<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Kijowski
Tytuł Dziecko przez ptaka przyniesione
Wydawca Państwowy Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1968
Druk Łódzka Drukarnia Dziełowa
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Starowieyski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Mój biedny dziadek umarł w maju — miesiącu poświęconym Pannie.
— Umarł — krzyknąłem tego dnia, biorąc gazetę jak co rano, aby mu przy śniadaniu czytać wieści ze świata, z kraju oraz miasta.
— Kto, wielki Boże? — zapytały ciotki rozlewając kawę i mleko.
— Dziadek — odrzekłem patrząc w portret na pierwszej stronie, w czarnej ramce, i przeczytałem wieść żałobną podaną w czterech krótkich słowach:
— Serce Marszałka bić przestało.
Nasz dziadek rożki w kawie maczał i wąsem ruszał bez wzruszenia, patrząc przed siebie, jakby wcale tego, com czytał, nie usłyszał. A na portrecie głowa jego w śmiertelnej nędzy: podbródek ostro w górę podał, usta zacisnął i powieki — mocno, jakby na rozkaz z góry, jakby udawał przed kimś sen.
„Udaje — pomyślałem — jak ja, kiedy nie mogę w nocy spać“.
— Udaje — powiedziałem głośno, nie wiedząc wcale, że to mówię.
— Biedne dziecko — rzekły ciotki — nie rozumie, co to śmierć.
— Czytaj — mruknął na to dziadek, który nieprzerwanie jadł, i żuł.
— Odszedł na wieki — przeczytałem — ten, co ducha...
— Jak?
— Tak tu piszą.
— Opuść to i dalej czytaj.
— Pobudził śpiące, zmarłe wskrzesił...
Dziadek z hałasem łyżką cisnął.
— Jakie zmarłe?
— Cicho, ojciec, nie krzycz, kiedy kraj w żałobie.
— Zmarłe nadzieje — wyjaśniłem.
Dziadek znów w kawie zmoczył wąsy.
— Wolności nam zapalił świt... Poetów dawnych wcielił sen... O wodzu sen i o sławie...
— Sny — rzekł dziadek — ciągle sny.
— Odchodzi w ciemność z ducha król...
Dziadek odstawił filiżankę i serwetką wąsy gładząc spytał:
— O pogrzebie nic nie piszą?
— Zaraz: kondolencje... posiedzenie... naród w hołdzie... opuszczenie flag... i modły...
Przerzucałem szybko płachty, aż krzyknąłem nagle:
— U nas!
— Jak to?
— W naszym mieście pogrzeb będzie! W królewskich grobach na Wawelu spoczynek wieczny znajdą prochy, by był po śmierci królom równy, gdy im za życia dorównywał.
Dziadek wstał. Pięścią w stół uderzył.
— Co ojciec?! — zakrzyknęły ciotki.
— Laskę.
— Po co?
— Płaszcz, melonik.
— Co chcesz zrobić, co? na Boga!
— Nie! Cylinder, żakiet, krawat — wszystko, com miał na paradę... Dubiel kare niech zaprzęga, a dziecko ubrać mi na czarno. Pojedziemy.
— Dokąd?
— Do władz. Do magistratu, ofiarować po raz ostatni me usługi. Ja go powiozę! Moje konie!
— Ależ ojciec! Usiądź i pomyśl. Fantazją próżną poniesiony narobisz głupstw. To państwowa sprawa.
— Wszystkich woziłem, których myśli, on — jak tu piszą — w czyny wcielił. On z ducha — piszą — wódz i król, więc mnie ten pogrzeb przysługuje z racji najwyższej, bo duchowej.
Wrzasnęły ciotki przerażone, a on w natchnieniu dalej gadał wciągając prążkowane spodnie, koszulę z plisą i kołnierzyk z rożkami w górę zagiętymi.
— Stare rachunki mam z tym duchem, który mi dziecko wziął i stracił. Stare rachunki dziś wyrównam w duchu — i z duchem...
