Dziedzictwo (Dmowski, 1942)/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziedzictwo |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | F. Mildner & Sons |
Data wyd. | 1942 |
Druk | F. Mildner & Sons |
Miejsce wyd. | Londyn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Wieczór tego dnia mecenas Culmer spędził sam w swoim gabinecie. Siedział bez ruchu i myślał.
Czuł się bardzo nieszczęśliwy. Wszystko poszło całkiem przeciwnie, niż sobie obiecywał.
Kiedy się dowiedział o śmierci Alfreda Twardowskiego i przyjeździe do Warszawy jego synowca, doznał ulgi, że od tamtego nic mu już nie grozi, i zrodziła się w nim nadzieja, że młodego użyje do swych celów. Te nadzieje Zbigniew Twardowski spoczątku w nim podsycał, zachęcił do wygadania się i raptem front zmienił. Widocznie działał z planem. Jakiż to może być plan? O co mu chodzi?...
Ta myśl przygniatała go, dusiła jak zmora.
Pod jej uciskiem patrzył teraz czarno na całe swoje życie. Przecie nie od dziś psuć się ono zaczęło...
Wszystkiemu winna wielka wojna.
Zapowiadało się świetnie. Nie było wątpliwości, że Niemcy odniosą wielkie zwycięstwo. Wówczas on, stojący na czele organizacji, która na swoim terenie przygotowywała, to zwycięstwo, mający pierwszorzędne stosunki w Berlinie, wyrósłby na pierwszego człowieka w tym kraju. Najkorzystniejsze interesy znalazłyby się w jego rękach, a losy ludzi zależałyby od skinienia jego palca...
Tymczasem... Wszystko poszło inaczej. Do tego jego władze zagranicą przeznaczyły mu w owym czasie bardzo trudną rolę. Gdy w połowie wojny postanowiły zmienić front i przejść na stronę, przyszłych zwycięzców, jemu kazały trwać na poprzedniem stanowisku. To było bardzo mądre, ale dla niego połączone z wielkiemi trudnościami, nawet z osobistemi ofiarami.
A po wojnie?... Tyle się w tym kraju wywróciło do góry nogami. Powyrastały nowe ugrupowania organizacyjne, nowi ludzie, czerpiący wpływy z polityki, w której on się nie orjentował. Już był za stary, żeby się do tych nowych warunków należycie przystosować, wielu nowych rzeczy nauczyć. Wpływy jego i jego grupy bardzo się skurczyły. Wprawdzie w tych nowych ugrupowaniach wiele było nieporządku i niezdarności, za mało wiedzy o tradycyjnych podstawach organizacji, za mało kultury i tak tu: jego grupa była najproprawniejsza, miała najbardziej wyrobionych ludzi — nie groziły jej żadne skandale organizacyjne. Miała ona wpływy duże, ale przeważnie w starszem tylko pokoleniu, i to w sferach, wprawdzie zamożniejszych, ale pozbawionych politycznej siły. Dla ratowania swoich interesów były one zmuszone do czepiania się przy innych żywiołach. Tamte wyzyskiwały swą przewagę i lekceważąco traktowały swych przymusowych sojuszników. Lekceważenie to nieraz odczuwał on sam na sobie. Jakże inne były przedwojenne czasy, kiedy czuł się wielką potęgą i jednym z największych w kraju autorytetów!...
Wówczas polityka była inna. Wówczas nie robiło jej się na hałaśliwych wiecach, nie wdzierano się tak ordynarnie w osobiste sprawy przeciwnika. To, co on uważał za politykę, robiło się na poufnych naradach, w których brali udział ludzie kulturalni, dyskretni. On wprawdzie był bezpartyjny, z żadnym obozem się ściśle nie wiązał, ale sfery najumiarkowańsze miały do niego zaufanie i zawsze go zapraszały, ilekroć chodziło o jakiś krok ważniejszy w stosunku do rządu czy do społeczeństwa. Miał wielki wpływ na ich postępowanie, nie biorąc za nie odpowiedzialności i nie kompromitując się w razie, gdy dany krok był niepopularny. Ten system postępowania stosował i dziś: nie będąc konserwatystą, stał się duszą powojennego konserwatyzmu polskiego. Całe nieszczęście, że ten konserwatyzm miał za mało znaczenia.
