Dziedzictwo (Dmowski, 1942)/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziedzictwo |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | F. Mildner & Sons |
Data wyd. | 1942 |
Druk | F. Mildner & Sons |
Miejsce wyd. | Londyn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
W czwartek u Czarnkowskich elegancki profesor Kozieniecki przywitał się z Twardowskim tak zimno, że to było aż niezgrabne.
— Coż u licha! — rzekł do siebie Twardowski — czyż on już zaczął mię uważać za swego rywala?...
Niebawem spostrzegł, że to nietylko Kozieniecki się zmienił. Wiele innych osób, mężczyźni i kobiety, które mu się wczoraj narzucały, dziś udawały, że go nie widzą, lub traktowały go obojętnie, prawie z lekceważeniem.
Wiele sobie z tego nie robił: nawykły do objektywnego traktowania ludzi, niewiele dbał o to, co o nim myślą. Niemniej instynktownie przybrał postawę lekceważącą i pogardliwą, człowieka, urażonego w swej dumie. Jako wprawny psycholog od pierwszej chwili zrozumiał, że tu idzie przeciw niemu jakaś robota.
Gdy się witał z panią Czarnkowską, ta go zapytała:
— Czy panu bardzo się dziś śpieszy
— Nie.
— Czy może pan wyjść ostatni Chciałabym z panem pomówić.
Przyszedł tym razem późno, więc bez wielkiego poświęcenia mógł się doczekać opróżnienia salonu.
Panna Wanda przywitała się z nim po przyjacielsku, ale z jakąś niezwykłą powagą. Robiła wrażenie, jakby miała mu coś do powiedzenia, ale się bała.
Gdy ostatni goście opuszczali salon, pani Czarnkowska nań skinęła, jednocześnie zaś dała znak Wandzie, żeby znikła.
Twardowski usiadł przy niej. Byli sami w salonie.
— Pan mi zapowiedział — rzekła nieśmiało — że mię użyje do pomocy. Obiecał mi pan to. Czy już teraz nie mogę się panu na co przydać?...
— Teraz jeszcze nie, ale może bardzo rychło.
Wpatrywała się weń, jakby chciała ukryte jego myśli wyczytać.
— Panie Zbigniewie — rzekła bojaźliwie — nie obrazi się pan na mnie, jeżeli o jedną rzecz zapytam?...
— Jakże mógłbym się na panią obrazić! Tak wierzę w pani przyjaźń.
Wahała się przez chwilę.
— Dla celu, który pan sobie postawił, musi pan potrzebować także i pieniędzy...
Roześmiał się wesoło.
— Tego to mam więcej, niż mi potrzeba.
Otworzyła szeroko oczy.
— Więcej... niż... potrzeba?...
— Dlaczego pani się tak dziwi?
— Mówią...
— że nie mam nic, że stryj stracił cały majątek.
Nie zaprzeczyła.
— Miło słyszeć — rzekł ze śmiechem — że poczciwy mecenas Culmer tak się o mój los troszczy.
— Ja to nie od niego słyszałam.
— Ale od niego to wyszło. Otóż zapewniam panią, iż stryj zostawił mi tyle, że mam zapewnioną całkiem swobodę ruchów i niezależność. Jaka pani dobra, że się tem zainteresowała.
— Bo to sprawa i pana i Alfreda.
— A gdybym był bankrutem i istotnie pieniędzy potrzebował?
Oczy jej zabłysły.
— Wyciągnęłabym od męża wszystkie swoje pieniądze i złożyłabym je w ręce pańskie. Alfredby to pochwalił. Niech pan pamięta, że zrobię to na każde pańskie skinienie.
Twardowski, wzruszony, ucałował rękę biedniej kobiety.
— Dziękuję z całego serca — rzekł. Na szczęście jestem zamożniejszy, niż ludzie myślą.
— Skąd więc te pogłoski?
— Sam jestem w części ich autorem. Wygodniej mi narazie uchodzić za uboższego, niż jestem. Ale widzę, że mój w tym wypadku współpracownik, pan Culmer, poszedł znacznie dalej ode mnie.