A ciotki do mnie:
— Ty go wstrzymaj. Ty wpływ na niego masz ogromny. Przemów do niego głosem dziecka, bo coś strasznego ojciec zrobi.
Ja zaś ubranko aksamitne z kryzą przy szyi grzecznie wdziewam i opuściwszy oczka mówię:
— Dziadunio zawsze wie, co robi.
Czeka już powóz, lśnią latarnie. Dubiel w liberii z guzem srebrnym, w kaszkiecie z daszkiem, w rękawiczkach. I trzęsą łbami czarne smoki.
— W górę — zakrzyknął dziadek — duchem! Przed główne wejście magistratu!
Godziny cztery my czekali, aż nas przyjęto w komitecie do spraw pogrzebu. Panów tłum w czerni i w białych kołnierzykach, kilku księży, rabin z brodą, cała gromada oficerów — w szaserach i przy szablach wszyscy — na koniec policyjne szarże, błyszczące srebrem na ramionach.
Dziadek wyłożył w prostych słowach swoje zamiary. Rzekł:
— Panowie. Właściciel jestem firmy, która od z górą stu lat, przez dziadka mego założona, służy miastu...
— To — rzekł ktoś — wiemy. Do rzeczy, panie, nagli czas.
— Dziś już nikomu niepotrzebny mój zakład i mój dom. Bezczynnie w stajniach konie stoją — białe i czarne, i kasztany — butwieją w szopach karawany, a ślubny atłas mole gryzą.
— Tutaj nie teatr, drogi panie.
— Ja jestem stary, umrę wkrótce, po mojej śmierci zakład weźmie mój wnuk jedyny — tutaj stoi — sierota z głową trochę dużą, lecz mądrą — oho, jak mądrą, moi państwo — Homera czyta i Szekspira.
— Prędzej, na Boga, mów pan swoje. Przed nami historyczna chwila. Wodza narodu grzebać mamy.
— Ja też historię opowiadam.
— Historię firmy i rodziny, a nie narodu, który przepaść odnalazł dzisiaj pod stopami, kiedy go osierocił Wódz, co ducha jego wcielał.
— Historię ducha opowiadam, który wędruje kędy chce i postać bierze coraz inną, kryje się, milczy, ale wraca, jak marnotrawny syn lub ojciec, co syna rzucił niemowlęciem, światami błądzi jako żebrak, żołnierz czy kupiec albo błazen, a wróci kiedyś, poda znak, zapuka w szybę, prześle list, snem wzruszy ciemnym lub podpowie słowo, lub czyn, lub tylko gest, i tak w nieodgadnionych głosach sierota znajdzie swój rodowód.
— Gdyby pan łaskaw był wyjaśnić...
— Chcę powieźć Wodza — odrzekł dziadek.
— To niemożliwe — odparł pan, który wysunął się z gromady. — Nie pańska rzecz historię grzebać. Kiedy Narodu Duch umiera i poprzez cały kraj wędruje, aby zapłakać po nim mógł sierota — lud, gdy umiera, aby powstać — żyć na nowo w formie nowej, nie pogrzeb trzeba nam odprawiać, jak innym zmarłym, ale odnowy ceremoniał. Nie karawan, lecz armata w białe konie zaprzężona trumnie tej pojazdem będzie, bo do walki nowej idzie ten uśpiony, panie...
— Duch — dodano.
— Właśnie: duch. Nie te twoje żałobniki w czarnych piórach i czamarach, ale wojsko w szyku, z bronią, pieszo, konno, z chorągwiami i bębnami zaprzęg Wodza poprowadzi szlakiem królów i hetmanów na tę górę świętą naszą, gdzie od wieków duch się skrywa w lochów katedralnych mrok, aby w blasku nowym, z jutrznią... tego... nową wzlecieć i na nowe, panie, szlaki, naród wieść. Czyś pan pojął?
— Nie — odpalił dziadek sam jak widmo blady. — Nie pojąłem i nie pojmę, bo natchnienie inne mam.