Miał w niej wprawdzie jeden skandal, także w związku z tą nieszczęśliwą wojną. Już w czasie przygotowań do niej wybuchła sprawa Alfreda Twardowskiego. Ale tego udało się złamać, wyrzucić poza ramy życia. Ciągle przedstawiał on pewne niebezpieczeństwo, ze względu na to, co wiedział, i na dokumenty, które posiadał. Jednakże, steroryzowany, ani z jednego, ani z drugiego nie zrobił użytku...
Teraz po jego śmierci zjawia się drugi Twardowski. Niewiadomo, co nosi w zanadrzu, co zamierza, ale na pewno coś złego...
Twardowski jest niebezpieczeństwem i dla niego osobiście, i dla organizacji, i dla celu, któremu musi ona służyć...
Mecenas Culmer, pomimo wszystko, miał cele, dla których umiał się poświęcać. Choć Twardowski uważał go za łotra bez zasad, miał on swoje zasady: nie te wprawdzie, które wygłaszał i które mu przypisywano w szerokich kołach, ale zasady miał...
Pod względem tych zasad niżej stał od swego ojca, któremu pozycję w głównej mierze zawdzięczał, ale nie był z nich wyzuty.
Ojciec jego, Józef Culmer, jako umysł i jako charakter, był bez porównania wybitniejszym od niego człowiekiem. Cieszył się on powszechnem uznaniem, ale ci, co mu je okazywali, nie mieli nawet słabego pojęcia, z jak wielkim człowiekiem mają do czynienia.
On zaś był skromny i chował właściwą swoją wielkość pod korcem.
Wiedziano o nim, że był uczestnikiem powstania 63-go roku. Nie poszedł wprawdzie ze strzelbą do lasu, ale odznaczył się w Warszawie, w rozmaitych naradach i komitetach obywatelskich. Mówiono pocichu o jego stosunkach z Rządem Narodowym, a bardziej wtajemniczeni wiedzieli, że wystawił się na ogromne niebezpieczeństwo, wziąwszy na siebie zakup wielkiego transportu broni w Anglji. Tylko skutkiem jakiegoś nieszczęsnego zbiegu okoliczności ta broń do kraju nigdy nie doszła. Zato szczęście mu sprzyjało w tem, że Moskale nigdy nie wykryli jego tak czynnego udziału w powstaniu, skutkiem czego uniknął zesłania, katorgi, a może nawet powieszenia. Po powstaniu pozostał w Warszawie, gdzie był w tej ciężkiej dobie jednym z gorętszych patrjotów, niestety, zmuszonych do wielkiej ostrożności. Toteż nazwisko jego wymawiano z ogromną czcią; byli tacy, co pochylali przy tem głowę.
Sam fakt, że Henryk Culmer był synem takiego człowieka, już mu zapewniał zaufanie w sferach bardziej świadomych rzeczy. Za zaufaniem poszedł wpływ i powodzenie.
Jeszcze więcej zawdzięczał naukom ojca, których ten mu nie szczędził, zwłaszcza w czasie, gdy chłopak dorastał. Niektóre były bardzo interesujące.
— Moją rolą — mówił stary — było pozyskać stanowisko wśród Polaków i kierować jaknajskuteczniej ich postępowaniem. Dlatego musiałem się ochrzcić i schować swe żydostwo. To mi się udało: uchodzimy za Polaków pochodzenia angielskiego. Ale w tem jest jedno nieszczęście: nie mogłem ci dać gruntownego wykształcenia żydowskiego. Ja więcej umiem, niż niejeden rabin; ty nie znasz nawet języka hebrajskiego i najmądrzejsze pisma są dla ciebie niedostępne. Toteż możesz w życiu zająć i pewnie zajmiesz duże, znacznie większe ode mnie stanowisko, ale wśród naszych, w ich władzach wewnętrznych, wysoko zajść nie możesz...
Coprawda Henrykowi więcej chodziło o stanowisko w życiu i o używanie życia. Stary to widział i mówił o tem z niepokojem:
— Ja także lubiłem używać życia i nie odmawiałem sobie niczego, gdy mnie stać na to było. Jadłem zawsze i piłem dobrze. Od kobiet też nie uciekałem. To już leży w naszej naturze — dodawał z cynicznym uśmiechem. — Ale ja na każdym kroku pamiętałem o naszej sprawie. I dlatego zrobiłem w życiu wielkie rzeczy. Gdyby nie ja, możeby powstania nie było. Berlin beze mnie nie zrobiłby tego, o co mu chodziło. A powstanie nas. posunęło dużo naprzód. Patrz, czem byliśmy w tym kraju przed powstaniem, a czem dziś jesteśmy...
