Dziecko przez ptaka przyniesione/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecko przez ptaka przyniesione |
Wydawca | Państwowy Instytut Wydawniczy |
Data wyd. | 1968 |
Druk | Łódzka Drukarnia Dziełowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Franciszek Starowieyski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W państwie, jak i w domu naszym, spór toczył się o konie, i o te — jak dziadek mój powiadał — śmierdziele, czyli samochody, tanki, pancerne wozy motorowe, aeroplany, zeppeliny, gazy, balony i co tam jeszcze wymyślono, aby skuteczniej wroga tłuc, gdy będzie trzeba. Stary wódz, dziadek, upierał się przy koniach pono, mówiąc, że tańsze są i nie zawiodą w pogodę żadną ani w złej drodze. Sam swoje wojny wygrał konno i nawet nie chciał cierpieć myśli, by inną wojnę mógł dopuścić Bóg. Inną przegramy — myślał pewnie — przegrać musimy, bośmy biedni. Wiedział, bo mądry był jak wszyscy starcy, że czasu i pieniędzy mało, aby w ojczyźnie wszystko zmienić: środki i ducha, rodzaje broni, wzory męstwa, które od wieków ustalono. Wiedział to zbyt dobrze, by chciał zrozumieć; więc trwał w uporze, gdyż nic innego nie zostało: siebie i nas przed strachem bronił, mrucząc uparcie i gniewliwie, że co koń, to koń. Kiedy poczuł się stary, chory, i kiedy pojął, że dni już przed nim policzone, kiedy strach o przyszłość kraju i własną dobrą sławę dłoń mu położył na ramieniu i na ucho szepnął, że czas się zbliża porachunków, bo już wygasa zawarty z życiem pakt przymierza; kiedy lekarze domowi przestali przed nim kryć choroby utajony bieg, a równowaga władzy, której on był miarą, chwiać się poczęła, bo niepokój stronnictwa ogarnął, izby obie, sztaby oraz gabinety; kiedy dyskretne informacje przeciekły do ościennych państw, a w kancelariach rozważano wariant, co byłoby, gdyby on... Kiedy tak jego los osobisty i kraju los zrównały krok, spiesząc ku nagłym rozstrzygnięciom, on — sam, czy za radą czyjąś — dał rozkaz konnej defilady, jakiej wieki całe nie widział zubożały kraj. Rocznicę odszukano starą zwycięstwa nad mocarstwem, które od dawna nie istniało, by nie urazić istniejących; wspomniano króla i konnicę — dowodził król, a walczył koń, królowi cześć i koniom cześć, wodzowi i ułanom jego oraz praojcom wszystkim chwała, braciom pokrzepienie serc, przeciw technice demonstracja, psychologiczny manewr śmiały, spektakl potężny dla publiki i wodza występ pożegnalny.
Dla firmy pełne chwały dni: w sztabach parady wymyślono, że ładniej będzie, w dobrym stylu, gdy przed frontem konnych wojsk, konnym zaprzęgiem wódz przejedzie.
Pamiętam dzień, kiedy do kancelarii dziadka przyszła delegacja komitetu, który miał ustalić szczegóły święta. Przyszedł cywil, policjant jeden i wojskowy. Pod biurkiem dziadka, u nóg jego obutych w filcowe, grube kapcie, jak trusia tego dnia siedziałem z gromadką moich najwierniejszych wojsk. Słyszałem wszystko i widziałem tuż przed nosem tupiący wściekle dziadka kapeć. Mówiono zaś mniej więcej tak:
— Zgotuj pan, panie Teofilu, najlepszy powóz, jaki masz, i konie najpiękniejsze daj — koniecznie białe — cztery. Stangretów przebierz tak, jak tylko pan potrafisz.
— Pan artysta jesteś od tych spraw.
— I obywatel.
— Dom pański to prawdziwa Polska.
— Sławę pan zyskasz.
— I zarobisz.
— Na nogi stanie pański zakład, choć czasy ciężkie.
Milczał dziadek. Kapeć podniósł się i opadł, kurz wzniecając.
— Wódz — podjęto — Wódz Naczelny, będzie pańskim pasażerem. Rząd zapłaci za usługę, a pan weźmiesz udział w przedstawieniu, które cały kraj podziwiać będzie.
— Co tam kraj — świat zdębieje. W gazetach pańskie konie będą. I w historycznych podręcznikach.