— Natchnienie? — spojrzano po sobie.
— Jak pan rozumie to natchnienie?
— Zbudujemy — mówił dziadek — wóz, o, taki — z dłoni złożył dziwny kształt, jak piramidy — jakby ołtarz albo tron, dużo stopni, wielkie koła. Czerwonym suknem przykryjemy...
— Czerwonym?
— I konie białe dam. Dwanaście koni — wszystko sprzedam — dwanaście białych koni sprawię i sam woźnicy miejsce zajmę.
— Pan? — zawołano ze zdumieniem.
— Myśmy są z Wodzem jednolatki — wesoło okiem mrugnął dziadek. I dalej swoją rzecz prowadził: — Pojedziemy ulicami... Dzwony, chóry, światła, kiry... Pod zamkową górę, nad brzeg, nad Wisły-rzeki brzeg urwisty, gdzie skała wprost do wody schodzi, skąd prehistoria źródła bierze, gdzie zabił smoka książę Krak, a potem córka księcia Wanda płynącej wodzie powierzyła swą cześć dziewiczą, gdy jej zagroził cudzoziemiec; tam, gdzie porachunków z losem dokonywali pradziadowie, pomost zbudujecie długi — na niezbyt wszakże grubych palach — na środek rzeki, jak ostrogę...
Brzękły ostrogi i pałasze. Wstali, co siedzieli dotąd. Do bocznej sali drzwi otwarto i stamtąd nowi weszli widzę — panowie w czerni i wojskowi, księża i panie w długich sukniach, i wokół dziadka tłum się zbierał. Szepty półgłośne i szemrania, a tu i ówdzie parsknął śmiech.
— Wyprowadźcież tego bzika — ktoś powiedział.
— A ten karzeł?
— Jego wnuczek, pono, mówią.
— Może pstryknąć dla kurierka?
— Albo oddać do muzeum.
— Matejce żywcem zwiali z płótna.
— ... królewskiej — mówił dalej dziadek powoli ręce w górę wznosząc.
— Co „królewskiej”?
— Rzeki, pewnie...
— na środek rzeki, która...
— toczy — ktoś podpowiedział — wody swoje.
— ...a na ten pomost chwiejny wjadę z moimi końmi dwunastoma — wprowadzę rydwan z trumną srebrną — wjedziemy razem na te deski, na wodę...
Tłum się rozstąpił. Jeszcze jeden wszedł do komnaty pan w żakiecie z gwiazdą orderu niżej serca.
— Minister — zaszumiało w tłumie.
— Co tu się dzieje? — spytał pan.
— Grabarz-poeta wizje snuje i ofiaruje swe usługi.
Dziadek nie widząc nic dokoła, na twarzy purpurowy, krzyczał:
— I dacie ognia z wielu armat... A potem trrrach!
Umilkł nagle. Minister z pochyloną głową stał przed staruszkiem, który, zmęczony, ciężko dyszał.
— Pan chcesz, tego — rzekł minister — trach do wody?
— Chcę — odsapnął dziadek.
— Czemu?
Tu zmarszczył brew i nadął wąs, i na lasce, jak na szabli, wsparł się dziadek. Aż się cofnął członek rządu.
— Patrzcie, patrzcie — zaszeptano. — On! Marszałek! Jakby żywy. — I ten, i ów na baczność stanął.
— To w dawnych wiekach tak bywało — niepewnym głosem rzekł minister — że ktoś podobny do monarchy albo do wodza plemiennego, trach z nim w podziemia, razem z koniem... Ale do wody? Nie słyszałem...
— Na wodzie pomnik postawimy — wyszeptał dziadek wyczerpany. — Pośrodku rzeki, w pustce.
— Pomnik? Pośrodku rzeki? W grzęzawisku?
— Ułana — zaczął mówić dziadek, lecz przerwał. Ochrypł albo zgubił myśl.
