Dziennik Serafiny/Prolog
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziennik Serafiny |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1876 |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Jak co komu służy!!
Stara to a wielce prawdziwa pogadanka. Inni znajdują na drodze pieniądze, klejnoty, szczęśliwe znajomości, literaci zwykle trafiają na papiery. Rzecz dowiedziona. Probatum est. Piszący to przynajmniej w całem swem życiu nie był w nic tak zamożnym jak w bibułę. Sama ona wychodziła naprzeciw niemu, nastręczała mu się w postaci naturalnej i pod przybraną ludzką fizjognomią, zastępowała mu drogę, napełniała tłumoki, prześladowała go w domu, goniła za nim w podróży, nie dawała pokoju nigdy.
Sami osądźcie. Nie mówiąc już o żadnych przygodach, należących do poufnej biografii (której wcale się pisać nie myśli) — opowiem tylko jak przyszedłem do tego dziennika Serafiny. Wyraźna ręka, nie powiem Opatrzności, byłoby to za zuchwale, ale jakiejś ironji losu... Ledwie Pamiętnik Panicza został przełożony na język zrozumialszy dla ogółu — ledwie tłumacz miał czas go strawić i trochę zapomnieć... gdy, zapewne karząc go za indyskretne jego wydanie, nieznośny katar zapędził winowajcę do Vichy... Podróż tę, skłonny on był uważać jako słuszną karę wymierzoną za to, że śmiał się porwać zuchwale i wystawić w mniej korzystnem świetle tę szacowną część naszego społeczeństwa, która porządku i ładu jest podporą. Stanąwszy w Vichy, począł on pić ciepłą wodę za grzechy żywota i usunąwszy się od ludzi, rozmyślał nad przewinieniami swemi. Skrucha już, już miała się dostać do zatwardziałego serca jego... Było to dnia 9. czerwca, ranek nieco pochmurny, pogoda trochę wątpliwa, humor nastrojony do niej... Po dwóch półszklankach zdroju Szpitalnego (L'Hopital) — który ironia losu znowu dla literatów widocznie przeznaczyła i stosownie zamianowała... pacjent przechadzał się po jak najodludniejszych uliczkach... gdzieby najmniej ludzi mógł spotkać... Trzeba było nareszcie przed zbliżającą się kąpielą wytchnąć nieco... Ławka się sama nastręczała... W okolicy nie było nikogo, rozkwitłe lipy (przedwcześnie) woń miłą rozlewały do koła... dalej nieco platany osłaniały sklepieniem liści swych szerokich od przeciskającego się z za chmur słońca...
Miejsce zdawało się do rozmyślania o grzechach jakby stworzone umyślnie... nie dochodził tu ani gwar przekupniów, roznoszących balony (L’amusement des enfants, la tranquillité des parents!) ani przemysłowców, zachęcających do loteryj, na których można było wygrać łyżkę blaszaną i pudełeczko papierowe, ani właściciela zakładu — a la Revanche, zapraszającego do patrjotycznych exercycji kulami przeciw pikielhaubie misternie zamaskowanej.... Ławka była wygodną i — co rzadko — nie mokrą... Z uczuciem miłego pokoju piszący rozparł się, pewien, że go tu ani oko, ani szczebiocące usta, ani gwar żaden nie doleci, gdy, poruszając się... usłyszał szelest złowrogi.
Nie był to głos ludzki, był to dobrze mu znany głos — prześladującej go bibuły! Strwożonemi powiódłszy oczyma, spostrzegł zmięty zeszyt jeden tuż na ławce, a drugi taki na ziemi...
Zrazu... vade retro Satanas! — myśl powziął uczciwą i najlepszą, ale — nigdy się pierwszego natchnienia nie słucha... a Talleyrand, czy Metternich kazał się go też wystrzegać... myślą tą było papieru nie tknąć, na szelest jego kusicielski uszy zaplombować po Ulissesowsku i uciec...
W tem oczy... oczy co tylu zgubiły ludzi... padły na ów papier, a raczej na owe zwitki, których część na wilgotnym żwirze leżała..., a część zmięta i pogięta świadczyła o wzgardzie, jakiej doznały... Litość i ciekawość razem opanowała serce... ręka się posunęła mimowolnie ku zagadkowym skrypturom, rzuconym tak na losy... i na niebezpieczeństwa wiosennego klimatu... Na pierwszy rzut oka łacno poznać było rękę niewieścią, tę rękę, której żaden w świecie mężczyzna nigdy wynaśladować nie potrafi, rękę pełną wdzięku, uczucia, żywą, niepewną siebie, a tak ponętną dla męzkiego serca i wejrzenia.
