Dziennik podróży do Tatrów/Na Kluczkach. — Pożegnanie się z górami

<<< Dane tekstu >>>
Autor Seweryn Goszczyński
Tytuł Dziennik podróży do Tatrów
Wydawca B. M. Wolff
Data wyd. 1853
Druk C. Wienhoeber
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały rozdział
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NA KLUCZKACH. — POŻEGNANIE SIĘ Z GÓRAMI.
1 Listopada 1832.

Zima powraca, opanowała już Tatry, zasiadła znowu na nich jak na odwiecznéj swojéj stolicy i rozszérza dokoła swój podbój z którego na chwilę ustąpić musiała. Lato cofa się, a z nim wdzięk życia i życie samo tych okolic. Mnie także los mój pędzi w inne strony. Wkrótce znajdę się w innym świecie, sferze innego życia; będzie ono zapewne silniejsze na zewnątrz, gwarniejsze, więcéj mię zaprzątnie, bardziéj czas mi zajmie, ale czy znajdę w niém tę swobodę, tę błogość, tę pełność uczuć, tę jasność myśli, to zadowolenie wewnętrzne co tak szybko posuwa łódkę naszéj żeglugi ziemskiéj a dmąc tak łagodnie w żagle życia? Czy znajdę tam co tu tracę, czy mi się wróci kiedy co tu tracę? Czy wrócę jeszcze kiedy w te strony, gdziem znalazł tyle miłości w tych drzewach, głazach, dolinach, górach, wodach, ruinach, a nawet ludziach; w blasku słonecznym tych dni w gwiazdkach tych nocy, w bełkocie tych potoków, w szumie tych wiatrów, i w uroczystéj ciszy tych cieni łagodzonych gwiazdami na niebie a na ziemi świecącemi robaczkami; gdziem i ja rozlał tyle miłości, złożył w każdy przedmiot tyle uczuć serdecznych, powierzył tyle rzewnych myśli tym wiatrom w różne strony do serc różnych? znajdęż się tu jeszcze kiedy jak przyjaciel śród przyjaciół? będęż tu z dzisiejszą wzajemną miłością poznany, powitany, przyjęty? uśmiéchnież mi się jeszcze przyjazne oblicze téj okolicy? obejmież mię choć raz jeszcze w życiu to powietrze swoją miłością macierzyńską?...
Dokoła widok niezmierny; zachwycałem się nim niedawno, ale jak inny dzisiaj! Tatry wyglądają z pod chmur zimowych dziko i groźnie. Lasy żółcieją i czernieją barwą późnéj jesieni. Powietrze przeszywa podmuchami przykrego chłodu. Obok mnie szałas, pusty, niemy, nie tak jak było temu kilka tygodni. Pozieram dokoła — ogrom nieogarniony wzrokiem a ja śród tego ogromu — sam! — Świat wielki a niéma się gdzie pomieścić! powiada nasze przysłowie — O! jak ta prawda przypada do obecnego mojego stanu! — Ptak ma swoje gniazdo, liszka swoją jamę, a syn człowieczy niéma gdzieby głowę swoją mógł przykłonić! — wyrzekł Chrystus. Nigdy mocniéj niepoczułem tych słów rozdziérającéj boleści, najgłębszéj skargi, najstraszniejszego wyrzutu jaki temu światu kiedykolwiek zrobiono. Tak jest! niéma gdzie głowy swojéj przykłonić syn człowieczy, skoro nie znajdzie piersi z prawdziwą, czystą, wyższą miłością, jaką znalazł Chrystus u jednego swojego ucznia. Ale jakże ją mam znaleść?
Szukam jéj w przeszłości, szukam w obecności, szukam w przyszłości!... Podnosi się w duszy poranek mojego życia. Zawiewa mię jego powietrze. Widzę wioskę wołyńską, ustronną, skrytą w lasach, mój domek rodzinny, niedaleko pod lasem mogiłki wiejskie. Stała tam kiedyś cerkiew! splamiło ją jakieś świętokradztwo, gniew Boży dotknął to miejsce i cerkiew zapadła w ziemię, z całym ludem który ją napełniał, w sam dzień wielkiéjnocy, podczas nabożeństwa. Nie zginęła jednak bez śladu i nadziei. Przyłóż w tém miejscu ucho do ziemi, w ten sam dzień, o téj saméj porze, a usłyszysz dzwony podziemne. Tak lud twierdził i wierzył. Wierzyłem z ludem i wierzę, biegłem kryjomo na cmętarz, przykładałem ucho do mogił czy nie usłyszę dzwonów zmartwychwstania.
Dziś to samo robię, tylko żem wyższy o lat dwadzieścia i głuchszy wewnętrznym słuchem, tylko że tą mogiłą jest ogrom góry na któréj stoję, a tym cmentarzem świat co mię otacza.
Ta ziemia którą widzę przed sobą, ten świat dokoła, to życie za mną i przedemną, jest owa powłoka pod którą leży mój świat zapadły, moje życie zapadłe. Zwracam ucho na wszystkie strony, przykładam je do ciszy, do każdego wiatru wędrownego, do każdego dźwięku zabłąkanego w téj dziczy, słucham uchem i myślą czy nie usłyszę dzwonów mojego życia prawdziwego!...
Napróżno wszystko!
Jakto? miałżebym tylko tyle stąd wynieść, tylko ten owoc zebrać i podać innym z tyla czasu takiego życia? nic więcéj tylko myśl zwątpienia, żal bezpłodny? Ślepyż-to przypadek wyrzucił mię tutaj jak rozbita z nawałności życia? byłżebym już trupem którego morze świata niemoże ścierpieć w swojém łonie i wymiata na pastwę żarłoctwu zwątpienia, na zginienie uczuciem swojéj bezużyteczności? A oweż myśli których tyle przemignęło przez tę głowę; a owe uczucia których tyle przegrało w tych piersiach, byłyżby tylko ptastwem żarłoczném i tak-by dalece obrały mię ze wszystkiego, że nic-by już więcéj nie pozostało ze mnie jak szkielet na nic nieprzydatny? O! nie daj tego Boże! i tak nie jest.
Nie przypadek mię tu rzucił, nie na darmo tu się znalazłem. Nie na darmo otwarto mi wszystkie zasoby zewnętrzne i wewnętrzne téj krainy, jéj przyrody i jéj człowieka. Nie oddalę się stąd jak rozpustnik zniewieściały gnuśném używaniem, wycieńczony bezrządem marzeń, bezsilny do życia na polu czynności. Nie! czuję że nie straciłem nic z tego com tu przyjął. Pierś moja pilniejsza, widzenie jaśniejsze, ochota życia większa, wiara czystsza, miłość Boga i ludzi odważniejsza, nadzieja mocniéj przytwierdzona do dna oceanu niewidomego. Czuję w sobie siłę pozostać w tym stanie, przebyć w tym stanie przyszłość jaka leży przedemną.
Tak was żegnam góry i ludzie coście mię zasilili. Tak ci dziękuję Boże! za tę chwilę łaski którą mnie w tém miejscu dotknąłeś. Nie stracę jéj, pokażę ją w mojém życiu.
Zimny wiatr powiał, dreszcz przebiegł po ciele; to przyszłość, to życie w czynności po życiu w modlitwie, to atmosfera nizin ludzkości. Cóż robić! Schodźmy na dół, trzymając statecznie cośmy wzięli na górze.


Koniec.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Seweryn Goszczyński.