— To ładnie nawet, ale jakoś... Nie ma zwyczaju topić zwłok. Protokół tego nie przewidział. Tu będą goście zagraniczni. Oczekujemy kilku królów, i wodzów paru, i marszałków... Na oczach świata, że tak powiem, utopić naczelnika państwa? Powiedzą, żeśmy barbarzyńcy. To w interesach nam zaszkodzi, a my tu budujemy COP, i w Gdyni mamy nowy port. I na wystawy posyłamy nasz drób wzorowy i maszyny. Myśmy są nowoczesne państwo, nie żadne tam pra — pra — tego...
— A duch? — zapytał z mocą dziadek.
— Co duch? — skrzywił się mąż stanu.
— Ducha, mówicie — chrypił dziadek. — Z ducha, duchem...
— E, to przenośnia. Za dużo grafomanów siedzi w departamentach propagandy.
Śmiech gruchnął, ale ucichł, ze względu na żałobę kraju.
Zrobiłem w stronę dziadka krok i lekko połę pociągnąłem.
— Dziadku, do domu czas powracać.
Nie słuchał; na twarz i szyję czerwone plamy wstępowały, jak chmury o zachodzie słońca, wróżące nocną zawieruchę.
— Woziłem — szepnął — od pół wieku na Wawel wędrujące zwłoki, które z obczyzny powracały wśród królów równe miejsce zająć...
Ktoś już do ucha dostojnika szeptał, nazwiska wyliczając tych, których dziadek odwiózł końmi na wieczną chwałę, do podziemi. Minister kiwał grzecznie głową.
— I jego miałem wieźć żywego. — Następny raz pojadę z panem — tak mi powiedział. Swoje rachunki mam... Dajcie zakończyć. Dajcie ten pogrzeb mnie odprawić.
Minister niecierpliwie rzekł:
— Pańskie zasługi uznajemy. Niech pan nie czuje do nas żalu, lecz to jest państwo — nie opera. Czy pan pojmuje?
Dziadek cofnął się, sczerwieniał, kołnierzyk zerwał wraz z krawatem, potem koszulę jął rozpinać, potoczył okiem łzawym wkoło, po strojnym tłumie pań i panów;
— Pojmuję, psiakrew, nie pozwalam — i na biust gipsowy w kwiatach, który w głębi sali stał, biust marsowy z nastroszoną brwią i wąsem jak wiecha, podniósł gniewną pięść.
— Licz się pan... — zakrzyknięto w tłumie. Zadudniły kroki woźnych — dziadek zachwiał się — i padł.
Wyniesiono go jak kłodę. Biegłem za nim do powozu z melonem w ręce, który zgubił.

Konał od południa do wieczora. W jadalni dookoła stołu, cała rodzina zgromadzona na ostateczne rozstrzygnięcie czekała walki, którą starzec wiódł z partnerem, co mu wymówił pakt, lat temu siedemdziesiąt z górą zawarty, z obopólną zgodą. Za drzwiami zamkniętymi wrzała milcząca bitwa, a w jadalni, jak w mieście, o którego los biją się armie pod murami, kobiety nieruchome siedzą, zastygłe w lęku i żałobie. Bliźniaczki obie, przytulone, na jednym krześle tak przysiadły, jak ptaki dwa — okryte szalem, wspólnym, w kwiaty i ptaki haftowanym. Z dala od siebie siostry dwie — zamężne, każda z garstką córek. A w rogach przeciwległych sali, wujowie w kłębach dymu stali.
Czasem któryś z nich ruszał z miejsca, aby stół obejść; wtedy drugi w przeciwną stronę marsz zaczynał. I zajmowali nowe miejsca, trzaskając papierośnicami.
Szyby drżały i blask jaskrawy uderzał w okna, gdy ulicą, w pobliżu parterowych okien przeleciał tramwaj w iskrach sinych. Czasem ładowny wóz turkotał i wzruszał domu fundamenta. Stara poczciwa niańka moja — wniosła herbatę w filiżankach i coś tam jeszcze do jedzenia. Każdy odmówił poczęstunku z wyrazem wstrętu i boleści, bo jeść nieładnie, gdy za drzwiami ze śmiercią walczy bliski krewny. Ja za to zjadłem, co mi dano. Jak nigdy służył mi apetyt. Jadłem jak głodny pies, mlaskając, świadom, że nikt nie powie słowa, abym się ładniej zachowywał.