Pani Czarnkowska zamyśliła się.
Zaczęła mówić cicho, jakby do siebie:
— Wtedy taksamo się zaczęło. Zjawiły się pogłoski, że Alfred jest zrujnowany. Po nich przyszły inne, coraz gorsze, coraz potworniejsze...
— Prawdopodobnie i teraz tak będzie — rzekł spokojnie Twardowski.
— To straszne. Już dziś uderzyła mię u niektórych osób jakaś niechęć do pana.
— Zauważyłem ją. Na to wszakże wystarcza wiadomość, że jestem bez grosza. To brzydka wada. Ale wierzę w mego przyjaciela Culmera, że na tem się nie, zatrzyma i wymyśli na mnie wiele ciekawszych rzeczy.
— Boże Boże! — biadała pani Czarnkowska — jakiż ten świat okropny! Jak ja się tego boję!...
Naraz w głosie jej zjawiła się dziwna namiętność:
— Jestem słaba kobieta, ale będę walczyła do ostatnich sił... za pana. Alfred to będzie widział!...
Wyczerpana tym wybuchem padła bezwładna w głąb fotela.
Twardowski serdecznie się ze swą sojuszniczką pożegnał.
Wracając do domu piechotą, myślał o czekającej go kampanji, której pierwsze strzały już padły. Nie bał się walki, ale nie widział jeszcze, jak i czem sam będzie walczył... Cieszyło go, że ma sojuszniczkę w pani Czarnkowskiej. Słaba, dogasająca kobieta... Tak, ale one nie dopuści do tego, żeby jakiekolwiek oszczerstwo znalazło wiarę u Wandy.
Zbliżał się do swojego domu, gdy uwagę jego zwrócił stary, brodaty Żyd, zamożnie, acz nie po europejsku ubrany, w długim paltocie i w małej okrągłej czapeczce na głowie. Dotychczas obserwował podobne typy zdaleka: nigdy nie miał z niemi do czynienia.
Żyd szedł prosto na niego.
— Przepraszam — rzekł, zdejmując czapeczkę — czy pan hrabia Twardowski?
— Twardowski, ale nie hrabia.
— Ja bardzo przepraszam pana hrabiego, ale ja chciałem pomówić o jednym interesie. Czy mógłbym wejść na chwilę?
— A co zainteres? Kto pan jest?
— Ja jestem Cukierman.
— O co panu chodzi? Może pan zaraz powiedzieć.
— Tak na ulicy?...
— Można na ulicy.
— Ja słyszałem, że pan hrabia ma zamiar zaciągnąć pożyczkę. Jabym mógł służyć na bardzo dogodnych warunkach.
— Kto panu powiedział, że ja mam zamiar zaciągnąć pożyczkę?
— To mój fach, proszę pana hrabiego, wiedzieć takie rzeczy. Ale każdy fach ma swoje sekrety.
— To powiedz pan swemu tajemniczemu informatorowi, że niepotrzebnie zamuje się mojemi interesami. Źle pana poinformował: pożyczki nie potrzebuję.
— Na wszelki wypadek, może pan hrabia weźmie mój adres. Ja mam telefon i zawsze się stawię.
Wsunął bilet w rękę Twardowskiemu i oddalił się z uniżonym ukłonem.
— Widocznie, jeden z przyjaciół i agentów Culmera — mówił do siebie Twardowski. — Tam ten wierzy niezłomnie w moją biedę i przez nią postanowił dojść do mnie. Nie udało mu się zrobić mnie grabarzem, ani kochankiem pani Brzozowskiej — liczy teraz, że mogę być wzięty na łańcuch, jako dłużnik pana Cukiermana. Przyjaciel Culmer jest nielada Metternichem...
Gniewało go jednak, że przeciwnik ciągle się rusza, ciągle coś przedziębierze, on zaś stoi w miejscu i biernie czeka, co dalej nastąpi. Tamten zna wybornie stosunki miejscowe, posiada licznych agentów i współpracowników, on zaś jest tym obcym, stoi sam: cała jego armja składa się z biednej, złamanej kobiety... Teraz zaś już czekać nie można, bo walka bodaj rozpoczyna się na dobre.
