Dziecko przez ptaka przyniesione/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecko przez ptaka przyniesione |
Wydawca | Państwowy Instytut Wydawniczy |
Data wyd. | 1968 |
Druk | Łódzka Drukarnia Dziełowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Franciszek Starowieyski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz, w godzinach urzędowych, zajęliśmy obaj zwykłe nasze miejsca: dziadek w fotelu, ja pod biurkiem. Nikt z nas nie wyrzekł ani słowa, jakby nie było tych wydarzeń z dnia poprzedniego. Późnym wieczorem, kiedy dziadek pod kompresami wypoczywał, a mnie zapędzono spać, narady trwały w całym domu i konsultacje między piętrami. Przede mną kryto się starannie, a ja nie usiłowałem nawet podsłuchać szeptów. Znałem ich przedmiot bez słuchania: o mnie chodziło i o dziadka — o dziadka ubezwłasnowolnienie i o to, aby wnuka oddać do domu dla niezwykłych dzieci. Był taki ponoć gdzieś za miastem, doktór Kraft nad nim pieczę sprawiał i on chyba tę myśl rzucił rodzinie. Byliśmy obaj zagrożeni: ja i dziadek; obu czekała nas rozprawa.
A był to wtorek, dzień jałmużny, przez pamięć na świętego patrona biednych, Antoniego z Padwy, któremu poświęcony był ten dzień tygodnia. W każdy wtorek biuro dziadka otwarte było przez godzinę dla biedoty, którą u wejścia witał gipsowy posąg ich patrona. Święty Antoni był młodziutki, różane było jego liczko, a łysą pałkę zdobił tylko wianuszek ciemnych włosów. Na sobie miał brązowy habit białym przepasany sznurem, spod którego wyglądały bose stopki w cienkich trepkach. Na ręce Święty trzymał Dziecko, w drugiej dłoni krągłą bułkę. Bułki takie leżały w koszu od bielizny, u stóp Świętego ustawionym, i każdy sobie brał po jednej, i pocałunek składał przy tym na tej figurce kolorowej; potem do kancelarii wkraczał, gdzie właściciel czekał za biurkiem, aby osobiście wręczyć wtorkowy grosz, czyli złotówkę. I ja spod biurka wyłaziłem, aby dziadkowi pomóc. Otwierałem rulony z bankowymi pieczęciami i złotówki układałem w stosy. Wchodzili z ukłonem i Boga chwalili, i grosz przyjmowali z powagą jak hostię, do rąk się schylali pana właściciela, a ten dłonie skrywał wołając „nie trzeba”. Przyrzekali modlitwę o zdrowie i długie życie dobrodzieja, o szczęście dla wnuczka i firmy pomyślność. I dom opuszczali, szurając trepami, drewniakami stukając, kulami, laskami — dziadkowie w kapotach i babki w chuścinach.
Wśród nich było trochę wariatów, znanych w całym mieście. Skrzypek był jeden, co ulicami maszerował w krakowskim, regionalnym stroju, w brudnej sukmanie i w czapce czerwonej z oskubanym piórem pawim; długi był, chudy i niemowa — bełkotał tylko coś, kiedy złotówkę swą odbierał i skrzypki pod podbródek wciskał, aby nam grać.
— Nie trzeba! — krzyczał wtedy dziadek — idź sobie z Bogiem.
U kolan plątał mu się karzeł z bębenkiem, także w sukmanie i w krakusce. Ten nie mówił, tylko w bębenek swój uderzał cienką pałeczką, kiedy mu dziadek trybut wręczał.
Dama jedna przychodziła, którą dziadek żartobliwie nazywał panią prezesową. Na głowie miała dziwną banię z czarnej, lśniącej słomki, w kształcie hełmu; jej twarz porastał ciemny włos i brodawki ją znaczyły, do których miałem dziwny wstręt — dziwny, bo ostatecznie cóż wstrętnego w tych czarnych i kosmatych kropkach; płaszcz zrudziały, niegdyś czarny, do samych kostek, jak duchowna suknia — a na rękawie, prawym chyba, opaskę miała szaro-rdzawą. Basem do dziadka przemawiała ta czarna dama:
— Lecę — wołała już od progu — nie czuję nóg i tchu mi brak. Zebranie zaraz się zaczyna, czekają na mnie, a ja tu...
