<<< Dane tekstu >>>
Autor Friedrich Schiller
Tytuł Dziewica Orleańska
Podtytuł Tragedya romantyczna
Pochodzenie Tłómaczenia
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1874
Druk Czcionkami Gazety Lekarskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Edward Odyniec
Tytuł orygin. Die Jungfrau von Orleans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT CZWARTY.

(Scena w Reims).
SCENA I.
(Wspaniale ozdobiona sala; kolumny otoczone girlandami.
Za sceną słychać oboje i flety).
Joanna (sama).

Umilkł szczęk broni, przeszła groza wojny,
Po krwawych znojach wraca pokój miły.
Do świątyń Pańskich lud tłoczy się strojny,
Ganki i ołtarz kwieciem się okryły.
Wszędzie wesołość, albo wczas spokojny,
Nęcą po mieście lud zdala przybyły;
Reims nie ogarnie niezliczonych gości,
Na wielkie święto chwały i radości.

A wszystkie serca jedném czuciem gorą,
A z wszystkich oczu bije blask wesela.
Co gniew i zemsta dzieliły przed porą,
Razem dziś szczęście i radość podziela.

Frank, co drżał tylko i cierpiał z pokorą,
Olbrzymem wzniósł się nad nieprzyjaciela.
Francya, krusząc pęta swéj niewoli,
Wita na tronie potomka swych króli!

A ja! — ja jedna! — ja, com to zdziałała!
Mnie jednéj szczęście tych wszystkich nie wzrusza! —
Moc potężniejsza serce mi wyrwała,
W obozie wrogów uwięzła ma dusza! —
W proch mię poniża dawana mi chwała,
Hołdem jéj zgryzot jątrzy się katusza.
Stronię od braci, uciekam z ich koła,
By ukryć rozpacz, i wstyd mego czoła! —

Kto? ja? w piersi méj dziewiczéj
Nosić obraz męża? — Ja? —
Światłoż Łaski tajemniczéj
W ziemskiém czuciu zgasnąć ma? —
Ja ludu mego pasterka,
Ja Boga mego rycerka.
Ja goreć miłością wroga?… —
I nie ściągnęż Niebios gromu?
I nie spłonęż ogniem sromu,
Przed okiem ludzi i Boga? —

(Muzyka przechodzi zwolna w miękką, rzewną melodyą)

Biada, biada! co za tony!
Dźwięk ich, czuję, urzekł mnie.
W każdym, zda się, ulubiony
Głos z wiatrami ku mnie tchnie! —


Oby mię porwał szał wojny człowieczéj!
Oby usłyszeć świst strzał i szczęk mieczy!
Śród nichby może nanowo ożyła
Duszy méj siła!

Lecz te dźwięki! lecz te nóty!
Myśl ich echem tylko brzmi.
Dusza mdléje od tęsknoty,
Serce taje w żalu łzy! —

(po pauzie z żywością)

Miałażem zabić? mogłażem go zabić,
Widząc te oczy, ten wyraz oblicza?…
O! wprzódbym na się cios wolała zwabić! —
Zbrodniąż jest ludzkość i litość dziewicza? —
Ha! ludzkość, litość! Czułażeś je wprzódy,
Gdy cię posłano nieść mord na morderce?
Czułażeś litość, gdy Walijczyk młody
Błagał cię o nię? — Milcz, milcz, podłe serce!
Nie kłam przed Bogiem! — On zna prawdy skrytość.
Nie kłam nikczemnie! — To nie była litość! —

Na cóż mi było patrzeć w jego lice? —
Bóg chce mieć ślepe woli swéj narzędzia.
Jam śmiała spójrzeć! — Przeklęte źrenice!
Z Ojca i Stróża, został tylko — Sędzia!

(Głos fletów odzywa się znowu. Joanna w smutném pogrążona dumaniu. — Po pauzie).

Obym cię nigdy, lasko pastusza,
Nie zamieniała na miecz wojowniczy!

Czemuż cię, czemu, prosta moja dusza
Słuchać musiała, dębie tajemniczy?! —
Królowo Niebios! oby twój przeczysty
Nigdy przedemną nie zjawiał się blask! —
Odbierz go, odbierz twój wieniec gwiaździsty!
Jam jest grzesznica niegodna twych łask.

Jam widziała śmieretlnemi,
Chwałę Niebios, oczyma;
Przecież cel mój jest na ziemi,
W Niebie dla mnie go nié ma! —

Ciężkie, ciężkie powołanie,
O! Wszechmocny! na mnieś włożył! —
Jaż zatwardzić jestem w stanie
Serce, któreś tkliwém stworzył? —

Chcesz okazać moc twą światu,
Masz twe duchy, masz Anioły!
Ich, z twéj chwały majestatu,
Na śmiertelne szlij padoły!
Im, zleć woli twojéj czyny!
Im wybranym — co bez winy,
Co bez serca — nieskalani,
Nieśmiertelni, niezachwiani
Ziemską trwogą, ni rozpaczą,
Ani czują, ani płaczą!
Nie dziewicy, nie pasterce,
Kładź ten ciężar na jéj serce! —


Co mi do losów krajów i króli?
Co mi do ludów niezgody? —
Swobodna, rada z ubogiéj doli,
Wesoło pasłam me trzody.

