Dziedzictwo (Dmowski, 1942)/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziedzictwo |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | F. Mildner & Sons |
Data wyd. | 1942 |
Druk | F. Mildner & Sons |
Miejsce wyd. | Londyn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
— Jak panu telegrafowałem — mówił adwokat — stryj zostawił cały majątek panu.
— Jest niezawodnie testament?
— Nie, niema. Wiedział, kiedy umrze, i na krótko przed śmiercią wszystko zostało na pana przepisane. Oszczędza to panu kłopotów spadkobrania. Miałem też wrażenie, iż chciał, ażeby pan wszedł w posiadanie majątku bez rozgłosu.
— Dlaczego?
— Nie wiem. Wszystkie papiery znajdują się w mej kancelarji w Warszawie i są do pańskiego rozporządzenia. Spodziewam się wkrótce pana widzieć u siebie.
— W tych dniach — rzekł Twardowski — wybieram się do Warszawy.
— Majątek pański — mówił dalej Osiecki — składa się z następujących pozycyj: przedewszystkiem Turów. Jest to posiadłość niewielka — dwadzieścia parę włók — ale ślicznie zagospodarowana; jak pan widzi, dom jest piękny; zbudowano go przed dwudziestu laty. Odległość od Warszawy automobilem niecałe dwie godziny. Następnie, dom w Warszawie, a w nim wygodnie i ładnie urządzone mieszkanie. Stryj pański mówił mi, że pan je zna, gdyż leżał pan tam ranny w czasie najazdu bolszewickiego. Wreszcie główny majątek stanowią kapitały, ulokowane wszystkie w bankach francuskich i angielskich. W przeliczeniu na naszą walutę wynoszą one około sześciu miljonów złotych. Wszystko to dziś złożone na pańskie imię.
— Nie sądziłem, że to taka duża suma — wtrącił spadkobierca tonem prawie obojętnym.
— Stryj pański był pierwszorzędnym finansistą. Zlikwidowawszy przed siedemnastu laty swe interesy, polokował kapitały tak, że podczas wielkiej wojny nic nie stracił; a choć żył na wysoką stopę, to jednak wydawał tylko część dochodu i majątek rósł z procentów. Jest pan więc człowiekiem zamożnym, z majątkiem, którego administracja nie zabierze panu wiele czasu.
— Tak — rzekł sucho Twardowski. — Czy stryj nie zostawił dla mnie żadnych poleceń?
— Tylko to — odrzekł adwokat, wyciągając z kieszeni i podając mu niewielką kopertę, zapieczętowaną czerwonym lakiem.
Twardowski przeczytał swe imię i nazwisko, wypisane ręką zmarłego stryja, obejrzał pieczęć z rodzinnym herbem i otworzył kopertę.
W środku była tylko pożółkła kartka papieru z wypisaną na maszynie wskazówką, jak otwierać kasę ogniotrwałą. Nic więcej.
— Może w kasie jest jakie pismo dla mnie? — zapytał.
— Napewno niema. Przed śmiercią stryj pański pokazał mi jej zawartość: podręczna gotówka, trochę kosztowności, wreszcie klucze od szaf i szuflad.
Z wyrazem zawodu na twarzy Twardowski zamilkł na chwilę, poczem przeszedł na inny przedmiot.
— Stryj mój miał niezawodnie duże stosunki w kraju?
— Niegdyś tak. Jeszcze niespełna dwadzieścia lat temu pan Alfred Twardowski był w Warszawie znaną i popularną osobistością. Od chwili wszakże zlikwidowania swych interesów zerwał wszelkie stosunki: nigdzie me bywał, nikogo nie przyjmował. Proboszcz, doktór i ja byliśmy jedynymi ludźmi, których widywał u siebie.
— Czy wie pan, dlaczego?
— Nie wiem.
— Kiedy pan został jego adwokatem?
— W roku 1911.
— Przedtem go pan znał?