— Dobrze, dobrze — mówił dziadek i złotówkę damie dawał odwracając nos na stronę, bo damę było trochę czuć.
— Bóg zapłać, dzięki — odkrzykiwała prezesowa chowając pieniądz do woreczka — w imieniu moich biednych sierot wojennych, w imieniu moich wdów po więźniach oraz powodzian z Podkarpacia.
— Dobrze, już dobrze — machał dziadek rękami.
Z hukiem wchodził profesor Józek (tak go zwano, bo gdy był zdrowy, uczył w szkole). Gruby plik starych gazet niósł pod pachą, laską stukał, wymachiwał, krocząc długim korytarzem, a do kancelarii wszedłszy, stawał i z powagą swoje gołe pięty badał; potem spodnie podciągając oglądał sobie brzuch, kolana oraz czubki krzywych butów. Twarz miał starą, pomarszczoną, ale grzywę bujną, złotą, którą czesał grzebieniem wyszczerbionym, mizdrząc się do szyb i luster, jak chłopak w wieku dojrzewania. Dziadek znał te ceremonie, więc nie naglił. Prócz złotówki, miał dla Józka papierosa i gazety. Tylko gadać nie pozwalał, bowiem Józek lubił pytać o twierdzenia geometrii i o wzory na pierwiastki. Taka była mania bzika.
— Tu nie szkoła, ruszaj, Józiu...
Grzecznie to mówił, gdyż Józek lubił czasem lżyć rozmówców, nawet gdy od nich brał jałmużnę.
Bywał u nas we wtorki jeden kleryk stary, któremu przed laty odmówiono święceń z przyczyn dla dziecka tajemniczych. W sutannie chodził na łachman zdartej, brewiarz miał w ręce wystrzępiony, na głowie kapelusz z dużym skrzydłem. Z czerwonego oka ciekła mu łza i z ust ślina sączyła się srebrną nitką. Ten był cichy i skromny, tylko krzyżyk na moim czole zawsze chciał nakreślić i bardzo smutno się uśmiechał, kiedy mu dziadek nie pozwalał na ten kapłański gest.
— Nie trzeba? — pytał chory ksiądz i głową trzęsąc precz odchodził.
— Dlaczego, dziaduniu? — pytałem, gdy wyszedł.
— Wariaci — mruczał — im się wszystko zdaje. Ja tam tych ich bujd nie lubię. Dam, co trzeba, i już, ale te ich, panie, mowy, gry, zaklęcia...
Aktor jeden był, którego karierę zniszczył alkohol; ten znów pana grał wielkiego: pelerynę miał czarną podszytą purpurą, na głowie beret aksamitny, monokl w oku, a w ręce laskę z białą gałką.
— Witam pana łaskawego — grzmiał od progu i fałdem peleryny wionął.
Zapowiadał zawsze, że niedługo rozpocznie grywać w wielkich rolach, i z góry miejsca obiecywał w lożach pierwszego piętra. Złotówkę brał z wstydliwym krygiem i wołał:
— Łaskawco, dzięki, oddam wkrótce!
— Nie trzeba — mruczał dziadek i dodawał: — Za moje zdrowie, wypij, bratku.
Tylko przy wizytach Cezara nie dawano mi asystować.
— Mały, wychodź — wołał dziadek, kiedy tylko z dala słychać było śmiechy służby, dźwięk gitary i biadanie czekających swej kolei, których ten wesoły żebrak mijał z monarszą bezwzględnością. Był to student filozofii, jak mówiono wtedy — dziś filologiem by go zwano — który z głodu pono, czy z miłości dostał pomieszania zmysłów. Ten kostiumy często zmieniał: raz się zjawiał z gołą głową, wygoloną i w jakimś prześcieradle narzuconym na ramiona:
— Ave, panie! — wołał ramię wyciągając — daj złotówkę.
