<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Kijowski
Tytuł Dziecko przez ptaka przyniesione
Wydawca Państwowy Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1968
Druk Łódzka Drukarnia Dziełowa
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Starowieyski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W państwie, jak i w domu naszym, spór toczył się o konie, i o te — jak dziadek mój powiadał — śmierdziele, czyli samochody, tanki, pancerne wozy motorowe, aeroplany, zeppeliny, gazy, balony i co tam jeszcze wymyślono, aby skuteczniej wroga tłuc, gdy będzie trzeba. Stary wódz, dziadek, upierał się przy koniach pono, mówiąc, że tańsze są i nie zawiodą w pogodę żadną ani w złej drodze. Sam swoje wojny wygrał konno i nawet nie chciał cierpieć myśli, by inną wojnę mógł dopuścić Bóg. Inną przegramy — myślał pewnie — przegrać musimy, bośmy biedni. Wiedział, bo mądry był jak wszyscy starcy, że czasu i pieniędzy mało, aby w ojczyźnie wszystko zmienić: środki i ducha, rodzaje broni, wzory męstwa, które od wieków ustalono. Wiedział to zbyt dobrze, by chciał zrozumieć; więc trwał w uporze, gdyż nic innego nie zostało: siebie i nas przed strachem bronił, mrucząc uparcie i gniewliwie, że co koń, to koń. Kiedy poczuł się stary, chory, i kiedy pojął, że dni już przed nim policzone, kiedy strach o przyszłość kraju i własną dobrą sławę dłoń mu położył na ramieniu i na ucho szepnął, że czas się zbliża porachunków, bo już wygasa zawarty z życiem pakt przymierza; kiedy lekarze domowi przestali przed nim kryć choroby utajony bieg, a równowaga władzy, której on był miarą, chwiać się poczęła, bo niepokój stronnictwa ogarnął, izby obie, sztaby oraz gabinety; kiedy dyskretne informacje przeciekły do ościennych państw, a w kancelariach rozważano wariant, co byłoby, gdyby on... Kiedy tak jego los osobisty i kraju los zrównały krok, spiesząc ku nagłym rozstrzygnięciom, on — sam, czy za radą czyjąś — dał rozkaz konnej defilady, jakiej wieki całe nie widział zubożały kraj. Rocznicę odszukano starą zwycięstwa nad mocarstwem, które od dawna nie istniało, by nie urazić istniejących; wspomniano króla i konnicę — dowodził król, a walczył koń, królowi cześć i koniom cześć, wodzowi i ułanom jego oraz praojcom wszystkim chwała, braciom pokrzepienie serc, przeciw technice demonstracja, psychologiczny manewr śmiały, spektakl potężny dla publiki i wodza występ pożegnalny.
Dla firmy pełne chwały dni: w sztabach parady wymyślono, że ładniej będzie, w dobrym stylu, gdy przed frontem konnych wojsk, konnym zaprzęgiem wódz przejedzie.
Pamiętam dzień, kiedy do kancelarii dziadka przyszła delegacja komitetu, który miał ustalić szczegóły święta. Przyszedł cywil, policjant jeden i wojskowy. Pod biurkiem dziadka, u nóg jego obutych w filcowe, grube kapcie, jak trusia tego dnia siedziałem z gromadką moich najwierniejszych wojsk. Słyszałem wszystko i widziałem tuż przed nosem tupiący wściekle dziadka kapeć. Mówiono zaś mniej więcej tak:
— Zgotuj pan, panie Teofilu, najlepszy powóz, jaki masz, i konie najpiękniejsze daj — koniecznie białe — cztery. Stangretów przebierz tak, jak tylko pan potrafisz.
— Pan artysta jesteś od tych spraw.
— I obywatel.
— Dom pański to prawdziwa Polska.
— Sławę pan zyskasz.
— I zarobisz.
— Na nogi stanie pański zakład, choć czasy ciężkie.
Milczał dziadek. Kapeć podniósł się i opadł, kurz wzniecając.
— Wódz — podjęto — Wódz Naczelny, będzie pańskim pasażerem. Rząd zapłaci za usługę, a pan weźmiesz udział w przedstawieniu, które cały kraj podziwiać będzie.
— Co tam kraj — świat zdębieje. W gazetach pańskie konie będą. I w historycznych podręcznikach.