— Nie, ale wiele o nim słyszałem. Miał reputację człowieka mądrego, przedsiębiorczego, a jednocześnie bardzo honorowego. Mówiono o nim tylko dobrze. Widocznie atoli zrobił sobie potężnych wrogów, gdyż w krótkim czasie stanowisko jego się popsuło. Jako jego adwokat mogłem stwierdzić, że nie było do tego żadnych podstaw. Wątpię, aby w świecie przemysłu i finansów można było znaleźć bardziej prawego człowieka.
— Coż mu zarzucano?
— Do mnie nic określonego nie dochodziło. Wiedziałem tylko, że otacza go jakaś atmosfera niechęci. Może to właśnie wpłynęło na wycofanie się jego z interesów. Zresztą miał dosyć pieniędzy, a że był nieżonaty i bezdzietny, nie miał bodźca do robienia ich więcej.
Twardowski posępnie się zamyślił. Rozmowa z adwokatem utwierdziła go w przekonaniu, że w przeszłości stryja tkwiła jakaś wielka zagadka, ale mu me dała klucza do jej rozwiązania. Ta zagadka już go zaczęła dręczyć: w ostatnich latach bardzo zbliżył się ze stryjem — tyle mu zawdzięczał. Z tą zagadką wreszcie mogło się wiązać pochodzenie majątku, który obecnie dziedziczył. Majątek to był nadspodziewanie wielki. Twardowski widział w swem życiu bogaczów, posiadających fortuny, wobec których jego kilka miljonów były drobiazgiem. Ale te fortuny były uwięzione w rozmaitych przedsięwzięciach i nakładały na ich właścicieli zobowiązania, które czyniły ich niewolnikami posiadanego bogactwa. Tymczasem on, człowiek o skromnych potrzebach materjalnych, wolny, bez żadnych obowiązków względem kogokolwiek, dostał znaczne pieniądze, z któremi może robić, co mu się podoba. Uważał więc siebie za bogatszego od tamtych. Jego pieniądze mogą się stać wielką siłą, o ile użyje ich umiejętnie. T o może być bardzo ciekawe...
Nowa myśl przemknęła mu przez głowę.
— Czy ktokolwiek poza panem wie, jaki majątek stryj pozostawił? — zapytał adwokata.
— Napewno nikt. Wiedzieć będą, ma się rozumieć, o Turowie i o domu w Warszawie. Kapitały wszakże mógł wszystkie stracić, jak wielu innych podczas wojny.
— Więc i dalej nikt nie będzie wiedział i nie będzie się ich domyślał, dobrze?
Adwokat, nieco zdziwiony, kiwnął głową na znak, że rozumie.
Wszedł Grzegorz, wnosząc na tacy wermut i wódkę z zakąskami. Osiecki napił się wódki i zabrał się do zakąsek, Twardowski poprzestał na kieliszku wermutu.
— Długo pan zabawi w Polsce? — zapytał adwokat.
— Nie robiłem jeszcze żadnych planów. Dziś myślę, że nie wrócę do Paryża, dopóki...
— Dopóki? — zapytał Osiecki, widząc, że gospodarz urwał nagle.
— Dopóki się nie zorjentuję w nowem położeniu — odparł wymijająco.
Przeszli do sali jadalnej, dużej, kosztownie i ze smakiem umeblowanej. Na środku jej stał mały, okrągły stół z dwoma nakryciami.
— Najlepsze świadectwo — rzekł Osiecki, wskazując na stół — że przyjęć w tym domu nie bywało.
— Jeszcze przed wielką wojną — rzekł Grzegorz — duży stół owinęliśmy słomą i wynieśli na górę.
Przez cały obiad prawie wyłącznie mówił Osiecki — o polityce, o stosunkach warszawskich, o różnicach między ludźmi dzisiejszymi a przedwojennymi. Twardowski słuchał z zaniteresowaniem, od czasu do czasu wtrącając krótkie, lakoniczne zdanie.