Innym razem znowu miał na sobie strzęp munduru wojskowego i połamaną czapkę z orłem. Dwoma palcami salutował wtedy do daszka, który zwisał jak przetrącone skrzydło ptaka:
— Melduję się i rozkazuję wypłacić żołd. Cześć, marszałku.
Przychodził także jako cywil w starym melonie, w kamizelce.
— Mojeszanwanie — wołał wtedy i cienkim śmiechem rżał mrugając jak radca, który kolacyjkę u Hawełki ma na widoku. Przychodził jako chłop w kaszkiecie albo robotnik, a wtedy rzezie zapowiadał, strajki i pomstę generalną na pasibrzuchach i krwiopijcach. Z gitarą tylko nie rozstawał się nigdy; z nią po podwórzach krążył, piosenki śpiewał i anegdoty opowiadał, które w kuchniach całego miasta wzbudzały nieprzyzwoity chichot. Bo świnia był, jak mówił dziadek, i dlatego wyjść nakazywał dziecku, a sam się jakoś dziwnie cieszył nadejściem błazna. Kiedym wracał, dziadek, czerwony cały, ocierał łzy i krztusił się z wielkiego śmiechu:
— A to, panie, świnia! A to drań — powtarzał z podziwem i następnego „dziada” wołał — tak nazywał tę swą wtorkową klientelę, nagląc:
— Prędzej, prędzej, praca czeka. Mnie jałmużny nie da nikt.
I tak z nimi walczył dziadek, tak się zmagał z ich bajdami i od siebie pędził precz — tych tam, jak powiadał — bzików, których coraz przybywało; w każdy wtorek nowy jakiś wkraczał z bajdą nową; a to wynalazca z teczką pełną maści, klejów i nożyków, które zaraz chciał rozkładać i zachwalać; a to malarz-portrecista , co wędrował z kartonami i w pięć minut chciał odtworzyć rysy dziadka, moje, ciotek — po złotemu od sylwetki; a to znowu jakiś pisarz wielki, choć nieznany, który z teczki wydobywał teatralne sztuki, wiersze i powieści, albo mędrzec pisujący listy do najsławniejszych ludzi świata z projektami szczęścia, dobrobytu i pokoju; albo jakiś święty, który miał widzenia; matka z dwojgiem dzieci, z których jedno nadzwyczajnie zdolne było, drugie za to pokrzywdzone na umyśle i urodzie; albo znowu zabiedzony działacz jakiejś partii, który obiecywał przewrót w zachowawczym duchu (króla na tron chciał wprowadzić); inny zasię groził gniewem ludu; inny jeszcze działał w sprawie uciśnionych zwierząt i epokę nową wieszczył pobratania wszystkich ssaków. Coraz więcej było bzików, coraz mniej zwyczajnych dziadów. I każdemu dziadek dawał grosz wtorkowy; tylko słuchać nie chciał płaczów, gróźb, obietnic, wróżb, tylko nie przyjmował dzieł, projektów, leków, próbek.
— Nie potrzeba! — wołał, ręce wznosząc i jak szewc siarczyście klął.
A mnie było żal wariatów. Ciekawiły mnie ich plany i pomysły, zabawiały żarty i płacz wzruszał; świat mi się wydawał piękny i bogaty, gdym ich słuchał. I prosiłem:
— Pozwól, dziadku, niechaj każdy, co chce, powie.
— Bajdy!
— A kto wie, czy tak nie jest, jak nam mówią. Niechaj mówią — każdy prawo ma do bajd. Kto to wie, jak jest naprawdę?
— Nie pleć mi tu... — mruczał dziadek, milkłem zatem i w mej jamie musztrowałem wierne wojska.