— To z nerwów — powiedziano tylko.
Na pewno z nerwów. Śmierć za drzwiami, więc wszystko winno być na odwrót, bo śmierć jest samą odwrotnością. Jem i chcę spać, bo życie nowe ze śmiercią dziadka rozpoczynam. Skórzany, przepaścisty fotel w kąt odsunięto, koło pieca. Kocami wymoszczono gniazdo dla mnie, co ulubieńcem byłem starca, którego ziemska droga właśnie dobiegła swego kresu. Dziadek w tym samym siadał miejscu podczas rodzinnych konferencyj. Dziś odchodzi, a ja w fotelu rodzinę na uwięzi trzymam — wujów i ciotki, i kuzynki — brwi marszcząc, gdy się która z kobiet w krześle zakręci lub za głośno chrząknie czy sapnie któryś z wujów. Zegar ścienny tyka jak dawniej, skacze wahadło w szklanej szafce i złote wagi opadają — co kwadrans bije płaski gong.
Strach ich jak dawniej trzyma w ryzach. — „To mnie się boją — myślę sennie — bo ja im teraz szkołę dam.”
Wypędzę z domu, wydziedziczę. Pieniędzy trochę na pociechę dam — ale dom chcę mieć dla siebie — pusty, bez żadnych, panie, bab. Sam sobie starczę, abym plany mógł w czyn wprowadzić — plany wielkie...
Afisz wypiszę i przybiję do desek bramy pluskiewkami:
— Wzywa się wszystkich młodych mężczyzn, którzy nie mają dzieci, żon, ojców ni matek — w łapie silnych, zdrowych i rosłych, nierozmownych, niechaj do kancelarii przyjdą — pierwsze drzwi w prawo, na parterze — codziennie rano będę czekał, na miejscu powiem, o co chodzi... Za biurkiem siądę, w którym dziadek drzemał całymi dniami oczekując tego klienta wyśnionego, który zakładu świetność wznowi jakimś dziejowym zamówieniem i w tył obróci koła czasu. Moc chłopa na mój zew się zwali, bo w kraju głód i bezrobocie. Ci, co strzelali do ułanów, przyjdą najpierwsi — tych mi trzeba. Policję, z którą sąsiaduję — bo jej część gruntów sprzedał dziadek — razem z babami wygnam precz; potrzebne będą mi koszary — więzienie także mi się przyda.
Najpierw mundury uszyć każę; portki lampasem przyozdobię, na piersiach pasy dwa — na krzyż, na czakach orzeł — albo sęp z dzieckiem w pazurach. Na Błonia — marsz! Pieszo i konno, w samochodach, w tankach i wozach pancerzonych. Ustawię w rzędy i przemówię.
Dokładnie nie znam manifestu, który ogłoszę moim wojskom. Nie wiem, jak powiem, że mym celem najodleglejszym, ostatecznym, będzie świat cały opanować, aby na nowo od początku, raz jeszcze zacząć jego dzieje. Zniesiemy wszystko, co istnieje: zawiłe prawa, kręte drogi, za gęste miasta, trudne książki, złączymy państwa, zakażemy mówić różnymi językami. Nie będzie różnic klas ni ras, znajdziemy sposób na choroby i zatrzymamy czasu bieg, aby dzieciństwo trwało wiecznie.
A na to wszystko jedna rada: siłą obalić stary ład, siłą odebrać po kolei wszystko, czym oni dzisiaj rządzą: starcy i baby, i doktorzy, i mecenasi, ministrowie, księża, rabini, policjanci, wszyscy dziadkowie i wujowie — przeklęte ciotki — wszyscy oni — to są rodzice sfałszowani... A my jesteśmy dziećmi ptaka — orła czy sępa drapieżnego — który nas nosi długo w szponach, zanim porzuci gdzieś w pustkowiu, w miejscu i w czasie obojętnym...
