O dziewczynce, która deptała chleb (Andersen, przekł. Mirandola)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O dziewczynce, która deptała chleb |
Pochodzenie | Baśnie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Słyszeliście może o zuchwałej dziewczynce, która deptała chleb? Wiecie co ją spotkało? Nie wiecie? A więc posłuchajcie!
Była ona biedna, ale zarozumiała, zuchwała i od lat dziecięcych złe jej skłonności widzieli wszyscy. Obrywała muchom skrzydła, przebijała chrabąszcze szpilkami i podawała potem listek, który biedne stworzenie obracało rozpaczliwie nogami.
— Patrzcie! — wołała szyderczo. — Chrabąszcz czyta gazetę.
Coraz gorszą stawała się z wiekiem, a przytem była piękna, co jej na złe wyszło, gdyż świat pobłażliwiej oceniał jej wybryki.
Rodzona matka przewidywała, że doprowadzi do czegoś złego i tak się też stało.
Poszła w służbę na wieś do bogatych, dobrych państwa, którzy ją kochali, jak własne dziecko i ubierali dostatnio. Ale to powiększyło jeszcze jej pychę.
Po roku powiedzieli jej:
— Haniu! Dobrzeby było, byś odwiedziła rodziców swoich.
Poszła, by się pochwalić przed znajomymi swym dostatkiem. Ale wróciła rychło, gdyż u wejścia do wsi zobaczyła matkę z brzemieniem drzewa na plecach, spoczywającą na przydrożnym kamieniu. Obróciła się na pięcie pełna wstydu i złości, nie witając nawet matki.
W pół roku potem, rzekła jej pani domu:
— Droga Haniu. Odwiedź rodziców. Zanieś im wielki bochen pszennego chleba. To ich ucieszy.
Hanka wzięła najlepszą suknię, nowe trzewiki i podkasała się, by niczego nie splamić w drodze. Natrafiła jednak na wielką kałużę. Nie chcąc powalać obuwie, położyła bochen na błocie i stanęła na nim. Ale chleb zapadł się wraz z nią, tak że znikła pod wodą i nic widać nie było na powierzchni bagna.
Gdzież się znalazła Hanka?
Spadła wprost do osiedla wiedźmy bagiennej, która gotuje opary. O różnych baginkach wiemy dużo, a nic prawie o wiedźmie bagiennej. Otóż gotuje ona w swym browarze mgły i opary, które się unoszą nad moczarem. Hania spadła prosto do niej.
A było tam strasznie. Mnóstwo beczek cuchnącego błota okrywała warstwa ślizkich i zimnych płazów i gadów, ropuch i węży.
Wiedźma była w domu i miała gości. Tegoż właśnie dnia przybył, zwiedzić browar, djabeł, wraz z babką swoją.
Babka przyjrzała się Hani uważnie przez okulary i rzekła:
— Ta dziewczyna ma zdolności! Nadaje się w sam raz do mego przedpokoju jako figura dekoracyjna. Proszę, daj mi ją na pamiątkę tych odwiedzin.
Hania została podarowana i dostała się do piekła.
Przedpokój piekielny był straszliwie długi. Cisnęło się w nim mnóstwo ludzi pragnących, by im drzwi miłosierdzia otwarto, ale nie było to wcale łatwą rzeczą. Niektórzy czekali tak długo, że ich tysiącletnie pająki osnuły pajęczyną. Czekał tu skąpiec, który zapomniał na ziemi klucza od skarbów i wiedział, że mu je rozkradają, innym znowu ściskano stopy śrubami, innych zakuwano w łańcuchy. Słowem męka i niepokój ducha panowały w przedsionku piekielnym. Haneczka miała stać tu na postumencie z bochenka chleba, bez ruchu przez całą wieczność.
— Ach! To kara za to, że chciałam mieć czyste trzewiki! — westchnęła nieszczęsna, potem zaś przyszło jej na myśl, że jest ładna i ma piękne ubranie. Zaczęła tedy stroić miny i przewracać oczyma. Rychło jednak spostrzegła, że suknia jej powalana jest błotem włosy zlepione zwisają na plecy, a przy nogach ma szkaradną ropuchę, szczekającą niby pies.
