Dziedzictwo (Dmowski, 1942)/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziedzictwo |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | F. Mildner & Sons |
Data wyd. | 1942 |
Druk | F. Mildner & Sons |
Miejsce wyd. | Londyn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Twardowski jechał do Warszawy z planem wejścia między ludzi, zapoznania się z życiem polskiem, a zarazem odszukania Kolmara bez zwracania uwagi na swoje zainteresowanie tą osobistością.
Z Turowa jednak wywiózł trochę nowych wiadomości o stryju. Z przejrzenia papierów zmarłego odtworzył sobie mniejwięcej jego dawniejszą rolę w życiu przemysłowem, a nawet w części jego poglądy polityczne w przeddzień wybuchu wojny światowej. Nazajutrz po wieczorze, spędzonym w towarzystwie księdza i doktora, miał przy śniadaniu długą rozmowę z doktorem, który u niego nocował.
Doktór znał Turów jeszcze za życia drugiego stryja. Tamten ciągle się leczył na urojone przeważnie choroby i często doktora wzywał. Gdy po jego śmierci majątek przeszedł w ręce stryja Alfreda, nowy właściciel wziął odrazu zdolnego i energicznego rządcę, porobił wielkie wkłady i postawił gospodarstwo na pierwszorzędnej stopie. Spoczątku sam rzadko do Turowa dojeżdżał. W parę lat wszakże zaczął budować dom dla siebie, zdala od folwarku, wybrawszy nań miejsce najładniejsze i najzdrowsze. Sąsiedzi nad tem wydziwiali, nie rozumiejąc, że człowiek bogaty mógł sobie na to pozwolić. Przy domu założył duży ogród i otoczył go niskim, ażurowym murem. To było ciekawe, że w niespełna rok po zbudowaniu domu kazał ten murek rozebrać, a na jego miejsce wyciągnął obecny mur wysoki i zaprowadził surowy rygor w stróżowaniu domu, co sąsiedzi już uważali za warjację. Podczas wielkiej wojny, po zajęciu kraju przez Niemców, przebywał w Rosji a gdy wrócił, zwłaszcza po najeździe bolszewickim, rygor ten został jeszcze zaostrzony: kto, w dzień nawet, chciał się do domu dostać, z wyjątkiem jego, doktora i księdza, musiał czekać przed bramą, dopóki stróż nie dostał pozwolenia na wpuszczenie go do środka. Doktór nie umiał objaśnić źródeł tej ostrożności, ale nie wątpił, że pan Alfred musiał mieć do niej poważne powody.
Doktór też znał przeszłość Grzegorza. Był on synem stajennego z Turowa. Pan Alfred zwrócił uwagę na piętnastoletniego chłopaka; podobał mu się, bo był bystry, a jednocześnie znakomicie wyrośnięty i na swój wiek fizycznie silny. Wziął go ze sobą do Warszawy, a gdy przywiózł go po dwóch latach do Turowa, nie mogli ludzie chłopaka poznać. Ucywilizował się, nauczył się dobrze pisać, a jednocześnie nabrał wyglądu wprost atletycznego. Podobno uczył się boksu na koszt pana. Został pomocnikiem przy starym służącym, który później, gdy pan Alfred podczas wojny wyjechał, objął opiekę nad domem. Stary służący w trzecim roku wojny umarł i Grzegorz pod kontrolą rządcy tę opiekę sam dalej sprawował. Użerał się z Niemcami, którzy w Turowie bywali częstymi gośćmi: raz byliby go nawet rozstrzelali, gdyby rządca zręcznym wybiegiem nie był go obronił. Po powrocie pan Alfred bez względu na jego wiek młody zrobił go szefem służby domowej i swoim powiernikiem... Doktór był zdania, iż Grzegorz karjerę zawdzięczał temu, że pan Alfred chciał mieć przy boku człowieka silnego i fizycznie wyćwiczonego, który mógłby być jego obrońcą w potrzebie; Grzegorz zaś przy wszystkich swoich zaletach odznaczał się zimną krwią i odwagą. Był panu wdzięczny, a wdzięczność ta w dwójnasób wzrosła, gdy po ożenieniu się dostał kawał gruntu, przez co stał się zamożnym gospodarzem.