Więc naprzód, dzieci! Do ataku! Zajmijcie dworzec, pocztę, pompy — rozbijcie sklepy! Miasto nasze, a jutro dla nas cały świat!
Takie plany sobie snułem, gdy umierał... Spałem smacznie, śniąc, że idzie, że się zbliża wielkie, ciemne — jakieś zwierzę — zwierzę czynu — albo chmura...
Wtem szarpnięto mnie za ramię: i zaszemrał mi nad uchem głos bliźniaczek:
— Wstawaj, dziecko! Dziadek chce ci coś powiedzieć. Biegnij szybko, póki czas.
Długi korytarz dzielił pokój, w którym zebrała się rodzina, od gabinetu, gdzie pan domu rozstrzygnął swą ostatnią sprawę. Przez ciotki obie prowadzony szedłem marudząc, że mnie budzą, że chodzić każą, gdym ja senny. A już przed drzwiami zamkniętymi, kiedy poczułem zapach lekarstw, do tyłu skoczyłem i krzyknąłem:
— Nie chcę! Nie pójdę, bo się boję.
— Dziecino, dziadziuś chce cię widzieć.
— Ale ja nie chcę! ja chcę spać!
— Dziadziuś umiera!
— A nieprawda!
— Dziecino!
— Spać chcę! — i jak długi ległem, pod głowę piąstki obie wcisnąłem, jak to zwykłem robić, kiedy do łóżka spać się kładłem.
Wtedy z hałasem drzwi otwarto.
— Skończył — oznajmił jakiś głos.
Skoczyły ciotki, a z jadalni wybiegli pozostali krewni. Służba ruszyła z zakamarków, w których się dotąd kryła z płaczem. Kiedy przebiegli wszyscy — wstałem. Podszedłem do drzwi i zajrzałem. Na wysokim łóżku, w blasku świec, ponad głowami schylonymi ujrzałem to, com widział rano na fotografii, w „Kuryerze”: stercząca w górę broda — wąs, szczecina szara na policzkach. Otwarte oczy i ruchome od świec, płonących u wezgłowia. W otwartych ustach szklana kula — tęczowa bańka, która rosła, gdym do pokoju wchodził cicho, a pękła, kiedym krzyknął „dziadziu!”
Załkano wkoło, ksiądz się zbliżył, podźwignął w górę dłonie starca, które opadły ciężko z łoża, jak wiosła w wodzie pogrążone, i w sztywne palce włożył z trudem krzyż. Potem watą lekko w oliwie umaczaną dotykał piersi, czoła, ust, dłoni i stóp zmarłego. Wodą na koniec skropił łoże, ściany pokoju i nas — żywych, szepnął nam wszystkim dobre słowo i cicho wyszedł.
Z kolan wstały ciotki.
— Zamknąć mu oczy — szepczą — podwiązać brodę. Dajcie chustkę...
I oto leży dziadek w babę wbrew swojej woli przemieniony: fularem czarnym owinięty, czarną kokardę ma na czole, na którym krople potu schną. Wtedy mnie pusty porwał śmiech.
Z pokoju precz mnie wyrzucono. Zdarto ubranie, ułożono w łóżku za siatką, jakby zwierzę. Zaraz zasnąłem. Długo spałem bez żadnych planów i bez marzeń.

Pogrzeby obu dziadków odbyły się dzień po dniu. Tą samą ich wieziono drogą, choć w przeciwnych kierunkach. Jednego w stronę dworca, popod kolejowy most, bo w tamtej stronie był miejski cmentarz, gdzie czekał otwarty grób rodzinny — kamienny dom wkopany w ziemię z figurą Panny ponad płytą.
Drugiego mieli wieźć nazajutrz z dworca ku miastu, w górę, w rynek, a z rynku jeszcze dalej w górę, na zamek.
