Dziennik podróży do Tatrów/Góra Kluczki

<<< Dane tekstu >>>
Autor Seweryn Goszczyński
Tytuł Dziennik podróży do Tatrów
Wydawca B. M. Wolff
Data wyd. 1853
Druk C. Wienhoeber
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały rozdział
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
GÓRA KLUCZKI.
10 Sierpnia 1832.

Powracam z Kluczek, gdzie dopiéro dzisiaj byłem po raz piérwszy, chociaż oddawna wybierałem się. Żałowałbym téj przewłoki, tyle pięknego ma to miejsce, gdyby mi jéj nie wynagrodził z lichwą, dzień dzisiejszy, tyle w nim skorzystało moje uczucie głębsze. Wiem naprzód że słowa pisane ani w części nie wydadzą, cobym pragnął wydać, ale.... tak jestem pełny téj chwili, tak mi potrzeba wylać się z moich uczuć w jakikolwiek sposób, tak wiele mi zależy aby jakikolwiek ślad dotykalny został po niéj, a przytém noc miesięczna taka śliczna, taka cisza, taka swoboda w mojéj pustelni; sen gdzieś jeszcze za górami — będę pisał.
Kluczki są jedném ze szczytów w paśmie północnym Łopusznéj i najwznioślejszy w téj okolicy. Leży on w dziedzinie Łopusznéj, około dwóch godzin drogi. Od kilku dni postanowiliśmy połączyć odwiedzenie téj góry z wiejską rodzinną biesiadką na jéj szczycie. Uskuteczniliśmy to dzisiaj. Towarzystwo nasze było liczne; cały dom zacnych moich gospodarzy, przytém jeden ich krewny i jedna krewna, wyruszył na całodzienne koczowanie, a nadewszystko towarzystwo nasze było dobrane; kobiety miłe, żywe i ładne, męszczyźni mili, żywi, dobrego serca, ukształconego umysłu, a ja?... starałem się nagrodzić co mi brakowało miłością dla wszystkich i wdzięcznością za ich przychylność dla mnie niezasłużoną, a która mię tylko rozrzewnia każdym swoim dowodem. Kobiety musiały jechać dla dzieci i dla przewiezienia wszystkiego co było konieczne do uczty na Kluczkach; my męszczyźni woleliśmy iść pieszo. Dzień do takiéj przechadzki nie zły; pochmurno ale za to nie cierpieliśmy od upału, który w téj okolicy o téj porze bywa często nieznośny.
Droga niebardzo wygodna, ale sposobna do jazdy wozem a nadewszystko rozmaita, miła nawet wdziękiem dzikim. Trzyma się najwięcéj dolni, rozdołów, dla tego kręci się, brnie przez potoki, obchodzi szczyty leżące w jéj kierunku, drapie się po stokach, znowu się spuszcza, odpoczywa niejako czasem w dolinie którą znajdzie na wyżynach, i znowu drze się pod górę. Myśmy się mniéj pilnowali drogi, więcéj nas zajmowało co się z boku nastręcza, wybaczaliśmy to w lasy, to na wzgórza; czasem przez to przedłużaliśmy ją, czasem prostowaliśmy. Minęliśmy tak wiele wzgórzów, które nas coraz wyżéj podnosiły; zatrzymaliśmy się na Wyżniéj, która mi się najwięcéj w tém pasmie podoba; przebrnęliśmy szczyt Ciaski, powiadam przebrnęliśmy, bo jest pokryty licznemi źródełkami i moczarami. Ostatni to szczyt przed Kluczkami i najwyższy po nim. Tu dopiéro droga prawdziwie przykra po stoku Kluczek: niekiedy niebespieczna dla wozu spuszczającego się z góry zwłaszcza naładowanego. Tutaj goral udaje się do swojego sposobu hamowania: uwiązuje z tyłu wozu ogromny konar albo i drzewo mniejsze z gałęźmi ponadcinanemi i obróconemi końcem wyższym ku wozowi; gałęzie te ryjąc się w ziemi, zahaczając o kamienie których tutejsze drogi są pełne, tamują pęd wozu i ułatwiają koniom powolne schodzenie z góry. Przebyliśmy i tę drogę i oto jesteśmy na szczycie Kluczek.
Znaleźliśmy spółtowarzyszki nasze krzątające się w szałasie około podwieczorku. Zostawiliśmy je z ich zatrudnieniem, a sami puściliśmy się na obejrzenie szczytu i widoków z niego dokoła.