Wypili kawę przy stole ze względu na pośpiech adwokata.
Odprowadziwszy gościa do czekającego przed domem samochodu, Twardowski zatrzymał się w hallu i stał, grzejąc się, przy kominku, gdy podszedł do niego Grzegorz.
— Przygotowałem pokój nieboszczyka pana. Ale gdyby pan nie chciał, jest gotowy pokój gościnny.
Twardowski zauważył, że służący, zostawszy z nim sam na sam, stracił uroczystą sztywność i przestał go tytułować “jaśnie panem.” Widocznie był to zwyczaj domu.
— Zamieszkam odrazu w pokoju stryja — rzekł po krótkiem zastanowieniu.
— Tak mi się zdawało — odrzekł służący. — Pewnie pan zmęczony i nie będzie teraz domu oglądał, może to lepiej jutro po dniu zrobić. Chciałbym tylko pokazać panu bibljotekę, gdzie nieboszczyk pan najwięcej przesiadywał i gdzie oddał Bogu ducha.
— Chodźmy.
Drzwi do bibljoteki prowadziły prosto z hallu. Była to wielka sala o trzech oknach, cała zrobiona z dębu, z dębowym, belkowanym pułapem. W środkowej ścianie mieścił się duży, marmurowy kominek, stary, widocznie z Włoch pochodzący, na którym także palił się suty ogień. Kilka obrazów i parę rzeźb dobrze świadczyło o znawstwie gospodarza. Pozatem ściany zajęte były przez półki, zastawione do pułapu książkami. W dwóch miejscach wprawione w nie były szafy. Dwie zbroje stały po obu stronach kominka. W jednym końcu sali bokiem do okna stało duże biurko, w drugim ogromna otomana, nakryta dywanem perskim. Miękki dywan smyrneński pokrywał podłogę całej sali. Umiejętne, nierażące oświetlenie elektrycznym pająkiem, zawieszonym pośrodku, i lampami, umieszczonemi po bokach, dawało wrażenie wielkiej powagi, a jednocześnie wykwintnego smaku.
Grzegorz podprowadził Twardowskiego do otomany.
— Tu pan umarł — rzekł zdławionym, niemal łkającym głosem.
Twardowski bystro nań spojrzał: w oczach siłacza znów łzy świeciły.
— Jak to było? — zapytał.
— We wtorek, koło trzeciej popołudniu pan zadzwonił na mnie. Siedział w fotelu przed kominkiem, kazał sobie trochę wcześniej przynieść lekarstwo, którego stale zażywał. Gdy wróciłem z lekarstwem, za dwie, najwyżej trzy minuty leżał na otomanie. Podszedłem do niego — już nie żył...
Po dłuższem milczeniu dodał:
— Rano tego dnia był ksiądz proboszcz. Pan się wyspowiadał, przyjął święte Sakramenta. Widać spodziewał się śmierci.
— Powiadasz, że stryj zwykle przebywał tu, w bibljotece. Cóż robił?
— Czytał książki. A najwięcej chodził. O tak, tutaj, z końca w koniec, z końca w koniec.... Z parę mil dziennie chyba wychodził. Ostatnie dwa tygodnie dużo siedział i pisał.
— Co? — zapytał żywo Twardowski.
— Nie wiem. Coś dla pana... Bo gdy skończył, włożył to wszystko w dużą kopertę, zapieczętował i powiedział: “Po mojej śmierci oddasz to panu Zbigniewowi.”
— Gdzież jest ta koperta?
— Niema jej. W wilję śmierci zastałem go, jak siedział przy kominku, koperta była rozdarta, a papiery jeden za drugim szły w ogień. Spojrzał na mnie i powiedział tylko te słowa: “Poco mu moje kłopoty, będzie miał dosyć własnych”...
Twardowski zaczął wielkiemi krokami chodzić po pokoju. Co mógł zawierać ten rękopis stryja?... Dlaczego go zniszczył?... W szukaniu odpowiedzi na te pytania nie miał nawet od czego zacząć.