A tego wtorku pamiętnego, nazajutrz po awanturze z szewcem, wszedł dziad jeden i powiedział:
— Panie, już niedługo sądny dzień. Słońce ma się spotkać z ziemią. Bałtyk cały kraj zaleje. Wisła w górę płynąć zacznie i lodowiec ruszy zaraz w naszą stronę. Przyjdzie nam się chronić w góry i będziemy wołać do nich — do tych, znaczy, gór — by nas skryły. Trzeba być gotowym, panie. Ale ja modlitwę znam, która uratuje świat.
Czekam, kiedy znów „nie trzeba” krzyknie dziadek. A ten, słyszę, pyta cicho:
— Jaka to modlitwa?
— Panna czysta mi ją wyjawiła, gdym ją spotkał nocą w mieście.
— Bożą matkę? Tu, w Krakowie?
— Na Plantach, przy fontannie, nocą.
— Ale? — tak się rozciekawił dziadek. Czy na zwłokę gra, czekając aż zięciowie przygotują przeciw niemu zamach? Czy się boi? Kapeć dziadka wznosi się i opada kurz wzniecając. A bzik baje:
— Suknię miała białą, płaszcz błękitny i koronę złotą z gwiazd. Pusto było dookoła. Ja do pawilonu wszedłem, gdzie sprzedają krachle, ciastka, lody, precle — pan wie.
— Wiem. Co dalej?
— Spać się położyłem popod kratą, w kątku, derką cały się przykryłem, o!
I pokazał burą szmatę, którą w kłąb zwiniętą niósł pod pachą.
Wyszedłem spod biurka, na kolanach dziadka siadłem. Bzik był młody, bluzę miał wojskową, starą, z guzikami blaszanymi w orły. Czaszkę mu zgolono z miesiąc temu, bo ją porastała niska, płowiejąca szczeć; twarz miał za to zarośniętą włosem grubym, rudym, lśniącym jak miedziany drut. Oczy miał błękitne, załzawione lekko; mówiąc rękami wymachiwał i słowa łykał jak ktoś, kto przybiegł zadyszany z wielką nowiną.
— No, i usłyszałem śpiew.
— Kobiety?
— Chóru chłopców albo dziewcząt.
— Co śpiewali?
— Chwalcie łąki umajone.
— W kościele może? U pijarów?
— Nocą? — zapytał drwiąco bzik.
— Bywa — ten bąknął niezbyt pewnie.
— Kościelne okna, co je nad murami widać, ciemne były.
— Bo drzewa zasłoniły światło.
— Dobrze patrzałem.
— Pielgrzymka mogła iść ulicą — do Kalwaryi lub Mogiły.
— Śpiew szedł z góry, jakby z drzew, albo jeszcze z dalsza nawet — z chmur czy z gwiazd.
— Śniło ci się.
— Wstałem, zwinąłem moją derkę i wyszedłem z pawilonu. Patrzę: jasność bije od fontanny.
— Tam się przecie zawsze świci.
— Fontannę na noc zamykają i światła gaszą miejskie draby dla oszczędności. A tam — blask, i na cembrowinie, z której woda tryska w dzień — coś białego...
— Łabędź pewnie...
— Łabędzie w swoim domku spały. Podbiegłem bliżej, nad brzeg wody, i dalej, dalej aż na mostek, z którego zobaczyłem Pannę, tak jak pana widzę. Suknię miała złotą...
— Białą — mówiłeś.
— Ale wyszywaną złotem i perłami, i płaszcz błękitny na niej w czerwone róże haftowany. Koronę miała...
— Mówiła co?
Skinął głową i głos zniżył do szeptu:
— Znak mi dała, żebym ku niej szedł.
— Woda przecież?
— Też się bałem buty zmoczyć, ale mnie ten widok słodki tak pociągnął, że zeszedłem. A woda gładka była, twarda, jak lód lub szkło.
— I bliskoś podszedł?
— Jakby do pana. No, dalej troszkę, bo nie śmiałem.