Trapił ją przytem straszny głód, a nie mogła się schylić, by ułamać kawałek chleba na którym stała. Nie sposób było wytrzymać tej męki, a trwała ona nieskończenie długo.
Nagle łza gorąca spadła na głowę Haneczki i stoczyła się po włosach, twarzy, piersiach aż na chleb. Była to łza matki.
I w tej chwili zaczęła widzieć i słyszeć wszystko co się dzieje na ziemi.
Matka płakała gorzko, wypominając jej wszystko złe, a ludzie szydzili.
Dobrzy państwo, u których służyła mówili:
— Grzesznica to wielka! Deptała dar boży! Trudno, by jej się otwarła brama miłosierdzia!
— Ach, czemuż mnie nie chowano lepiej? — myślała Haneczka. — Czemuż nie tępiono złych skłonności?
Uczuła skruchę w duszy.
Po pewnym czasie usłyszała, że na ziemi opowiadają jej historję dzieciom, zwąc ją bezbożną i grzeszną dziewczyną.
— Czyż nigdy już nie uzyska przebaczenia? — spytało jedno z dzieci.
— Pewnie nigdy!
— Ach! Jakże mi żal biednej Haneczki! — powiedziała mała dziewczynka. — Chętnie dałabym wszystkie lalki, za jej wybawienie!
Słowa te sprawiły wielką ulgę Haneczce. Był przecież na ziemi ktoś, kto jej szczerze żałował i chciał ocalić.
Pewnego dnia, usłyszała głębokie westchnienie. To matka jej w chwili śmierci swojej westchnęła z żalem za córką.
I znowu minęło dużo czasu.
Mała dziewczynka, która jej żałowała, stała się starą kobietą i Bóg ją powoływał właśnie do siebie.
W ostatniej chwili życia wspomniała jeszcze biedną Hanię, której tak żałowała za młodu i zaniosła gorącą modlitwę do Stwórcy.
Staruszka zmarła, poszła do nieba i tam nie zapominając nieszczęśliwej.
Skrucha wzrastała tymczasem w duszy Haneczki i stało się, że dnia pewnego ujrzała promień, spadający w głąb gdzie cierpiała za grzechy.
Promień ten stopił jej powłokę cielesną, ona zaś uleciała na świat, o postaci szarego ptaszka.
Ptaszek drżał ze strachu przed wszystkiem, coprędzej wlazł w szczelinę muru i siedział tam długo, zanim zdołał się oswoić ze światem.
Powietrze było ciepłe, drzewa i krzewy wydzielały woń upojną, szare jego piórka były czysty, czuł wdzięczność ogromną dla Boga, ale nie mógł zaśpiewać pieśni dziękczynnej, gdyż nie posiadał głosu.
Ale Bóg usłyszał mimoto tę pieśń i ulitował się nad biednem stworzeniem, żywiąc je i chroniąc.
Nadeszło Boże Narodzenie. Wieśniak zatknął na żerdzi snopek owsa, by dnia tego ucztę sprawić ptaszętom, a nasz ptaszek dziobnął trochę jeno, resztę zostawiając głodnym towarzyszom.
Zima była ostra tego roku, wody zamarzły głęboko, a zwierzęta leśne cierpiały wielki niedostatek.
Ptaszek szukał ziaren gdzie mógł, natrafiał czasem na okruszyny chleba rzucone miłosierną dłonią po wsiach i miastach, ale sam jadł mało, zwołując natomiast głodnych towarzyszy.
Pod koniec zimy zebrał i rozdał tyle okruchów, że utworzyły cały, wielki bochen chleba, jaki zdeptała dawniej mała Haneczka, by sobie nie powalać trzewików i oto pewnego dnia szare skrzydełka ptaszka stały się białe.
Rozpostarł je i uleciał w górę.
— Jaskółka morska leci! — zawołały dzieci na ten widok, a ptaszek spadał nad wodę, to znów wzbijał się wysoko. Biel jego migotała tak, że trudno było dojrzeć gdzie zmierza, a ludzie powiadali, iż leci w samo słońce.