Myśli jego przerwał głos Grzegorza:
— Tak samiuteńko nieboszczyk pan chodził po pokoju.
Twardowski uczuł potrzebę zostania sam na sam ze sobą.
— Ja tu posiedzę trochę — rzekł do służącego. — Zadzwonię przed pójściem spać.
— Czy mam przynieść herbatę?
Twardowski spojrzał na zegarek — było pół do dziewiątej.
— Koło dziesiątej — rzekł. — A gdzie Piorun?
— Zjadł kolację i hula teraz z psami po ogrodzie.
— To macie więcej psów?
— Jest wyżeł do polowania i cztery duże, bardzo złe psy do pilnowania domu w nocy. Chodzą z nocnym stróżem po ogrodzie.
Zauważywszy zdziwienie nowego pana, dodał:
— Okolica tu spokojna. Ale obawiamy się gości z dalszych stron.
Twardowski zaliczył sobie w myśli tę ostrożność do szeregu zagadek domu i zapytał tylko:
— To i Piorun pozostaje na noc w ogrodzie?
— O, nie! Dotychczas było tak, że koło dziewiątej wracał do domu i przychodził do pana do bibljoteki. Potem szedł za panem na górę i nocował przy jego pokoju. Teraz, jak pan każe.
— Niech i teraz tak będzie.
Służący widocznie był zadowolony z tego zarządzenia. Wziął od pana kluczyki od waliz i polecenie przygotowania kąpieli.
Twardowski po jego wyjściu podszedł do okna, chcąc wyjrzeć na świat. Odsunąwszy wszakże firankę, stwierdził, że okna są zabezpieczone ciężkiemi, żelaznemi okiennicami.
Pokręcił głową i usiadł w fotelu przed kominkiem.
Teraz, gdy został sam, zaczął zastanawiać się nad nowem położeniem, w którem się znalazł.
Siedzi obecnie w swoim własnym domu — to takie dziwne dla człowieka, który zawsze i wszędzie był gościem — i to nie w przypadkowo nabytym, ale w swej, rodzinnej siedzibie, w miejscu, gdzie ojciec jego spędził lata dziecięce, gdzie siedzieli jego dziadowie. A jednak nie ma wrażenia, że jest u siebie. Ten dom ma swoją duszę, nieznaną mu jeszcze, pełną zagadek. W jego atmosferze jest coś ciężkiego, przygniatającego. To dusza jego stryja, z którym nigdy nie czuł się blisko związanym. Przyszła mu myśl, żeby stąd jaknajprędzej uciec, uwolnić się od ciężaru, który zaczyna go przytłaczać, wrócić do pracy, stanowiącej treść jego życia. Czuł wszakże, iż go tu coś zatrzymuje: czy związek z siedzibą rodzinną? czy tajemnica stryja?... Jakie wyznanie, czy oskarżenie zawierał dokument, pisany przy tem oto biurku, a potem rzucony w ogień?... Jakie myśli dręczyły człowieka, który się zamknął w tym pokoju i, niby więzień w celi, godzinami całemi chodził tam i spowrotem między czterema ścianami?...
Rozleniwiające ciepło kominka zaczęło go usypiać. Myśli się mieszały, związek między niemi się zrywał, oczy zaczęły kleić...
Raz, dwa, trzy, cztery... Raz, dwa, trzy, cztery... Ktoś chodził po miękkim dywanie miarowemi krokami. Tam i spowrotem, tam i spowrotem. Twardowski, jeszcze w półśnie, słyszał te kroki. Raz, dwa, trzy, cztery... Czy słyszał? — Raczej czuł je w nerwach, w mózgu. Otworzył oczy — echo tych kroków jakby jeszcze się rozlegało, nie w pokoju, ale pod jego czaszką...