Szczyt jest dosyć przestronny, w niektórych miejscach ocieniony drzewami, w największéj części odkryty. Widok z niego na wszystkie strony przecudny, obszarem który zajmuje i bogactwem rozmaitości. Można to pojąć, wyobraziwszy sobie wysokość któréj niema równéj w jednych promieniach na kilka mil, w innych na kilkanaście, a w innych Bóg wié jak daleko — gdzie granicą widokresu jest granica siły ludzkiego oka. Taki kraj leżał przed nami a raczéj pod nami. Niemiałem jeszcze w mojém życiu podobnego widoku. Brakowało tylko pogody zupełnéj, jasnego powietrza, pozłoty blasku słonecznego. Mimo to nie straciliśmy. W obrazie było więcéj ruchu, więcéj rozmaitości życia.
Na południe mieliśmy Tatry. — Grube chmury przewalały się po nich: to je całkiem zasłaniały, to odkrywały raz od spodu, drugi raz od wiérzchu, to znowu niektóre szczyty, czasem pewne góry w całym ich ogromie; nierzadko w niektórych miejscach blask słońca zaświecił. Ta walka chmur z pogodą, cienia ze światłem, ta ich gra ustawna na tych olbrzymich klawiszach, była mi daleko milsza, jak nieruchomość, zadumanie gór pod jednotonnym światłem nieba wypogodzonego, powietrza drzymiącego. Nigdy też Tatry nie wydały mi się tak nęcącemi, nigdy tak rozniosłemi, wieli razy wystąpiły z pod osłony obłoków....
Najograniczeńszy widok mieliśmy wzdłuż pasma wzgórzów, które się przedłużały po prawéj i lewéj ręce. Najnowszy dla mnie leżał od północy. Cała ta przestrzeń, o ile bliższa oka, pokryta górami, lasami, dolinami, polami, przypominała mi morze które w największém wzburzeniu swojém, nagle znieruchomiało na wieki: szeregi wzgórzów wyobrażały mi fale jego. W oddaleniu coraz większém wszystko to coraz się spłaszczało, przybiérało pozór równiny, któréj granicą były dopiéro góry Świętokrzyskie. Zwróciliśmy perspektywę ku owéj stronie i dostrzegliśmy Kraków; świecił on jak biała plamka na ciemném tle całéj prawie téj przestrzeni. Nie wątpię, że z lepszą perspektywą, a może przy dniu zupełnie jasnym, bylibyśmy napotkali nie w jedném miejscu naszą Wisłę, teraz odgadywaliśmy tylko jéj bieg.
Żałowaliśmy tego chwilę, aleśmy zapominali o tém czego widziéć niemożemy, dla tego co leżało tuż pod naszém okiem. I nie leżało nieruchome. To stąd to zowąd od chwili do chwili wymykały się obłoczki mgliste z pomiędzy gór, z łona lasów, jedne rozszerzają się, rozwieszają się po górach, inne zwijają się, staczają się na dół, i oto wiatr powionął, a wszystkie te mgły wędrowne, biorą jeden kierunek, dążą ku nam, przepływają pod naszemi nogami i nikną w dalszych górach, a na ich miejsce inne wychodzą.
Przez ten czas przygotowano podwieczorek i wezwano nas. Odbyliśmy tę biesiadkę w szałasie, przy cieple ogniska, bo niekiedy przykry chłód zawiewał, a jeszcze więcéj przy cieple serc które się między sobą znały, rozumiały, kochały, niemiały nic do tajenia sobie. Była więc swoboda, ochota, prawdziwa radość i wesołość. Było jeszcze dobre jedzenie i wino rzeźwiące. Zgoła nie zrobiliśmy krzywdy temu miejscu, które nieraz patrzy na ochotę uwijających się tam Juhasów.