— Nie wolno nam wyjawić znaczenia, jakie ta defilada ma dla polityki.
— I dla strategii — wojskowy pewnie słowo wtrącił, bo ostrogi przy tym brzękły cicho.
— Sąsiedzką zrobisz nam przysługę — rzekł trzeci pan, policjant chyba, skoro wspomniał o sąsiedztwie. I ciszej dodał: — Łatwiej nam będzie czuwać z bliska nad bezpieczeństwem przygotowań. Pan mnie rozumiesz?
— A więc!
Podniósł się kapeć przed moim nosem.
— E, panowie...
— Więc jak: zgoda?
— Chyba, myślę...
— Co tu myśleć?
— Myślę, że nie.
Cisza zapadła, chwilkę trwała. Kapeć wciąż tupał.
— Jak to? — zdumiony głos zaszemrał.
— No nie, mówię!
— Odmawiasz pan rządowi, wojsku, szefowi państwa i policji? Dlaczego?
— A bo nie chcę.
— Można nie chcieć, wiesz pan czego? Baby, kiedy człowiek stary.
— Dziecko słucha.
— Jakie dziecko?
— Wnuczek? Brawo. Spytamy wnuczka, czyby nie chciał, by Marszałek konikami jego... Pójdź tu, dziecko...
Powstać chciałem, lecz dziadek nogą mnie przytrzymał.
— Dziecka nie trzeba mieszać w to-to. Ja wiem dobrze, co mi trza robić. Nie, i basta! Siwki dwa mam tylko, a lando stare, odrapane, liberie w dziurach.
— Nowe pan kupisz, rząd zapłaci.
— Ja w te rachunki już nie wierzę. Rząd mi dość winien.
— Co panu winien?
— Na wojnę wzięli setkę koni, powozów tyle, że mógłbym niejednego, panie, marszałka wozić. Rząd mi ludzi zabrał i wytracił gdzieś na frontach.
— Co pan pleciesz? Polski nie było jeszcze wtedy.
— Mnie to nie obchodzi. Rząd to jest rząd. Tutaj w szufladzie kwity trzymam na wszystko, co mi wojsko wzięło.
— Cesarskie wojsko, austriackie. Myśmy są teraz wolne państwo.
— Co miałem — zdławionym głosem rzekł właściciel — oddałem Polsce. Swoje rachunki mam z Marszałkiem.
— Ćśś, nie mów pan nic, panie Teofilu, nam słuchać nawet takich rzeczy nie wolno.
— Rachunki, mówisz pan? Kto ich nie ma!
Ściszyli głosy, zapachniał tytoniowy dym:
— Despota...
— Brutal...
— Prawa depcze.
— Rozpędza sejm.
— Czystki w wojsku.
— W policji ciemne elementy.
— Samorząd miast to czysty śmiech.
— Pochlebców zgrają otoczony.
— Siebie tylko słucha.
— Ludzi lży.
— Zasługi ma, lecz...
— Lecz kto ich nie ma?
Podniesiono głosy:
— Trzyma nas w rękach.
— Kto jak nie on?
— Co po nim będzie?
— Trza mu pomóc.
— Chce defilady, niech ją ma.
— Dla miasta dobrze.
— I dla kraju.
— I pan skorzystasz.
— Pomóż nam, panie Teofilu. Pójdziemy panu też na rękę, gdy będzie trzeba zezwolenia na pogrzybek jaki...
— Pogrzybek — ha, ha!
— Dobre, co?
A dziadek.
— Nie.
Zamilkli. Potem chłodno:
— Otwartej chcesz pan opozycji? To inna rzecz. Nas w to nie mieszaj. Pomówić szczerze nikt nie broni, każdy powiedział to, co myśli, lecz pańskie „nie” jest natury innej niż nasze drobne zastrzeżenia. Zostań się z Bogiem. Są jeszcze inne firmy w mieście.
— A nie ma — zaśmiał się dziadek tryumfalnie — chyba że taksówką pojedzie wódz albo specjalnym autem firmy PARADIS lub CONCORDIA. Ha, ha!
— Niewczesne żarty — rzekł serdecznie głos należący do policji. — Nie chciałbym o nich pamiętać, gdy z tego domu wyjdę. Odmowy pańskiej też pamiętał nie będę, ani w jej racje nie chcę wchodzić.