— Zapach czułeś pewnie?
— Róż i jaśminów. Alem czasu nie miał na zachwyty, bom słuchać musiał, co mi mówiła. — Świat — powiedziała — cały zginie. Pożar będzie na całej ziemi taki, że woda w rzekach zawrze i liście spadną z drzew.
— Mówiłeś, że się woda cofnie.
— To potem. Najsampierw będzie się gotować, a od tej gorącości wielkiej zrobią się nad światem chmury i deszcz z nich spadnie, który lać będzie nieprzerwanie przez niedziel sześć.
— No, dobrze, idź se już.
— Dziadku — krzyknąłem — niech dokończy.
— Ale, mówiła — podjął dziad — nie wszystko jeszcze utracone. Jeszcze was wiara może uratować.
— Ja tam wierzący jestem i cały mój dom — niepewnie rzekł właściciel końskiej remizy.
— Wiara, powiedziała, we mnie, w matuchnę waszą i w to, że tobie się zjawiłam. Niech uwierzą, mówi, że spośród wszystkich ludzi świata, ciebie wybrałam na mojej łaski pośrednika. Chociażeś biedny dziad krakowski, chociażeś pijus jest i drań.
— „Drań” powiedziała? — krzyknął dziadek.
— Powiedz im, niechaj tu w tym miejscu — ze wzrastającą mocą mówił bzik — gdzie stoję teraz, figurę moją ufundują i niech co wieczór tu się zbiorą modlitwę mówić, której ty ich nauczysz wedle tego, co tobie teraz nakazuję. „Panno najłaskawsza, mają mówić — pisz pan czym prędzej, bo zapomnę — krzyknął, a dziadek chwycił pióro — coś się zjawiła biednemu włóczędze w miejscu, skąd zwykle woda tryska, spraw, niech to miejsce będzie odtąd źródłem miłości oraz przebaczenia dla wszystkich, którzy w to uwierzą. Przez Chrystusa Pana naszego amen.” I zniknęła, i chór zaśpiewał Witaj Królowo.
— Hm — mruknął dziadek laską kręcąc, aż cienko zapiszczała guma. — A gdzie masz dowód?
— Dowód? — zakrzyknął z gniewem żebrak — a to, że władzę odzyskałem w mych członkach?
— Kaleką byłeś?
— To pan nie pamięta, jak na laskach tutaj przypełzałem po marny grosz, którym od śmierci nas ratujesz we wtorek każdy?
— Mówiłeś, żeś po wodzie chodził?
— Sam nie wiem, jak to mogło być?
— Idź se już. Opowiedz księżom, co się stało.
— Mnie, panie, księża nie uwierzą. W pańskie ręce składam teraz losy świata. Panu to mówię, co mi powiedziała królowa nasza, i panu resztę pozostawiam.
To powiedziawszy dziad się skłonił i ku drzwiom ruszył, nogą włócząc.
— Czekaj — powiedział dziadek — dlaczego ausgerechnet[1] mnie? (z austriackiej szkoły będąc, mieszał czasem obce słowa, gdy był gniewny lub zdumiony).
— Natchnienie takie zaraz miałem — rzekł dziad od drzwi się odwróciwszy — bo Panna mi się objawiła w takiej postaci, w jakiej stoi na drugim piętrze twego domu. Tyś jej czciciel, ty wykonaj jej wolę, którą powierzyła mnie niegodnemu i grzesznemu.
— A to — powiedział dziadek — łgarz — gdy ten już wyszedł.
— Skądże ta pewność? — zapytałem. — Nie wierzysz w cuda? Czy cuda były tylko dawniej albo tylko z dala od nas mogą się zdarzać — w Hiszpanii czy Portugalii? Czy świat bez cudów mógłby trwać, skoro z niczego Bóg go stworzył? Cudem go zniszczy, jeśli zechce, i cudem tylko go ocali. Wierzysz w to, dziadku, czy nie wierzysz? Powiedz mi, poucz, abym wiedział, co mam uczynić, jeśli mnie się także objawi gość niebieski, jak tej dzieweczce w Pirenejach.