Poruszając ten temat, zawsze się zapalał:
— Ta ziemia musi być nasza: to już oddawna nasi mędrcy nam mówili. I Niemcy i Moskale i sami Polacy do tego nam pomagają. I trzeba ich popychać, żeby nam coraz więcej pomagali. Ty musisz po mnie przejąć tę robotę, a do tego trzeba wiele rozumu, wiele czujności i ciągłego pamiętania o sprawie. Ja ci nie mówię, żebyś sobie czegokolwiek odmawiał: tylko trzeba panować nad sobą i nic nie popsuć dla przyjemności. Przedewszystkiem sprawa — Przyjemność nie ucieknie. A jedno zaniedbanie, jeden błąd mści się często okrutnie.
Henryk zapalał się do roli, którą mu ojciec przeznaczał. Wpojone przez ojca zasady i jakiś głos wewnętrzny mówił mu, że tej sprawie trzeba służyć. Przewyższał starego ambicją i obiecywał sobie większą jeszcze, a przynajmniej świetniejszą rolę od niego odegrać.
— Z Polakami łatwo — ciągnął stary — tylko trzeba być mądrym i trzeba ich znać. To są straszni patrjoci. A, aj, aj, jak oni kochają tę swoją Polskę. Co oni się nad nią wypłaczą! Co oni jej komplementów nagadają! Trzeba to samo robić. Widzisz, tu w rogu stoi Mickiewicz z gipsu, a przed nim lampka się pali. Oni to widzą i nie masz pojęcia, jak oni mnie za to kochają. Ale za ile groszy dziennie tej oliwy się wypali?... To mnie nie zrujnuje. Gdyby oni dostali spowrotem swoje państwo i na nowoby im było wszystko wolno, to ci ręczę, że bez przerwy urządzaliby jubileusze, rocznice, zjazdy, obchody, pochody: staraliby się, żeby ta biedna Polska, co się tyle wycierpiała, miała codzień jakąś przyjemność. Nie masz pojęcia, jak ich to boli, że Moskale na to nie pozwalają. Jak nie mogą inaczej, to urządzają, że to dla Polski. Trzeba ich do tego zachęcać i brać w tem udział: to ich cieszy, a nam nic nie szkodzi. Lepiej, żeby się bawili dla Polski, niż pracowali dla niej. A gdy przyjdzie odpowiednia chwila, pchnąć ich dalej, do krwawych manifestacyj, żeby się dali zarzynać i zarzynali Polskę. Tak zrobiliśmy w 63-im roku. I w tym jednym roku uszliśmy naprzód więcej, niż przez trzydzieści lat poprzednich. A im przybywa jeszcze jedna rocznica do obchodzenia...
— Oni mogliby być niebezpieczni — bo to zdolny naród — całe szczęście, że nie lubią myśleć i nie lubią się często fatygować. Jak się raz wysilą od wielkiego święta, to potem przez całe lata odpoczywają. Łatwo im zaprzątać głowy głupstwami i przeszkadzać w myśleniu, i to trzeba stale robić. Czasem znajdzie się wśród nich łajdak mądrzejszy i energiczniejszy — może nam dużo szkody zrobić, szczególnie, jeżeli umie zdobyć sobie wpływ na swoich. Takiego trzeba podpatrywać, czy nie zrobi jakiego głupstwa, czy mu się w czem noga nie powinie: wtedy go pchnąć gwałtownie, żeby się przewalił i więcej nie podniósł. To nie jest tak trudno, bo oni umieją jeden błąd więcej człowiekowi pamiętać, niż całe życie zasług. A tych, co nam dobrze służą, trzeba popierać, wywyższać, wmawiać w nich wielkość...
Henryk pił chciwie z ust ojca te nauki; zapadały one głęboko w jego młodocianą duszę.
— A co będzie — zapytał raz — gdy oni zmądrzeją? Oni teraz się uczą robić interesy...
Stary się roześmiał.