Zaczął wyrzucać sobie, że zbyt zadawalniał się dotychczas znajomościami salonowemi, z których nie ma żadnego pożytku, że nie nawiązał dotychczas stosunków z ludźmi, w których mógłby znaleźć sojuszników. Przecież tacy ludzie są na pewno: w polityce, w prasie, w instytucjach i organizacjach, w których się pracuje i walczy. Najgorsza, że on o właściwem życiu polskiem nie ma pojęcia. Widzi rozmaite jego przejawy zewnętrzne; jedno przeczuwa, drugie podejrzewa, ale ciągle jest jak w lesie.
Teraz, choćby nie chciał, będzie musiał karjerę salonową skończyć. Pomoże mu do tego Culmer, który zaczął od wyrabiania mu reputacji bankruta, a niezawodnie na tem się nie zatrzyma. Nawet na czwartkach u Czarnkowskich nie można będzie się pokazywać. Panią Czarnkowską i, ma się rozumieć, pannę Wandę musi widywać, ale nie w dniach przyjęć. Tem bardziej jest zmuszony szukać innych ludzi...
Nigdy nie czuł takiej potrzeby posiadania przyjaciół, jak w tej chwili.
Przypomniał sobie księdza Rybarzewskiego. To niewątpliwy przyjaciel. Trzeba go odwiedzić. Kazał zatelefonować po samochód i wyjechał na parę dni do Turowa.
Pierwszego zaraz dnia odwiedził proboszcza. Powiedział mu o swoim zamiarze wycofania się z życia salonowego i poszukania sobie towarzystwa ludzi, którzy tworzą istotne życie tego kraju.
— Tacy ludzie — rzekł ksiądz — są dla pana właściwem towarzystwem. Ale przecie można pogodzić jedno z drugiem. Jest pan człowiekiem młodym — nie można żyć samemi poważnemi rzeczami.
Twardowski się uśmiechnął.
— Zdaje się, że przez pewien czas salony będą dla mnie niedostępne.
Ksiądz spojrzał zdziwiony.
— Pan Culmer — ciągnął dalej Twardowski — rozpoczął ze mną walkę i zabrał się do psucia mi reputacji.
Ksiądz nagle sposępniał. Zadał parę pytań gościowi w sprawie doświadczeń, które miał ostatniemi dniami na warszawskim gruncie, potem zamilkł. Widać było, że wiadomości Twardowskiego poruszyły go głęboko. Stracił zwykłą werwę: siedział chmurny, zamyślony. Chwilami nie słyszał, co gość do niego mówił.
Twardowski opuścił proboszcza pod wrażeniem, że ten więcej się przejął od niego samego jego walką z Culmerem.
Wróciwszy do swego mieszkania w Warszawie, zastał bilet profesora Franciszka Piętki. Pamiętał go dobrze z przyjęcia u Osieckiego, na którem się poznał z Topolińskim i Kozienieckim. To był bodaj najsympatyczniejszy ze współbiesiadników. Trzeba go będzie bliżej poznać.
Tegoż popołudnia poszedł do profesora z rewizytą i szczęśliwie zastał go w domu.
Młody oryginał przyjął gościa w gabinecie, którego wygląd świadczył o słabem zamiłowaniu gospodarza do systematyczności i porządku, ale jednocześnie o wytężonej pracy.
Był widocznie rad z gościa, ale i zakłopotany.
— Przepraszam — zaczął — za ten nieład...
— Niech mnie pan nie przeprasza — zaśmiał się Twardowski — ja do tego jestem u siebie przyzwyczajony. Uważam nawet, że przy dużej pracy porządek jest niemożliwy.
Piętka się rozjaśnił, widząc człowieka, który go rozumie. Usadowiwszy gościa w fotelu, siadł naprzeciw niego i zaczął odrazu mówić tonem przekonywującej szczerości:
— Byłbym przyszedł do pana wkrótce po naszem spotkaniu u Osieckiego. Pan zrobił na mnie wrażenie ogromnie mądrego człowieka: ma pan w pięcie więcej rozumu, niż taki np. Topoliński w głowie. Jedna rzecz atoli mię zatrzymała...