— Uwierzę tylko w to, co Kościół do wierzenia poda — rzekł z mocą.
— A on?
— Kto?
— Dziad! Czy wolno mu odrzucić nakaz, który usłyszał? A gdyby pasterz betlejemski, którego zbudził śpiew aniołów, powiedział, że to też złudzenie i zasnął, braci swych nie budząc? Któż by nam odkrył Boga w grocie? A gdyby mędrcy trzej ze wschodu uznali gwiazdę za zjawisko zwykłe i za jej światłem nie szli w te strony, które Ojciec wybrał dla swego Syna za Ojczyznę? A gdyby tłumy tych żebraków z Judei uznały za oszusta Tego, co im zwiastował miłość, którą Bóg dla ludzi chowa — co by się stało z tą miłością, z ludźmi i z Bogiem? A gdyby, gdyby nikt na świecie nie wsłuchał się w te głosy dziwne, które mu sen spędzają z powiek, mówiąc, że inny jest od reszty, że musi sprawić coś dla drugich, dla dobra ich i w ich imieniu? Gdyby tak skromni, tak lękliwi, niewierni jak ty byli wszyscy, wtedy by ziemia była naga, pusta, byłaby pośród skał równiną, na której spaliby pasterze nie rozbudzeni po dziś dzień, przy swoich owcach, wołach, krowach. Nawet by konia nie ujarzmił ten pierwszy mesjasz, który grzywę dzikiego zwierza w garść uchwycił, by dosiąść grzbietu.
To powiedziałem z ogniem w głosie.
— Co mi tu bajesz? — krzyknął dziadek i resztę dziadów wpuścić kazał. I wpadli z krzykiem, hurmą całą.
— Cud! — zawołali — cud, panie właścicielu! Wysłuchaj głosu Panny czystej, która zechciała mówić do biedaka. Wypełnij wolę jej najświętszą, byśmy przez ciebie nie płakali, gdy klęski spadną. Figurę kup pan!
Tak wołali, ręce do dziadka wyciągając, a ten wzruszony czy zeźlony, nie licząc grosze im rozdawał, aż znikła kupka z brzegu stołu. Na krzyki dziadów wpadły ciotki, za nimi w półprzymkniętych drzwiach, co prowadziły do pokojów, zjawiły się głowy wujów, dziadkowych zięciów dwóch.
— Co tu się dzieje? — zawołały bliźniaczki. — Wychodzić proszę, dobrzy ludzie. Zaduch taki, że skonać można. Ojciec niech do siebie idzie, pora na drzemkę, dziecko do zabawek. Tu wietrzyć trzeba i posprzątać.
A wtedy „nie”! wykrzyknął cienkim głosem całkiem jak ja, gdy protestuję i rozkazy rzucam z kwatery mojej w jamie skrytej u jego nóg. Nadął się przy tym, poczerwieniał i uniósł z krzesła. Pięścią w stół grzmotnął, okiem błysnął, zajaśniał cały, jakby nie sobą był w tej chwili, ale postacią malowaną pędzlem Matejki mistrza Jana.
— Precz! — huczał dalej dłonie wznosząc, aż się cofnęły dziady w trwodze. Lecz on do córek gniew swój zwracał:
— Precz, mówię, baby, nie przeszkadzać, gdy wolę nieba wykonuję. Dość waszych rządów, dość skamlania. Zamykam sklep i działać idę w imieniu ludu, co mnie prosi, bym go ratował przed zagładą.
— O, dzięki, panie! — dziady wrzasły.
— Dawać mi konie i karetę.
— Dokąd, ojcze? — zapłakały bliźniaczki.
— Do księcia arcybiskupa zaraz jadę w imieniu Panny Najłaskawszej. — Ze mną dziecko. Niech ono teraz mnie prowadzi!