Po jedzeniu znalazłem sposobność być na chwilę samotnym: jest-to dla mnie konieczność po pewnym czasie, choćby śród towarzystwa najmilszego, śród zabawy najszczérszéj. Oddzieliłem się niepostrzeżenie od moich spółbiesiadników, zdala od szałasu usiadłem pod drzewem — ze spojrzeniem swobodném na obraz namalowany duchem i siłą Najwyższego Twórcy. Sam teraz byłem; swobodniéj mogłem rozpatrzyć się, swobodniéj zastanowić się nad tém co widzę. Na com spojrzał, nowa myśl budziła się; każdy przedmiot był ostrogą dla myśli. Im daléj puszczałem oko, tém rzewniejsze, tém głębsze marzenia podnosiły się z duszy, prowadziły duszę coraz, coraz daléj. — W końcu oko ustało, tylko duch sam szedł i szedł po całym kraju, zatrzymał się na ziemi rodzinnéj, w miejscach dzieciństwa i młodości, obszedł towarzyszów niepowrotnéj już drogi, pukał do przyjaciół, dotknął serc rodziny! A oniż-to czują? Dla czegoż-by nie czuli? Ta przestrzeń materyalna jest dla ciała, nie jest, niemoże być przestrzenią dla ducha. Jestże duch słabszy od pioruna, powolniejszy od światła, mniéj przenikliwy jak ciepło, jak elektryczność, mniéj czuły jak magnetyzm? Nie! duch jest wyższy nad to wszystko w tych wszystkich przymiotach; duch jest dzieckiem Ducha Bożego, jest Jego obrazem i podobieństwem, ma cząstkę jego istoty, jego potęgi. Ale od niegoż zależy aby go poczuto wiele razy zechce? Alboż niema ludzi którzy nie czują ducha Bożego? Gdzież jest człowiek któryby czuł go w każdéj chwili? Ja sam ileż razy jestem w téj nieczułości? Mogęż się dziwić że mnie nie czują, kiedy jestem przy nich całym duchem? Szczęście to jednak wierzyć, że w téj chwili mój przyjaciel, mój brat, moja siostra, zadumała się o mnie, łzy jéj popłynęły na moje spomnienie, pragnie mię widziéć, wyrywa się do mnie, bo duch mój jest przy niéj. Postrzegłem obłok który płynął dołem w moją stronę. Pragnąłem zobaczyć w nim posłańca z mojego kraju, odebrać jakąś wieść przez niego; przepłynął obojętnie.....
Niebo témczasem zaczęło rozchmurzać się, powietrze się wyjaśniło, moje marzenia opadały powoli; życie wracało do oka; okolica stanęła przedemną w nowym wdzięku, i znowu widziałem tylko góry i lasy i cały byłem w tym widoku, kiedy za mną głos niewieści zadzwonił, obejrzałem się, spotkałem piękne oczy, zerwałem się z pod mego drzewa, i — żegnaj mi piękny widoku! Bo człowiek jest królem téj przyrody całéj, jest nad wszelką przyrodę. Ogrom Tatrów jest okazały, zdumiewający, ale czémże on jest obok wielkiego człowieka! Czémże jest kwiat najpiękniejszy, obok kształtów pięknéj kobiety. Mam ją obok siebie z piękném okiem, z sercem czystém, z duszą niepospolitą, i miałbym się w téj chwili zajmować widokiem, który bez człowieka jest tylko igraszką wzroku. A ja w tém jedném ciele widzę więcéj wdzięków jak w najpiękniejszym kwiecie; — łechce mój wzrok barwa kwiatu, ale blask oka kobiety zapala serce miłością, porywa. Cóż kiedy miłość otworzy ten kwiat zamknięty, jedno jéj tchnienie a Bóg wié jakieby się skarby odkryły! Szkoda byłaby, piękny, żywy kwiecie! żebyś przeszedł ten świat nieotworzony, nierozwinięty! wielka szkoda dla ludzi. Tyle miłości opromienia ciebie mimo twéj wiedzy, mimo twéj woli, kiedy wszystkie twoje usiłowania są w tém aby ją ukryć, aby ją stłumić, cóżby to było gdybyś jéj dała całą swobodę!...
Wkrótce byliśmy wszyscy razem. Razem jeszcze obchodziliśmy górę i oglądali widoki. Zmierzchać już poczęło, kiedyśmy się wzięli ku domowi. Powrót był nierównie milszy niż podróż na górę. Wszyscy szliśmy pieszo, dzieci tylko wsadzono w bryczkę. Spuszczaliśmy się prawie ciągle z góry, nie czuliśmy więc żadnego znużenia. W połowie prawie drogi zaskoczyła nas już noc zupełna, ale księżyc czarodziejsko przyświecał. Góry oblane były jego światłem; skały je odbijały; błyszczały przydrożne potoki jak lustra salonów; iskrzyły się uroszone łąki jak mléczna droga gwiazd niebieskich. A gdzie mieliśmy zarośle, tam krocie świętojanek nam przyświecało, jedne nieruchome w mroku gęstwin, w kępkach trawy, inne skrzydlate przemykały się przed nami, krążyły około nas jak latające gwiazdki. Nigdy nie zapomnę tego wieczora, téj przechadzki nocnéj. Zakończyła ona godnie cały ten dzień, którego także nigdy nie zapomnę. Daj Boże więcéj podobnych!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Seweryn Goszczyński.