— Nie wolno nam wyjawić znaczenia, jakie ta defilada ma dla polityki.
— I dla strategii — wojskowy pewnie słowo wtrącił, bo ostrogi przy tym brzękły cicho.
— Sąsiedzką zrobisz nam przysługę — rzekł trzeci pan, policjant chyba, skoro wspomniał o sąsiedztwie. I ciszej dodał: — Łatwiej nam będzie czuwać z bliska nad bezpieczeństwem przygotowań. Pan mnie rozumiesz?
— A więc!
Podniósł się kapeć przed moim nosem.
— E, panowie...
— Więc jak: zgoda?
— Chyba, myślę...
— Co tu myśleć?
— Myślę, że nie.
Cisza zapadła, chwilkę trwała. Kapeć wciąż tupał.
— Jak to? — zdumiony głos zaszemrał.
— No nie, mówię!
— Odmawiasz pan rządowi, wojsku, szefowi państwa i policji? Dlaczego?
— A bo nie chcę.
— Można nie chcieć, wiesz pan czego? Baby, kiedy człowiek stary.
— Dziecko słucha.
— Jakie dziecko?
— Wnuczek? Brawo. Spytamy wnuczka, czyby nie chciał, by Marszałek konikami jego... Pójdź tu, dziecko...
Powstać chciałem, lecz dziadek nogą mnie przytrzymał.
— Dziecka nie trzeba mieszać w to-to. Ja wiem dobrze, co mi trza robić. Nie, i basta! Siwki dwa mam tylko, a lando stare, odrapane, liberie w dziurach.
— Nowe pan kupisz, rząd zapłaci.
— Ja w te rachunki już nie wierzę. Rząd mi dość winien.
— Co panu winien?
— Na wojnę wzięli setkę koni, powozów tyle, że mógłbym niejednego, panie, marszałka wozić. Rząd mi ludzi zabrał i wytracił gdzieś na frontach.
— Co pan pleciesz? Polski nie było jeszcze wtedy.
— Mnie to nie obchodzi. Rząd to jest rząd. Tutaj w szufladzie kwity trzymam na wszystko, co mi wojsko wzięło.
— Cesarskie wojsko, austriackie. Myśmy są teraz wolne państwo.
— Co miałem — zdławionym głosem rzekł właściciel — oddałem Polsce. Swoje rachunki mam z Marszałkiem.
— Ćśś, nie mów pan nic, panie Teofilu, nam słuchać nawet takich rzeczy nie wolno.
— Rachunki, mówisz pan? Kto ich nie ma!
Ściszyli głosy, zapachniał tytoniowy dym:
— Despota...
— Brutal...
— Prawa depcze.
— Rozpędza sejm.
— Czystki w wojsku.
— W policji ciemne elementy.
— Samorząd miast to czysty śmiech.
— Pochlebców zgrają otoczony.
— Siebie tylko słucha.
— Ludzi lży.
— Zasługi ma, lecz...
— Lecz kto ich nie ma?
Podniesiono głosy:
— Trzyma nas w rękach.
— Kto jak nie on?
— Co po nim będzie?
— Trza mu pomóc.
— Chce defilady, niech ją ma.
— Dla miasta dobrze.
— I dla kraju.
— I pan skorzystasz.
— Pomóż nam, panie Teofilu. Pójdziemy panu też na rękę, gdy będzie trzeba zezwolenia na pogrzybek jaki...
— Pogrzybek — ha, ha!
— Dobre, co?
A dziadek.
— Nie.
Zamilkli. Potem chłodno:
— Otwartej chcesz pan opozycji? To inna rzecz. Nas w to nie mieszaj. Pomówić szczerze nikt nie broni, każdy powiedział to, co myśli, lecz pańskie „nie” jest natury innej niż nasze drobne zastrzeżenia. Zostań się z Bogiem. Są jeszcze inne firmy w mieście.
— A nie ma — zaśmiał się dziadek tryumfalnie — chyba że taksówką pojedzie wódz albo specjalnym autem firmy PARADIS lub CONCORDIA. Ha, ha!
— Niewczesne żarty — rzekł serdecznie głos należący do policji. — Nie chciałbym o nich pamiętać, gdy z tego domu wyjdę. Odmowy pańskiej też pamiętał nie będę, ani w jej racje nie chcę wchodzić.