Doktór oświadczył, że czułby się bardzo źle, gdyby Grzegorz go uważał za wroga swojego pana.
Niewątpliwie doktór podzielił się z nim wszystkiem, co wiedział. Niestety, klucza do tajemnicy stryja nie posiadał.
W Warszawie Twardowski znał tylko Osieckiego i od niego postanowił zacząć penetrację w jej życie. Najnormalniejszą drogą wydało mu się poznanie przedewszystkiem sfer naukowych, uniwersyteckich, z któremi najłatwiej mu było znaleźć wspólny język. Zapytał też mecenasa, czy nie posiada w tych sferach znajomości.
Osiecki był wdowcem i miał dwie zamężne córki. Życiem towarzyskiem nie żył: stosunki jego ograniczały się do rodziny i do klientów. Jeden wszakże z jego zięciów był profesorem na wydziale prawnym, a nadto jedna ze znakomitości uniwersyteckich, profesor Topoliński, był jego kolegą ze szkolnej ławy. Rzadko się wprawdzie widywali, ale stosunek między nimi pozostał życzliwym, przy pewnej ze strony Topolińskiego protekcjonalności.
Ofiarował się więc mecenas urządzić niewielką kolację.
— Będzie nas dwóch — rzekł — zaproszę Topolińskiego i kogoś, kogo on mi poradzi, i zięciowi powiem, żeby przyprowadził któregoś wybitniejszego ze swych kolegów.
Szybko się zakrzątnął i w parę dni towarzystwo już zeszło się u niego na kolację. Twardowski uważnie je obserwował.
Topoliński był odęty i namaszczony. Mówił jak wyrocznia i jak wyrocznia był mętny. Zięć Osieckiego — typ umysłu raczej rzemieślniczy — był niezbyt inteligentny, ale zato skromny i nieśmiały. Natomiast pozostali młodzi profesorowie robili wrażenie ludzi zdolnych i żywych. Różnili się bardzo między sobą. Przyprowadzony przez Topolińskiego, Kozieniecki, był dobrze ubrany, miał maniery salonowe, wysławiał się gładko. Natomiast zaproszony przez zięcia Osieckiego prof. Piętka był bardzo prosty, niezgrabny i pomimo młodego wieku trochę oryginał.
— Pan pracuje naukowo — zapytał gościa zagranicznego Topoliński.
Twardowski postanowił być skromny.
— Naukowo, to trudno powiedzieć — odparł. — Nic nie napisałem i nigdzie nie wykładałem. Raczej interesuję się nauką.
Topoliński zaczął mówić o znakomitościach naukowych, z któremi znał się osobiście. Stąd wywiązała się między nim a Twardowskim dyskusja o znaczeniu i wartości prac jednego z profesorów paryskich, którego obaj znali. Młodzi profesorowie słuchali jej chciwie — widać było, że Twardowski imponuje im inteligencją, wiedzą i dyscypliną umysłową. Kozieniecki milczał 1 zachowywał powagę; Piętka natomiast głośno przytakiwał Twardowskiemu i rzucał ku niemu spojrzenia, aż nadto wyraźnie mówiące, że uważa Topolińskiego za skończonego osła.
Po pewnym czasie Kozieniecki rzekł:
— Szkoda, że pan nic nie napisał i nie starał się o katedrę. Byłby pan świetnym profesorem.
— Nie wiem — odparł Twardowski. — Zaszkodziło mi to, że miałem dość dużą rentę, wyznaczoną mi przez stryja, i nie byłem zmuszony na chleb pracować. Skutkiem tego nie skupiłem się na jednym przedmiocie, pozwoliłem swoim zainteresowaniom zanadto się rozszerzyć i zostałem właściwie dyletantem.
Wiedział, że mówi nieprawdę, nie chciał wszakże powiedzieć, jaki jest istotny przedmiot jego badań.
— Coż pana sprowadziło do nas? — spytał Piętka.
— Przed kilku tygodniami stryj mój umarł i przyjechałem objąć po nim spadek.
— Jak na imię było pańskiemu stryjowi? — zapytał Topoliński.
— Alfred. Może pan go znał?...
Topoliński jakoś się ożywił, jakby zaniepokoił.
— Owszem, spotykałem go, ale to było bardzo dawno. Nie widziałem go od lat kilkunastu.
