Dziennik Serafiny/Dnia 25. Maja (2)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziennik Serafiny
Rozdział Dnia 25. Maja
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1876
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Dnia 25. Maja.

Śpiewałam Stasiowi zadumana, gdy Julka mi dała znać, że pan Opaliński chce się widzieć ze mną... Rzecz to była najnaturalniejsza w świecie, powszednia... a musiałam usłyszawszy to, chwycić się za łóżko, tak mi się nogi zatrzęsły i w głowie zawróciło. Przeczuwałam coś — strasznego... Musiałam chwilę czekać i orzeźwić się wódką kolońską, aby wyjść z pogodną twarzą.
On stał w oknie, patrząc na ogród, tak zatopiony w myślach, że mnie wchodzącą nie widział, że zbliżającej się, nie usłyszał. Miałam czas wpatrzeć się w tę twarz tak zawsze poważnie smutną, taką obleczoną chmurą, jakby go najstraszniejsze jadły sumienia zgryzoty... W oczach dostrzegłam jakby łzy wstrzymane, które wypłynąć nie mogły i do serca wrócić chciały...
Nagle drgnął i twarz ku mnie obrócił... chciał się uśmiechnąć, a usta się skrzywiły... Wzrokiem objął mnie od stóp do głów, długo, tak jakoś, że mnie nim palił i niepokoił...
— Przyszedłem, panią pożegnać — rzekł głosem cichym bardzo...
— Na długo? — spytałam...
— A któż żegnając wie, na jak długo się rozstaje; często na godzinę jedziemy, a nie wracamy — nigdy...
— Mówmy prozą — poczęłam, chcąc ten ton tragiczny zmienić — dokądże pan jedziesz...
— Dokąd? doprawdy nie wiem — odezwał się — ale to pewna, że.... jadę.
— Cóż to za zagadka?
Oczyma mnie zmierzył i uśmiechnął się łagodnie, wyciągając rękę ku mnie...
— Radca znajduje, że mnie by podróż posłużyła, spoczynek, zmiana klimatu... Jest tak troskliwy o zdrowie moje, iż koniecznie jechać mi radzi, a jego rada rozkazem...
Byłam zmięszana i smutno mi się zrobiło, łzawo w duszy... Trzymał mnie za rękę...
— Jego Excellencja — dodał — ma słuszność...
— Mówmy inaczej — rzekłam — nie lubię tej ironii — ona boli...
— Gorzej daleko, ironia życia! — odparł smutno, — ale są boleści zdrowe i zbawienne, są obowiązkowe...
Szliśmy tak nie wiedząc może, iż idziemy... ręka w rękę... Przestąpiliśmy próg pokoju, zbliżyliśmy się do kolebki, pokrytej niebieską zasłoną. Staś w niej spał z rączętami pod głową, bo go spowijać nie wolno... Stanęliśmy nad nim zamilkszy, aby mu snu nie przerywać... ale dziecię czuje ludzi... Natura dała mu instynkt, cudowny... zachowawczy... Zamknięte jego oczy, patrzą... Snać poczuł zbliżenie się moje, i podniósł główkę i oczy otworzył, i uśmiechnął się jeszcze na pół ziewając, a rączyny podniósł ku nam...
Staś go zna dobrze i lubi... Jakże się to stało, że nim ja pochwyciłam go na ręce — on wziął i przytulił do siebie, a pocałowawszy w główkę, oddał mi go z uśmiechem... Stasiek objął mnie rączkami...
Odwróciłam się — jego nie było...
Do obiadu przyszedł Radca sam...
— Kochana pani wie zapewne o wyjeździe pana Opalińskiego, dla nas to szkoda niewypowiedziana! Nie łatwo go w zarządzie majątków zastąpić... Ale zdrowie jego oddawna wymagało spoczynku, i zdaje mi się, że interesa też familijne niespodzianie go powołały...
Nie rozpaczam jednak, że nam kiedyś powróci...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.