— Długo muszą się uczyć: niewiadomo, czy będą mieli czas. To nie tak łatwo umieć chodzić koło pieniędzy. Ja ci ręczę, że oni pierwej nauczą się ordynarnie kraść, niż powiększać polski majątek, i zanim Polskę zbogacą, ją okradną. I do tego także trzeba ich zachęcać. Ta nauka łatwo przychodzi. Gdy ułatwisz człowiekowi kradzież w jakiejkolwiek formie, już go masz w ręku, już ci musi służyć wiernie i na twoje bogactwo się składać.
— Oni muszą na nas pracować! — zawołał z entuzjazmem Henryk.
— Oni lepiej pracują na kogoś, niż na siebie. Bo gdy pracują na siebie, nie ma ich kto popędzać, a oni, jak bydlaki, bez popędzania niewiele zrobią.
Stary Józef Culmer, przy całej swej reputacji wielkiego patrjoty polskiego, miał o Polakach bardzo ujemną opinję. Patrjotyzm wszakże nakazywał mu tę opinję chować dla siebie i dla najbliższych: w szerszych gronach zawsze unosił się nad cnotami narodu polskiego i oburzał się na podłość jego wrogów, którzy gnębią ten najnieszczęśliwszy z narodów właśnie za jego cnoty.
Nie było przedmiotu, o którymby mówił z takim zapałem, z takim błyskiem oka, jak o pieniądzach.
— Pieniądze przechodzą w nasze ręce i przyjdzie niezadługo czas, że tylko my je będziemy mieli. W tedy wszyscy oni będą w naszej niewoli, będą służyli nam za część tego grosza, któryśmy im zabrali. Ty, Henryku, będziesz bogatym, a twoje dzieci jeszcze bogatsze....
Tu wszakże dodawał:
— Tylko nie trzeba być skąpym. Trzeba część swego grosza oddawać. Składaj głośno ofiary na ich cele: to się opłaci, to się stokrotnie wraca. I składaj pocichu dziesięć razy tyle na nasze cele. Sprawa nasza nietylko wymaga, żebyśmy my sami byli bogaci, ale żeby nasz naród miał swoje fundusze na popieranie swoich celów. Każdy z nas musi się na te fundusze składać; i dlatego, że to umiemy, idziemy do zwycięstwa. Oni dużo o swej Polsce krzyczą, ale nic dla niej nie robią i nic jej nie dają, i dlatego my nad nimi zapanujemy.
Nauki te wpajały mocną wiarę w Henryka, wiarę we własną przyszłość i w zwycięstwo jego rasy.
Gdy po studjach prawnych w kraju i zagranicą został w Warszawie adwokatem, dzięki ojcu odrazu stanął mocno. Bardzo wcześnie ojciec go wprowadził do potężnej ogranizacji światowej, co umocniło go niemało w przekonaniu, że jest przeznaczony do wielkich rzeczy. I w organizacji droga jego do wyższych przeznaczeń była skrócona. Przez ojca wszedł odrazu w stosunki z wyższemi osobistościami zagranicą; ojciec też przed inicjacją przygotował go należycie, pouczył o charakterze organizacji, o sposobach działania i o istotnych jej celach. Dzięki ojcu od początku dowiedział się o rzeczach, o których inni członkowie organizacji, nawet zajmujący wysokie stopnie, nie dowiadywali się przez całe życie.
Wreszcie ojciec mu zostawił tyle pieniędzy, że to w rękach człowieka zdolnego mogło stać się podstawą dużego majątku.
Szedł przez życie pewnym krokiem zwycięzcy i życie mu dawało wiele. Żył za kilku ludzi i kilku rodzajami życia: dla ogółu był znanym, zacnym i mądrym mecenasem Culmerem; dla wtajemniczonych był władzą, z ukrycia kierującą ich postępowaniem i decydującą o wielkich sprawach; dla więcej wtajemniczonych był mężem zaufania i głównym wykonawcą planów, prowadzących do oddania tego kraju w ręce jego rasy; dla siebie wreszcie i paru bliskich towarzyszy uciech życia był śmiałym organizatorem tych uciech, nie bojącym się rodzajów użycia, które mogłyby mu bardzo popsuć reputację, a nawet zaprowadzić do kryminału. Na szczęście był zręczny i ostrożny.
I oto ten silny człowiek siedział teraz pogrążony w ponurej zadumie.