Widoczne było, że profesor niechętnie się przyznaje do tej znajomości, ale że jednocześnie chciałby się czegoś od Twardowskiego dowiedzieć.
— Stryj pański był człowiekiem bogatym, nieprawda?
— Był, przed wojną. Wojna wszakże jednych wzbogaca, innych zuboża.
Dużo też podczas wojny stracił. Została po nim niewielka posiadłość ziemska i trochę gotówki.
Osiecki strzygł uszami i ukradkiem spoglądał na Twardowskiego.
— Pan, naturalnie, blisko znał swego stryja? pytał Topoliński.
— Niewiele. Do lat trzynastu, do śmierci mego ojca, nie znałem go wcale. Po śmierci ojca zabrał mię i umieścił w szkołach zagranicą. Przytem, był to człowiek zamknięty w sobie. Nigdy mi nic o sobie nie mówił. Mogę powiedzieć, żem go nie znał prawie wcale.
Znów mówił nieprawdę z całą świadomością. Zauważył, że Topoliński jakby się trochę uspokoił.
— Zostaje pan teraz w kraju? — pytał profesor.
— Na pewien czas przynajmniej.
Rozmowa przeszła na inne tematy i wkrótce zebrani się rozeszli.
Twardowski sobie zanotował Topolińskiego jako człowieka bez naukowej wartości, ale mogącego przedstawiać pewną wartość w poszukiwaniach przeszłości stryja.
W dwa dni potem złożył mu wizytę elegancki profesor Kozieniecki.
Po wielu komplementach, któremi obdarzył gospodarza, rzekł:
— Spotkałem wczoraj w towarzystwie dobrą moją znajomą, panią Czarnkowską. Pan wie, kto to są państwo Czarnkowscy?
— Nie, nie słyszałem o nich.
— To znany ziemianin, człowiek majętny. Są to ludzie bardzo mili i kulturalni. Prowadzą dom w Warszawie i, trzeba przyznać, że dobierają interesujące towarzystwo. Jest to głównie zasługą ich córki. Panna Wanda jest osobą bardzo inteligentną. Otóż pani Czarnkowska, usłyszawszy ode mnie o panu, bardzo zapragnęła pana poznać i zobowiązała mię, że w czwartek pana do nich przyprowadzę. W czwartki zawsze przyjmują. Przyszedłem pana zaprosić w jej imieniu. Niech pan nie odmawia, bo ona mi nie daruje, jeżeli się bez pana pokażę.
— Ależ owszem — odrzekł śmiejąc się Twardowski. — Mojem właśnie pragnieniem jest poznać towarzystwo warszawskie.
Kozieniecki wyszedł ucieszony. Nazajutrz, w czwartek, wstąpił po Twardowskiego i pojechali razem do Czarnkowskich. W drodze zdążył mu opowiedzieć różne rzeczy o nich, między innemi, że panna Wanda jest córką tylko pana Czarnkowskiego, który się ożenił jako wdowiec, ojciec malutkiego dziecka. Pani Czarnkowska zastąpiła jego córce matkę.
Przybyli wcześnie — w salonie jeszcze nikogo nie było. Wyszła do nich pani Czarnkowska z panną. Pani daleka jeszcze od pięćdziesiątki, acz ze zmęczoną twarzą, zachowała spore resztki niewątpliwej piękności. Panna, bardzo urodziwa, ciemna blondynka z niebieskawo-szaremi oczyma, uderzyła go przedewszystkiem wyjątkowo piękną postawą. Nie mógł oderwać oczu od jej linij. Nie podobała mu się wszakże z zachowania. Widział w życiu wiele młodych panien, ale tylko w Ameryce spotykał dziewice, tak ostentacyjnie okazujące mężczyznom lekceważenie: podała mu rękę odniechcenia, stojąc do niego bokiem, Kozienieckiego zaś przywitała jak młodszego, i głupszego kolegę, choć przerastał ją wiekiem o jakie osiem lat i był niewątpliwie człowiekiem bardzo inteligentnym.
Pani Czarnkowska posadziła go naprzeciw siebie w rogu salonu, panna zaś zabrała Kozienieckiego do przeciwnego rogu, gdzie zaczęła z nim ożywioną rozmowę.