Tak się minęli dwaj dziadkowie, jak się mijają chmury dwie, przeciwnym prowadzone wiatrem.

Chmura, chmura — przyszła właśnie, gdy karawan toczył się wolno w swoją stronę. Klapu-klap dzwoniły po betonie kopyta starych Dubielowych koni, a sam Dubiel w zrudziałym pirogu na siwej głowie, drzemał na wysokim koźle, wolno opuściwszy lejce. Ciotki, wujowie i kuzynki w ślad za nim podążali w zamkniętych powozach, a ja szedłem z boku, z nianią, bo mnie nie zechciano zabrać aż na cmentarz, abym nie doznał wrażeń dla dziecka nazbyt silnych.

A na ulicach praca wrzała. — Hej! — i — rup! — krzyczeli chórem robotnicy, dźwigając w górę maszty z czarnymi chorągwiami i orłami z blachy srebrnej u szczytów. Z okien i balkonów wywieszano dywany, portrety — kirem owijano uliczne latarnie. Krzyże z tektury, cyfry w wieńcach z liści złoconych, wstęgi białe, czerwone, błękitne, czarne wiązano w węzły i kokardy. I ciemniało niebo.
Od zachodu chmura szła i nad miastem przystanęła, gdy karawan mijał dworzec kolejowy i pod wiadukt bruk począł chylić się, jak przeciążony prom. Dubiel korbą szybko kręcił, zgrzytały hamulce, spieniły się od wędzideł końskie pyski. Orszak cały zapadł się pod most, w tunel wpłynął, w cień. A z czoła tunelu zrzucono naraz płachtę czarną; na niej widniały krzyż i buława. I chmura dalej na wschód szła.
— Burza będzie — rzekła niania, co mnie za rękę prowadziła. — Nazad trzeba nam, paniczu. Burza będzie straszna, bo ta chmura czarna taka, duża, gęsta, jakiej nie widziałam jeszcze, odkąd żyję. Oj, paniczu, znak niedobry, strach mię zbiera. Pan Bóg płacze, pan Bóg także wdział żałobę.
Zawróciłem bez protestu, nie przez grzeczność, lecz ze strachu, bo od maleńkości burzy bałem się od nocy gorzej i od psa. Do domu przyspieszonym krokiem szliśmy poprzez chorągwiany las.
I powiał wiatr. Zachwiały się maszty, zatrzeszczały u podstawy, zadzwoniły orły z blachy, sprężyły się płótna, jak człowiek, który w plecy cios otrzymał i z bólu drży przez chwilę, zanim padnie. I ucichło. Myśmy co sił biegli, a nad nami z lewa, prawa trzaskały zamykane okna. Chorągwie odetchnęły jeszcze, jakby z ulgą, że im pofolgował wiatr. Jeszcze ołowiany blask, jak opar przedwieczorny, snuł się nad asfaltem suchym i okna domów szkliły się, jak wzrok gasnący. Kobieta rękę mą puściła, biegła zaciągając węzły czarnej chustki, a ja za nią coraz wolniej, bo powietrza opór wzrastał i nogi w bruku grzęzły. W głębi ulicy wzbiła się szara ławica pyłu i ku nam potoczyła się z szelestem, jakby fala na brzeg wyrzucona, która w górę tryska, zanim na kamieniach skona. W kurzawie płachty wiatrem gnane, wstęgi, litery i girlandy; majowe liście z drzew stargane bruk zaścieliły i znowu w górę wzlatywały, nawet po śmierci niespokojne. Oczy, usta, uszy zasypał proch. Kobiecy krzyk z oddalenia wołał mnie i wołał, a tu drzewców jęk, łoskot płótna, dzwonienie blachy, szkła i drutów, do gardła nocy skaczą Dubielowe psy i gwizd nocnego stróża głuszy nagła zawierucha.

Na tym opowieść zakończona. Tym ją lekarzom przypisuję, którzy badają twórczość dzieci.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.