rodziny!
— Całej rodziny! — potwierdził wyśniony interesant.
— A za nim pójdą inni!
— Pójdą! Namówię szewców, cholewkarzy i pośród krawców wpływy mam — całe rzemiosło murem stanie i koniom przywróci cześć.
— Nas to nie interesuje — potwierdziłem stanowczo. — Plany mamy inne. Skończona rozmowa. Idź pan z Bogiem. Nasz zakład nie dla szewskich uciech.
— Że jak? — ryknął szewc. — Że hę? Że nie dla... A to, panie... Pfe. Ech! To tak... Powiem w mieście. W mieście powiem. W cechu. W rzemieślniczej izbie powiem. W magistracie. Do gazety, panie, podam. I do sądu. Za obrazę, panie, czci. Za klienta poniżenie. Jajo rządzi. Skutek, mówi. Ja ci, panie, skutek sprawię, o sku...
Zatchnął się i poszedł sobie, a na schodach jeszcze gorzej klął.
Dziadek siedzi, marszczy brwi, patrzy we mnie jak w upiora.
— Coś narobił? — pyta wreszcie — ja ci... ja cię... Do schroniska oddam, won wypędzę, jeśli mnie nie trafi szlag! Wody! — ryknął i — trzymajcie, bo zabiję.
Wpadły ciotki, wodę niosą, krzyczą, płaczą, dziadka cucą i wachlują, a ja do zabawek wracam.
Do wieczora rwetes w domu. Dziadek rzęził, nogi skurczał i rozkurczał. Wezwano lekarza, by mu upuścił krwi wzburzonej, a do mnie przyszedł doktór Kraft, szybko wezwany telefonem:
— Nasz mały zrobił dziwną rzecz! — krzyczała ciotka do słuchawki.
Wszedł z uśmiechem do mego pokoju, usiadł i przez chwilę w milczeniu patrzał, jak się bawię. Ja fortece budowałem z kamiennych klocków; wysoko w górę wynosiłem mury i wieże, a gdy już gmach tracił równowagę, zaczynał chwiać się i rozpadać, brałem do ręki byle przedmiot — piórnik, piłeczkę lub pantofel — i łup! z daleka w środek gmachu, i śmiech perlisty mój rozbrzmiewał, kiedy kamienie spadające toczyły się, skakały z hukiem, nawzajem pchając się i krusząc.
— Ślicznie się bawisz — rzekł z uznaniem znawca zaburzeń rozwojowych. Kopnąłem resztę klocków nogą i na podłodze w kucki siadłem.
— Co wolisz, powiedz, burzyć czy budować?
— Jedno bez drugiego sensu nie ma.
— Budujesz przecież, żeby stało.
— Kto inny zburzy, jeśli nie ja.
— Ach, tak, prawda... A co ostatnio ci się śniło?
— Różnie: jazda pociągiem, lot ślizgowy, klucze, patyki i kieszenie.
— A co najczęściej? Jakiś może sen szczególnie uporczywy, który cię męczy, przed którym chciałbyś uciec, skryć się?
Pomyślałem chwilę i spuściłem głowę.
— No? Pomyśl dobrze i nic nie kryj. Wszak jestem twoim przyjacielem.
— Panie doktorze — głos mi zadrżał.
— Słucham, dziecko.
— Mam taki sen, o którym nigdy nie mówiłem — nawet sobie samemu, jak gdybym go chciał skryć gdzieś głębiej, zepchnąć jakby na dno samo.
— O, właśnie — zatarł ręce doktór, a mnie zwilgotniały oczy, bom nagle pojął me cierpienie i to, że mówiąc ulżę sobie:
— Śni mi się jakaś — jakby — bliskość.
— Ciemna?
— Bardzo ciemna i wielka.
— Chmura?
— Nie wiem. Może być chmura, woda, cień, czy zwierzę wielkie lub osoba.
— Twarz widzisz?
— Nigdy.
— Słyszysz głos?
— Nadchodzi w ciszy.
— Boisz się?
— Tak, lecz pragnę także.
— Krzyczysz wtedy, czy chcesz uciekać?
— Milczę i czekam, i nie chcę tylko, aby ktoś widział to spotkanie moje z idącą chmurą czy postacią.
— Chcesz się bronić, czy sam masz jakieś złe zamiary?
— Chcę zrobić naprzód jeden krok.
— Aby się poddać?
— Aby spotkać.
— I budzisz się?
— Właśnie wtedy, gdy ruszam, aby pójść naprzeciw.
— Dużo przebywaj na powietrzu.
— Będę się starał.
— Na noc nie jadaj nic ciężkiego.
— Lekki rosołek i dwa jajka, to wszystko, co do ust biorę wieczorną porą.
— Nie patrz do studni.
— Z dala ją mijam.
— I nie myśl dużo w samotności.
— Postaram się nie myśleć wcale.
— A powiedz...
— Słucham pana?
— Jak wytłumaczysz to, coś dziadkowi dzisiaj zrobił? Figiel taki?
— O, nie.
— Więc co to było?
— Właśnie ten krok.
— Na jawie też tę bliskość czujesz? Tę chmurę, wodę, cień, czy kogoś, kto idzie — groźny, upragniony?
— Właśnie na jawie.
— Nie przez sen?
— O snach nie było mowy wcale.
— Jak to? O sny przecież pytałem ciebie i tyś o snach mi opowiadał.
Wybuchnąłem śmiechem:
— A tośmy się nie zrozumieli! ha, ha!
— Dziecko — powiedział wstając z krzesła — dziecko, ty uważaj.
— Będę uważał, proszę pana, będę uważał, zanim zrobię krok.
Odszedł głową trzęsąc. A ja do klocków powróciłem.