Wstali z szurganiem nóg i brzękiem ostróg. Wtedy „stójcie!” — krzyknąłem i wyskoczyłem spod nóg dziadka jak pies, którego zbudził ruch, więc do nogawek skacze z kłami, by ugryźć albo pożartować.
— A ty co? — zakrzyknął dziadek.
Rzekłem:
— Uczyniłeś mnie, dziadku, dziedzicem firmy na wypadek śmierci twojej — nie malowanym będę właścicielem, to musisz wiedzieć: plany mam ogromne, które w czyn wprowadzę, gdy tylko przyjdzie moja chwila. Dziś tylko niemym jestem świadkiem twoich poczynań — tu ukryty (jamę pod biurkiem ukazałem) towarzyszę myślom i decyzjom twoim, ucząc się władać i posiadać od ciebie oraz przeciw tobie, jak każdy dziedzic i następca, który swych poprzedników depcze, zniesławia lub wielbi w tak przewrotny sposób, by korzyść własną odnieść i siebie wzmocnić kosztem trupa. Uczę się zatem... Do rady jeszcze nie dorosłem, dziecinny rozum w mojej główce, która, choć nienormalnie duża, za ciasna wciąż, by wszystko pojąć, co trzeba, aby życiu sprostać. Do zabaw jeszcze rozum skory, bom dziecko. Lecz w dziecku jest coś, dziadku drogi, co od rozumu potężniejsze, co człek powoli z wiekiem traci, jeśli z dzieciństwem rozbrat bierze i zrywa związki z życiem, zawarte wtedy, gdy patrzał na nie z wysokości waszych, dorośli, stóp i kolan. Ja dziecko, głosem życia jestem, jam samo życie, jak ono prosty i dziki jak ono. Jeszcze umiem ulegać chęciom, nic mnie nie wstrzymuje i nic nie tłumaczy. Ja cię pouczę, co czynić należy, kiedy miłość twoja ojcowska do chłopca, który z domu odszedł za wodzem, twe zakazy depcząc, i głowę stracił w grzęzawiskach, kiedy miłość, mówię, siła mi nie znana, bo życiu przeciwna, twoich decyzji bierze stery. Nic o miłości jeszcze nie wiem, więc radzić mogę, byś ją deptał. Ty chcesz, dziaduniu, wodza wozić z zamku na Błonia, ty chcesz, by twoje konie w gazetach były i aby zakład twój się wsławił udziałem w święcie kawalerii — chcesz tego, bo w tobie jak w człowieku każdym dziecko wciąż żyje chciwe i ciekawe, dziecko zazdrosne i nieposkromione. Podpiszesz weksle, pożyczysz pieniędzy, nowe konie zakupisz, uszyjesz liberie, odmalujesz powozy, kopyta do glancu każesz wyczyścić i gdy przyjdzie dzień święta, sam konie odstawisz na zamek dla wodza i w pas się pokłonisz, i do końca życia będziesz potem się chwalił państwowym zaszczytem. Tak ja bym postąpił, gdyby mnie pytano. Zrób to samo, gdyż dziecko cię prosi, dziecko twoje, wnuczek, dziecko w tobie wciąż żywe, które miłość twoja gnębi i twój żal zagłusza. A ta miłość, to cierpienie, ach — nie powiem, bo nie umiem, bom za mały na te sprawy, myślę tylko — wybacz dziecku — że ona jest wasza śmierć i słabość, to przez nią upadacie, to przez nią giną wasze plany, wojska, państwa, firmy — wszystkie wasze przedsięwzięcia giną w takich grzęzawiskach, jak ten Bolko, wuj bez głowy... Dajcie władzę dzieciom, mnie ją dajcie, albo bądźcie sami jako ja — prości, chciwi i okrutni.
Czytelniku, sam dobrze rozumiesz, żem tych słów nie powiedział. Ani słowa nie rzekłem, tylko w płacz uderzyłem i dziecinnym bełkotem załatwiłem sprawę:
— Ja chce marsałka! Ja chce na defilade — i tak dalej. Lecz nie to jest ważne, co się wtedy stało, jak się stało, co się było rzekło, wrzasnęło lub co się myślało. Zdarzenia są to cienie znaczeń, a znaczenie mojego płaczu i bełkotu takie było, jak mowa, którą przytoczyłem.
Dziadek uległ dziecinie i przyjął zlecenie.