Światła w pokoju były pogaszone. Ogień na kominku dopalił się — tylko żarzące się jeszcze głownie rzucały blask czerwony na najbliższe przedmioty. Obejrzał się wkoło — nikogo w pokoju nie było. Bibljotekę zalegał półmrok, tylko na półkach złocone grzbiety książek słabo odbijały blask dogorywającego ogniska. Miał jednak niepokojące przeczucie, że nie jest sam...
U stóp swoich spostrzegł psa, który z nastawionemi uszami, jakby też zaniepokojony, patrzył w jego oczy. Rad, że ma towarzysza, Twardowski szepnął:
— Piorun!
Pies skoczył i z cichym piskiem zaczął się do niego łasić.
W tej chwili wszedł Grzegorz, niosąc herbatę.
— Przyprowadziłem tu psa po dziewiątej, ale pan spał. Więc psa zostawiłem i przekręciłem światło. Pewnie panu Piorun nie przeszkadzał?
— Nie. Widzę, że dobrze wychowany, choć młody.
— Ma dopiero dwa lata. Ojciec jego zdechł parę miesięcy temu. Dobry był pies; choć stary i już niedołężny, gryzł się z młodym o służbę przy panu. Ale ten będzie jeszcze lepszy. Mojego uczenia — dodał z dumą.
Twardowski wypił filiżankę herbaty i dźwignął się z fotelu.
— Czas iść spać — rzekł.
Grzegorz go poprowadził przez sień, jak hall po polsku nazywał, po schodach na górę.
Weszli do pokoju, wyglądającego na gabinet do pracy, z biurkiem i szafami do papierów. Przy jednej z nich stała oszklona szafa, w której zobaczył kilka dubeltówek i sztucerów w towarzystwie przyborów do polowania.
— Pan się kochał w broni — objaśniał Grzegorz, widząc, że zawartość szafy zwróciła uwagę nowego dziedzica. — W tym pokoju pan zwykle siadywał rano i tu jadał pierwsze śniadanie.
Szerokie, otwarte drzwi prowadziły do następnego ciemnego pokoju. Grzegorz podszedł do drzwi, odkręcił światło, i wówczas Twardowski zobaczył obszerną sypialnię z dużem francuskiem łóżkiem, przygotowanem dla niego.
Weszli do niej; pies im już nie towarzyszył. Twardowski obejrzał się i zobaczył Pioruna w pokoju, który opuścili, leżącego na małym dywaniku, naprzeciw drzwi sypialni.
— On już zajął swoje miejsce — rzekł służący. — Tu śpi całą noc i pilnuje pana przez drzwi otwarte. Do sypialni nie wejdzie, chyba że pan zawoła, albo że usłyszy coś podejrzanego. Wtedy podejdzie do łóżka, weźmie pana delikatnie za rękę i dotąd będzie ręką ruszał, dopóki pana nie obudzi.
Twardowski pomyślał sobie, że to jeszcze jedna oryginalność tego niezwykłego domu.
Za sypialnią była garderoba, z niej wejście po jednej stronie do łazienki, z drugiej do pokoju dla służącego, który sypiał na górze. Grzegorz objaśniał:
— Dawniej ja tu sypiałem. Ale od czasu, jak się ożeniłem, nocuję w swojem mieszkaniu na dole, a tu sypia młodszy służący, Antoni. Pewny i sprytny chłopak.
Gdy wrócili, Grzegorz pokazał mu przy łóżku dwa dzwonki, jeden na niego, drugi na Antoniego. Nacisnął na ostatni i za chwilę zjawił się dwudziestokilkoletni chłopak, silnie zbudowany, z jasnem, prawie wesołem spojrzeniem.
Przedstawił go panu jako służącego osobistego od garderoby, sam zaś, zapytawszy, czy pan od niego jeszcze czego nie potrzebuje, powiedział “dobranoc” i wyszedł.
W pół godziny potem Zbigniew Twardowski, zmęczony długą podróżą i pogrzebem, spał już mocnym snem w łóżku stryja, w swoim obecnym domu.