Twardowski czekał, co dalej usłyszy. Nagle gospodarz bez żadnych przygotowań rzucił pytanie:
— Czy pan wie co o “grabarzach”?
— O Związku uczynnych grabarzy?
— Tak.
— Wiem sporo.
— Otóż zaraz po naszem spotkaniu “grabarze” u nas na uniwersytecie zaczęli robić panu ogromną reklamę. Wyciągnąłem stąd wniosek, że pan do nich należy, i dlatego do pana nie poszedłem.
— Nic o tej reklamie nie wiedziałem — rzekł śmiejąc się Twardowski. — Ale widzę, że pan zmienił zdanie, skoro pan był łaskaw mnie odwiedzić. Czyżby przestali mię reklamować?
— To rzecz niesłychanie dziwna. Spoczątku opowiadali, że przyjechał z zagranicy człowiek pierwszorzędny, inteligencja niepospolita, wiedza ogromna, kultura wysoka — niezwykła zdobycz dla naszego kraju... Oni tak reklamują tylko swoich. Potem się to nagle ucięło. Nic o panu nie mówili i niechętnie odpowiadali, gdy ich pytano. Teraz znów, w ostatnim tygodniu, nagle zaczęli wygadywać na pana niestworzone rzeczy. To było dla mnie dowodem, że pan do bractwa nie należy. I natychmiast do pana przyszedłem.
Twardowskiego ujęła ta prostota i szczerość gospodarza. Chciał go zapytać, co o nim opowiadają, gdy rozległo się pukanie do drzwi.
— Jeżeli pan pozwoli — rzekł gospodarz, wstając z miejsca — to dokończymy potem rozmowy. Teraz żona prosi nas na herbatę.
W malutkim, skromnie umeblowanym saloniku czekała na nich pani profesorowa, osoba wybitnie brzydka, prawdopodobnie w wieku męża, ale wyglądająca znacznie starzej od niego, nosząca na twarzy ślady wysiłku i wyczerpania, charakterystyczne dla kobiet intelektualnych.
Przedstawiwszy jej Twardowskiego, Piętka dodał:
— Moja żona doktoryzowała się z psychologji.
— Tośmy koledzy — rzekł z uśmiechem Twardowski. — Tylko ja się nie doktoryzowałem.
Z grzeczności zagadnął panią domu o wspólnym przedmiocie i przekonał się, że przestudjowała sumiennie conajmniej jeden podręcznik i wyznaje go prawowiernie.
Pani widocznie rada była ze spotkania człowieka, z którym mogła prowadzić “fachową” rozmowę, ale Twardowski się nudził i niecierpliwie czekał na dalszy ciąg wynurzeń profesora o grabarzach.
Słuchając pani, zdającej egzamin ze swojej wiedzy, zastanawiał się nad jednem zagadnieniem psychologicznem: co mogło skłonić takiego żywego i interesującego człowieka, jak Piętka, do ożenienia się z taką suchą, papierową kobietą, umiejącą powtarzać tylko to, czego się nauczyła na pamięć? Jedyne wyjaśnienie znalazł w tem, że pani profesorowa niewątpliwie pochodziła ze sfery kulturalniejszej niż mąż, co musiało mu imponować. Zauważył sobie w duchu, że takie małżeństwo ma dobrą stronę: Piętka jest człowiekiem pełnym zapału do innych rzeczy może właśnie dlatego, że nie ma u siebie w domu nic, coby go od nich odciągało. Jakimż przeciwnym biegunem jest Wanda, która doszła do przekonania, że jest głupia, a która jest najbardziej interesującą z kobiet!
Poważna herbata wreszcie się skończyła, i wrócili z Piętką do jego zaśmieconego gabinetu.
— Ma pan zupełną słuszność — rzekł, nawiązując przerwaną rozmowę, Twardowski — nietylko nie jestem grabarzem, ale mam zaszczyt być trochę w wojnie z tem bractwem.
— To chyba odniedawna?
— Tak. Dopóki mnie nie poznali, liczyli, że do nich przystąpię.