Oba zwitki zapisane gęsto... w różnych znać dobach i warunkach życia, na przemiany, szeroko a blado, czarno i gęsto, fantastycznie tak, że można było kilku rąk w jednej się domyślać i kilku charakterów w osobie, co ją posiadała... oba zwitki... były widocznie dziennikiem... co więcej, co dziwniej, co cudowniej... pisała je rodaczka jakaś na pół, naturalnie, po polsku, pół po francuzku... bo francuzczyzna weszła tak w nasze życie i obyczaj, iż bez niej nikt przyzwoity się obejść nie potrafi...
W tym zbiegu okoliczności, który wydawcy Pamiętnika Panicza, poddawał dziennik panny, jakby stworzony aby mu służył za pendant — mimowolnie musiał on uczuć zrządzenie losu, nakaz, przymus, aby z niego korzystał...
Sic fata tulere.
Zapomniawszy o godzinie kąpieli, o obowiązku przechadzki po szpitalnej wodzie, szczęśliwy (czy nieszczęśliwy) znalazca zaczytał się w dzienniczku tak okrutnie, że w całem Vichy dzwoniono po hotelach na ten rodzaj obiadu Gargantui, który się tu nazywa śniadaniem — gdy się opamiętał...
Raz tylko przemknęła mu się zdala jakaś wdzięczna postać niewieścia przed oczyma, z ogonem, z szynionem, ze wszystkiemi najprzyzwoitszych i najmniej przyzwoitych osób atrybutami... zdawała się chcieć wstrzymać i postrzegłszy rękopism już w znacznej części... wyczytany... pierzchła... bardzo szybko... Być może... iż to była autorka dziennika, być może, iż tylko przyjaciółka, której opiece został polecony... ale z powodu odsłonienia tajemnic serca niewieściego... nie śmiała się upomnieć o własność rękopismu... Takim sposobem, pomimo iż uczciwy znalazca, odczytawszy cały dziennik, zaraz nazajutrz przybił na tablicy wiadomość o nim i ofiarował się zwrócić go, za udowodnieniem własności, autorce — nikt się już aż do dnia 26. czerwca nie upomniał o papiery panny Serafiny...
Mało kto z nas, mniej lub więcej, nie jest fatalistą — od wiary uczciwej w Opatrzność, do zaślepionej ufności w nieuniknione figle losu, rządzące nami, przestrzeń daleko jest mniejszą niż się zdaje. Gotowiśmy się, jak do wielu innych grzechów (bo na cóż by się i taić je przydało!) przyznać się do trochy fatalizmu. Odczytawszy dziennik panny Serafiny, uderzyło nas jego pokrewieństwo moralne z Pamiętnikiem Panicza... Ztąd wpadliśmy na myśl obowiązku ogłoszenia tej zguby, nie darmo do rąk naszych zbłąkanej... I — otóż jakim sposobem czytelnik skazany jest na wysłuchanie tych zwierzeń tak poufnych — które, choć by one się czasem nieco jednostajnemi wydały, wiele przecież nauczyć, wiele dać do myślenia mogą...
Nie dajemy tu ani istotnych dat dziennika, ani nazwisk i imion w nim znalezionych... Po bliższem rozpatrzeniu się w szacownym autografie — zdaje się, że on dostać się musiał do Vichy, nie z autorką samą, ale z krewną jakąś lub przyjaciółką, która rozrywała swe kuracyjne nudy tą lekturą i usnąwszy może nad nią, zerwała się potem zbudzona, zapomniawszy o zwitkach, które na ławce i żwirze na piszącego czekały...
Sama treść dziennika zdaje się dowodzić tego.
Taka jest historja notatek panny i pani Serafiny... w wiernym odpisie podanych na pożytek powszechny... Do poufnej historji naszych czasów i obyczajów i te kilka kart przydać się mogą... Raczcie je przyjąć dobrem sercem, czcigodni czytelnicy i — proszę — nie odgadujcie nikogo, nie domyślajcie się osób, nie łamcie sobie napróżno głowy nad odkryciem owej Serafiny... bo myśmy, z obowiązku powieściopisarskiego sumienia, ślady prototypu jak najtroskliwiej zataili...
Drezno.
Lipca 1875 r.