Nawet do dawno już nieżyjącego ojca miał żal w tej chwili, że zbyt pomyślnie przedstawiał przyszłość. Stało się wiele rzeczy przez ojca nieprzewidzianych i wśród Żydów, i wśród Polaków, i na całym świecie. Prawda, że Żydzi nigdy nie byli tacy potężni, jak obecnie, ale ileż jest rys w tej potędze, ile im grozi niebezpieczeństw i to takich, na które zdaje się niema sposobu. Organizacja, w którą wierzył niezachwianie, nigdy nie była tak rozluźniona, tak słabo nie trzymała w ręku swoich ludzi, nigdy nie było tylu powodów do obawy, że się może rozwalić. On sam, Henryk Culmer, jest bogaty, choć nie tyle, ile się spodziewał, i ma duże stanowisko, dziś zresztą wielce zredukowane. Ale co będzie z jego synem?... Karol dotychczas nie wygląda na człowieka, który będzie robił majątek: on go raczej puści. Jest lekkomyślnym próżniakiem. Bawi się w interesy, z których nic nie ma, i ciągle potrzebuje od ojca pieniędzy. Brak rozumu zastępuje cynizmem, kpi sobie ze wszystkiego i wyrabia sobie reputację zwyczajnego łobuza. Gdzie taki człowiek może sobie wyrobić wpływ na ludzi i poważne stanowisko? Czy on się z wiekiem zmieni?...
Jedyny syn był ciężką troską czcigodnego mecenasa: stale mu dostarczał najczarniejszych myśli.
W tej wszakże chwili najwięcej go trapił Twardowski.
Już z jego stryjem nie mógł sobie poradzić tak, jak chciał. Ale z tam tym uniknęło się skandalu i nie dopuściło do wielkiej szkody. Z tym może być gorzej...
Teraz już niema wątpliwości, że to wyraźny wróg, przebiegły, działający z zimną krwią, idący do jakiegoś celu, którego nie odsłania. Z takim Polakiem jeszcze się nie spotkał. Bo też bardzo mało w nim jest Polaka. I dlatego jest niebezpieczny... Trzebaby go poprostu uprzątnąć; ale to łatwiej powiedzieć, niż wykonać. Prawda, można wszystko zrobić za pieniądze; ale ludzie, którzy robią za pieniądze, łatwo zdradzają...
Wzdrygnął się na myśl, że mógłby być zdradzonym.
Mecenas Culmer na niejednego człowieka patrzył tak, że gdyby spojrzenie mogło zamordować, tam ten padłby trupem. Na szczęście zapas odwagi, który posiadał, pozwalał mu jedynie na rzucanie spojrzeń morderczych. Wieleby nieraz dał za to, żeby miał wykonawców, którychby mógł posłać na załatwienie morderstwa, ale tak, żeby nie wiedzieli, kto ich posłał.
Jeżeli kiedy mu potrzeba było takich wykonawców, to właśnie teraz. Twardowski stanowczo nie powinien chodzić po powierzchni ziemi... Tymczasem jednak nie mógł nic wymyślić i nie widział nikogo, ktoby mógł do tego dopomóc.
Co robić?...
Trzeba zacząć wroga osaczać... Całe szczęście, że nie jest bogaty i że jest mało znany: nie posiada związków w miejscowem społeczeństwie, nie ma wśród niego żadnej pozycji. Można pozamykać przed nim wszystkie drogi, któremi mógłby się wydostać na widownię, uniemożliwić mu egzystencję, zmusić do ucieczki. Niech sobie wraca zagranicę i tam biedę klepie. Jest zdolny i wykształcony, ale iluż ludzi ze zdolnościami i nawet wykształceniem pokręciło karki, gdy im się zachciało być zanadto niezależnymi. Ceni swoją niezależność. Zobaczymy, co on z nią zrobi!...
— Trzeba działać bez zwłoki — zadecydował.
Mecenas Culmer miał jedną wielką zaletę. Upadek na duchu wobec niebezpieczeństwa trwał u niego tylko dopóty, dopóki nie widział drogi wyjścia. Kiedy wszakże znalazł drogę, choćby nienajlepszą, choćby wątpliwą, bezwładny pesymizm mijał, jego miejsce zajmowała energja czynu.
Zaczynał działać i jak każdy wielki wódz działał szybko.