— To pan jest synowcem pana Alfreda Twardowskiego — rzekła pani Czarnkowska słabym, jakby złamanym głosem. — Nic nie wiedziałam, że umarł.
— Pani go znała?
— O tak, spotykaliśmy się czę sto; ale to było bardzo już dawno.
— Ja sam bardzo mało znałem swego stryja i cieszę się ogromnie, gdy spotykam osobę, od której mogę coś o nim słyszeć.
— To był człowiek niezwykłej wartości: bardzo inteligentny... Gdyby nie to straszne nieszczęście...
Twardowski czekał, co dalej usłyszy, ale ucięła i nic więcej nie mówiła.
— Jakie nieszczęście? — zapytał.
Po pewnem wahaniu odpowiedziała:
— Jego choroba...
— Choroba?... nie słyszałem... Na cóż on był chory?
Zmieszała się i zesztywniała.
— Ja się na tych chorobach nie znam. Lekarze mówili, że mu grozi paraliż postępowy, czy jakiś tam.
Twardowski osłupiał.
Goście tymczasem schodzili się, przeważnie młodzi — goście panny Wandy. Skorzystał z tego, że parę starszych pań usiadło koło pani domu, i przeniósł się do drugiej części salonu, żeby posłuchać ożywionej rozmowy, która się tam toczyła. W uszach mu brzęczały słowa: “paraliż postępowy”...
Zbliżył się do Kozienieckiego.
— Pana domu niema?
— Jeszcze nie wrócił z zagranicy.
W młodem towarzystwie mówiono o najnowszych utworach młodej literatury. Rej wodziła panna Czarnkowska, która wyrażała swoje dla nich uznanie. Kazała jednemu z panów przeczytać jakiś wiersz, głównie odznaczający się tem, że spotykało się w nim wyrazy i pojęcia, któremi poezja dotychczas nie operowała. Po skończeniu czytania rozległy się głosy zachwytu. Batutę w tym chórze trzymała panna Wanda.
Twardowski poczuł potrzebę powiedzenia jej czegoś nieprzyjemnego.
— Mojem zdaniem, rzekł — słuszność mają krytycy, którzy za główne źródło tych powojennych kierunków w literaturze i sztuce uważają upadek szkół podczas wojny, a stąd nieuctwo młodych twórców. Wykazano pionierom nowych prądów literackich, że nie znają największych poetów świata i ogłaszają jako odkrycia to, co inni przed nimi lepiej powiedzieli. Zresztą, istotna oryginalność u zbyt młodych poetów i artystów to fikcja. Najwięksi genjusze zaczynali od naśladownictwa, a dopiero, gdy duch ich dojrzał i zmężniał, wypowiadała się ich samoistność, ich oryginalność. Żeby posunąć naprzód twórczość w jakiejkolwiek dziedzinie, trzeba poznać i zrozumieć to, co przed nami zrobiono: Zdaje mi się, że Mickiewicz był nietylko jednym z największych genjuszów poetyckich świata, ale i jednym z najbardziej wykształconych Polaków swej epoki.
— Tak mówią starsi — odcięła się panna Czarnkowska, wywołując uśmiechy na wszystkich twarzach. — Do nas młodych przemawia młoda literatura i młoda sztuka. Sprawia ona na nas głębsze wrażenie, niż wszytsko, co przedtem pisano lub malowano.
— Przemawia... sprawia wrażenie... — przedrzeźniał Twardowski i czuł, że jest niegrzeczny. — Interesował mię zawsze stosunek publiczności do sztuki. Doszedłem do przekonania, że ludzie, mający własne zdanie o utworach sztuki i o twórcach, zdarzają się wyjątkowo. Ogół myśli i czuje to, co mu wmówiono, żyje pod sugestją. Można postawić przed ludźmi zdartą miotłę i, jeżeli się dobrze do tego zabrać, będą się nią zachwycali.
Panna Wanda lekko się zaczerwieniła i zagryzła usta. Reszta towarzystwa zlodowaciała. Widocznie nie zdarzyło się nigdy, żeby ktoś ośmielił się przemawiać do panny Czarnkowskiej podobnym tonem.