— Teraz rozumiem! — zawołał rozjaśniony Piętka.
— Mam nadzieję, że pan pójdzie z nami przeciw tym łajdakom.
— Może się sobie nawzajem przydamy — odrzekł Twardowski. — Niech mi pan przedewszystkiem powie, co oni o mnie opowiadają.
— Paskudztwa, które trudno powtarzać.
— Tem bardziej mnie to interesuje.
— Więc mam powtórzyć wszystko bez oszczędzania pana?
— Ma się rozumieć — ja wszystko wytrzymam.
— Więc przedewszystkiem jest pan powierzchownym blagierem, udającym uczonego, choć nic nie napisał. Dają nawet do zrozumienia, że ma pan trochę bzika. Półsłówkami bąkają, że coś było brzydkiego między panem a pańskim stryjem, że przyśpieszył pan jego śmierć niewiadomo jakim sposobem, że coś niewyraźnego stało się z testamentem.
— Ho, ho! — zawołał Twardowski — to grubo. I cóż więcej?
— Ci, co bywają w salonach, opowiadają, że pan był niedawno u niejakich państwa Brzozowskich. Pani podobno jest pięknością. Skorzystał pan z nieobecności pana domu i tak się obcesowo zachował względem pani domu, że zadzwoniła na służbę i kazała pana za drzwi wyrzucić.
Twardowski słuchał wszystkiego z zimnym, szyderczym uśmiechem. Dowiedziawszy się atoli o swej klęsce w roli Don Juana, zerwał się z fotela, wykrzykując:
— A to bezczelna kanalja!
Piętka się przestraszył. Zaczął się tłumaczyć:
— Przepraszam, że to powtórzyłem...
— Ależ dziękuję panu: oddał mi pan prawdziwą usługę. To ja przepraszam pana za swój wybuch. Widzi pan, łatwiej wytrzymać oskarżenie o najpotworniejszą zbrodnię, niż ośmieszenie.
— Nasi ludzie — rzekł Piętka — niczemu nie wierzą, bo tę kanalję dobrze znają.
Twardowski się zastanowił. Po chwili milczenia zapytał:
— Czy Kozieniecki należy do tych opowiadaczy?
— On także jest grabarzem, zdaje się, że odniedawna. Jak pan musiał zauważyć, to wielki elegant: on jest głównem źródłem plotek salonowych.
— A więc historja o pani Brzozowskiej od niego pochodzi? Piętka milcząco potwierdził.
— Ja się z nim rozmówię — zawołał Twardowski.
— Myśli go pan wyzwać?
— Zobaczę. W każdym razie nie będzie więcej opowiadał.
Powstał, zabierając się do wyjścia.
— Proszę pana — rzekł Piętka — w swojej walce z grabarzami może pan liczyć na mnie i na moich przyjaciół. Pan mało zna nasze stosunki; chciałbym pana trochę o nich poinformować.
— Bardzo pana o to proszę. Niech pan sobie wybierze który z najbliższych wieczorów, kiedy pan jest wolny, to sobie dłużej pogadamy.
— Mogę pojutrze, od ósmej jestem wolny.
— Znakomicie. Niech pan zrobi mi tę przyjemność i przyjdzie zjeść ze mną kolację.
Przed pożegnaniem zapytał jeszcze gospodarza:
— Nie wie pan, czy profesor Kozieniecki ma jutro wykład na uniwersytecie?
— Mogę zobaczyć.
Widocznie dobrze się orjentował w chaosie książek i papierów, zalegających długi stół pod ścianą, bo rychło znalazł, czego szukał.
— Ma, od dziesiątej do jedenastej.
— Dziękuję panu.
Pożegnał się i zostawił gospodarza, zastanawiającego się nad tem, do czego ta wiadomość Twardowskiemu mogła być potrzebna.
Twardowski zaś na ulicy myślał o tem, że Kozieniecki musiał opowiedzieć historję o nim i pani Brzozowskiej pannie Wandzie, i to wprawiało go w coraz większą wściekłość na eleganckiego profesora.
Co dziewczyna mogła sobie pomyśleć!...