Wstali z szurganiem nóg i brzękiem ostróg. Wtedy „stójcie!” — krzyknąłem i wyskoczyłem spod nóg dziadka jak pies, którego zbudził ruch, więc do nogawek skacze z kłami, by ugryźć albo pożartować.
— A ty co? — zakrzyknął dziadek.
Rzekłem:
— Uczyniłeś mnie, dziadku, dziedzicem firmy na wypadek śmierci twojej — nie malowanym będę właścicielem, to musisz wiedzieć: plany mam ogromne, które w czyn wprowadzę, gdy tylko przyjdzie moja chwila. Dziś tylko niemym jestem świadkiem twoich poczynań — tu ukryty (jamę pod biurkiem ukazałem) towarzyszę myślom i decyzjom twoim, ucząc się władać i posiadać od ciebie oraz przeciw tobie, jak każdy dziedzic i następca, który swych poprzedników depcze, zniesławia lub wielbi w tak przewrotny sposób, by korzyść własną odnieść i siebie wzmocnić kosztem trupa. Uczę się zatem... Do rady jeszcze nie dorosłem, dziecinny rozum w mojej główce, która, choć nienormalnie duża, za ciasna wciąż, by wszystko pojąć, co trzeba, aby życiu sprostać. Do zabaw jeszcze rozum skory, bom dziecko. Lecz w dziecku jest coś, dziadku drogi, co od rozumu potężniejsze, co człek powoli z wiekiem traci, jeśli z dzieciństwem rozbrat bierze i zrywa związki z życiem, zawarte wtedy, gdy patrzał na nie z wysokości waszych, dorośli, stóp i kolan. Ja dziecko, głosem życia jestem, jam samo życie, jak ono prosty i dziki jak ono. Jeszcze umiem ulegać chęciom, nic mnie nie wstrzymuje i nic nie tłumaczy. Ja cię pouczę, co czynić należy, kiedy miłość twoja ojcowska do chłopca, który z domu odszedł za wodzem, twe zakazy depcząc, i głowę stracił w grzęzawiskach, kiedy miłość, mówię, siła mi nie znana, bo życiu przeciwna, twoich decyzji bierze stery. Nic o miłości jeszcze nie wiem, więc radzić mogę, byś ją deptał. Ty chcesz, dziaduniu, wodza wozić z zamku na Błonia, ty chcesz, by twoje konie w gazetach były i aby zakład twój się wsławił udziałem w święcie kawalerii — chcesz tego, bo w tobie jak w człowieku każdym dziecko wciąż żyje chciwe i ciekawe, dziecko zazdrosne i nieposkromione. Podpiszesz weksle, pożyczysz pieniędzy, nowe konie zakupisz, uszyjesz liberie, odmalujesz powozy, kopyta do glancu każesz wyczyścić i gdy przyjdzie dzień święta, sam konie odstawisz na zamek dla wodza i w pas się pokłonisz, i do końca życia będziesz potem się chwalił państwowym zaszczytem. Tak ja bym postąpił, gdyby mnie pytano. Zrób to samo, gdyż dziecko cię prosi, dziecko twoje, wnuczek, dziecko w tobie wciąż żywe, które miłość twoja gnębi i twój żal zagłusza. A ta miłość, to cierpienie, ach — nie powiem, bo nie umiem, bom za mały na te sprawy, myślę tylko — wybacz dziecku — że ona jest wasza śmierć i słabość, to przez nią upadacie, to przez nią giną wasze plany, wojska, państwa, firmy — wszystkie wasze przedsięwzięcia giną w takich grzęzawiskach, jak ten Bolko, wuj bez głowy... Dajcie władzę dzieciom, mnie ją dajcie, albo bądźcie sami jako ja — prości, chciwi i okrutni.
Czytelniku, sam dobrze rozumiesz, żem tych słów nie powiedział. Ani słowa nie rzekłem, tylko w płacz uderzyłem i dziecinnym bełkotem załatwiłem sprawę:
— Ja chce marsałka! Ja chce na defilade — i tak dalej. Lecz nie to jest ważne, co się wtedy stało, jak się stało, co się było rzekło, wrzasnęło lub co się myślało. Zdarzenia są to cienie znaczeń, a znaczenie mojego płaczu i bełkotu takie było, jak mowa, którą przytoczyłem.
Dziadek uległ dziecinie i przyjął zlecenie.


Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.