Dyskusja się urwała. Towarzystwo rozbiło się na grupki i powoli zaczęło się rozchodzić. Podszedł i on z Kozienieckim do panny Wandy, żeby się pożegnać.
Podała mu rękę w milczeniu, zimno i grzecznie, ale z oczu jej przemawiał gorzki wyrzut. Zatrzymała Kozienieckiego i coś mówiła do niego pocichu, gdy Twardowski żegnał się z panią domu. Był przekonany, iż Kozieniecki odbiera od panny wymówki za to, że takiego gbura przyprowadził do ich domu.
Gdy się znaleźli na ulicy, Kozieniecki ku jego zdziwieniu zakomunikował mu, iż panna Wanda prosiła go, ażeby Twardowskiego na następny czwartek koniecznie przyprowadził, bo musi się z nim wykłócić.
Rozstawszy się z Kozienieckim, szedł powoli do domu, wyrzucając sobie, że zbyt niegrzecznie postąpił z panną Czarnkowską. Jeszcze żadnej kobiety w życiu tak nie potraktował.. Zaczął sobie przypominać i stwierdził, że bywał jeszcze niegrzeczniejszy. Tak, ale to było co innego... Tamte były złośliwe, wstrętne. Jeszcze teraz miał przed oczyma wspaniałe linje jej giętkiej postaci. Ale należało jej dać nauczkę za jej zarozumiałość i za to impertynenckie zachowanie się od pierwszej chwili. Zresztą, był zirytowany tem, co usłyszał o swoim stryju od pani Czarnkowskiej.
Dziwna kobieta... Zaczęła mówić o stryju z widoczną sympatją, a potem powtórzyła o nim takie obrzydliwe kłamstwo. Bo to niezawodnie kłamstwo...
Wróciwszy do siebie, siadł natychmiast i napisał list do doktora Zemły, powtarzając m u swą rozmowę z panią Czarnkowską. Pytał, co doktór wie o tem. Sam zaniósł list na dworzec kolejowy, żeby jeszcze tego wieczora odszedł.
Ciągle jeszcze wracał myślą do popułudniowej wizyty u Czarnkowskich. Zły był na siebie i na dziewczynę, która go sprowokowała do niegrzecznego zachowania się. Jej się należała nauczka, ale nie w tej formie. Powiedziała Kozienieckiemu, że chce się z nim wykłócić... Dobrze, tylko niech ona nie myśli, że mu zaimponuje i że zrobi z niego takiego pudla, jak z Kozienieckiego.
W sobotę miał odpowiedź od Zemły. List był pisany z widocznem wzburzeniem. “Jest to — mówił poczciwy doktór — nikczemne kłamstwo. Pan Twardowski nietylko nie miał najmniejszych symptomów paraliżu postępowego, ale nie przechodził w swem życiu choroby, która ten paraliż musi poprzedzać. W czasie, kiedy opuścił Warszawę i kiedy go poznałem, był to człowiek, któremu każdy mógł zdrowia pozazdrościć, i dopiero później zaczął na serce niedomagać. Na to, co tu piszę, daję panu słowo honoru. Zastosuję się do pańskiego życzenia i zachowam to wszystko przy sobie, ale, doprawdy, chciałoby się głośno krzyczeć z oburzenia na nędzników, którzy podobne oszczerstwa na tego człowieka puszczali w obieg.”
Nowe okno otworzyło m u się na przeszłość stryja. Ktoś go oczerniał, walczył z nim oszczerstwem. Ciekawa rzecz, kto i w jakim celu... Może być, że z pani Czarnowskiej da się wyciągnąć więcej. Zdaje się, że go dobrze znała, bodaj nawet interesowała się nim bliżej — jak można było sądzić z jej tonu. I Topoliński mógłby pewnie coś powiedzieć. Niewątpliwie miał jakieś stosunki ze stryjem; tylko ten nie robił wrażenia przyjaciela...
Twardowski nabrał otuchy. Te pierwsze kilka dni w Warszawie już go naprowadziły na pewne ślady. Wierzył, że posuwając się umiejętnie naprzód, wkrótce dotrze do prawdy. Zaczęła go ogarniać namiętność. Przypomniał sobie Wygę na tropie zajęczym: musiał się on czuć taksamo.
Tylko niema jeszcze śladu Kolmara.