Tyś mię wyrwał z pod méj strzechy,
Ty na krwawy popchnął bój! —
Mojeż za to będą grzechy?… —
Ach! to nie był wybór mój! —

SCENA II.
AGNIESZKA SOREL,   JOANNA.
Agnieszka
(wbiega w najwyższém poruszeniu, i postrzegając Joannę rzuca się jéj na szyję; lecz w téjże chwili cofa się i upada na kolana przed nią).

Nie, nie tak! — W prochu…

Joanna.

Co czynisz?

Agnieszka.

Wesele,
Zbytek wesela przepełnił mą duszę.
Szukam cię — z Bogiem podzielić je muszę,
Niewidomego czczę w tobie, Aniele! —
Pójdź, skończ twe dzieło! ty sprawczyni cudu!
Król, pan mój, Karol, śród swych Parów koła,

Wodzowie, wojsko, tłum radośny ludu,
Czekają na cię, by iść do kościoła. —
Ja to widziałam! — ja słyszałam zdala
Okrzyk tryumfu narodu i miasta! —
O! zbytek szczęścia tłoczy mię, przywala!…
Ratuj mię, wspieraj! bom słaba niewiasta.

(Joanna podnosi ją zwolna w milczeniu. Agnieszka wpatruje się w nią z podziwieniem, i po chwili).

Aleś ty smutna? — Szczęścia, coś nam dała,
Nie dzielisz sama? — Nie dziw! twoja dusza,
Co nieśmiertelny blask Niebios widziała,
Ziemską się naszą radością nie wzrusza.

(Joanna ujmuje ją za rękę, ale wnet ją znowu opuszcza).

O! gdybyś chciała czuć sercem kobiety!… —
Lecz precz ten oręż! precz hełm z twego czoła!
Nie gardź słodszemi płci twojéj zalety! —
Miłość się zbliżyć nie śmie i nie zdoła,
Póki w twych ręku lśni miecz Archanioła.

Joanna.

Czego chcesz po mnie?

Agnieszka.

Złóż oręż i zbroję,
Daj się miłości z twém sercem oswoić!
Stań sie niewiastą! —

Joanna.

Ja mam się rozbroić? —
Teraz? — O! wiedź mię na mordy i boje,
Na groty wrogów! — tam ja się rozbroję,

Tam! — Ale teraz! — murem nie żelazem
Kryć mi się od was — i od siebie razem!

Agnieszka.

Dunois kocha ciebie. — Ach! czyż szczera
Miłość serc takich ma goreć daremnie? —
Pięknie jest zyskać miłość bohatera,
Lecz piękniéj stokroć kochać go wzajemnie!

(Joanna odwraca się ze wstrętem).

Wzdrygasz się? Cóż to? — Miałażbyś się brzydzić
Hołdem rycerza? — Nie! — Możesz odrzucić,
Możesz nie kochać: — lecz go nienawidziéć!…
Nie! nigdy, nigdy! — Nienawiść ocucić
Może ten tylko, co nam chce wydzierać
Cel uczuć naszych. — Ty go jeszcze nie masz —
Lecz z najgodniejszych, chciej, możesz wybierać.

Joanna.

Żałuj mię! — jestem biedniejsza niż mniemasz.

Agnieszka.

Ty? — i cóż jeszcze braknie szczęściu twemu? —
Stargałaś kraju niewolnicze pęta,
Król przez cię stoi zwycięzcą śród Remu,
Tyś jest Boginią twéj ojczyzny święta!
Milion serc dla cię jedném czuciem płonie. —
Król w całym blasku swego majestatu,
Nie jest tak wielkim, jak ty, któréj skronie
Bóg opromienił swą Łaską tajemną!

Joanna.

Milcz! dość! — O! ziemio! rozstąp się pode mną!

Agnieszka.

Joanno! przebóg! cóż ta rozpacz dzika
Znaczy w twych ustach? — Ach! komuż z nas, komu
Czuć dzisiaj radość, gdy cię żal przenika? —
Mnie to, mnie trzeba płonąć ogniem sromu,
Mnie, com przy tobie tak nizka i mała,
Że nie śmiem śpójrzeć ku twéj wysokości! —
Bo znaj mą słabość! — Nie ojczyzny chwała,
Nie szczęście braci, nie tryumf jedności,
Nie to, nie! wzrusza duszę moję biedną!
Nim tylko jednym i sobą zajęta,
We wszystkiém widzi, czuje tylko jedno:
On Pan tych ludów, On cel tego święta!
Jemu koronę i laurowy wianek
Zesłało Niebo! — On mój — mój kochanek!

Joanna.

O! tyś szczęśliwa! — Szczęśliwa dziewico!
Kochasz, gdzie wszystko kocha razem z tobą.
Miłość twa nie drży przed ludzką źrenicą,
Ona ci szczęściem i razem ozdobą.
Słyszysz ten okrzyk, to radości echo,
One boleśnym nie rażą cię wstrętem;
Pociecha braci, jest twoją pociechą,
Święto narodu, jest twych uczuć świętem.
We wszystkiém tylko masz nowe ogniwo
Szczęścia twojego, z ojczyzną szczęśliwą;

A On, najwyższy, jak słońce na niebie,
Świecąc dla wszystkich — kocha tylko ciebie!

Agnieszka (rzuca się jéj na szyję).

Joanno! jam się myliła! — Ty czujesz,
Ty znasz co miłość! ty mnie tak pojmujesz!
Wszystkieś tajniki méj duszy przenikła.
Dotąd cię tylko czcić byłam nawykła,
Teraz cię kocham! — O! gdybyż wzajemnie!

Joanna (wyrywając się z jéj objęć).

Odstąp, nieszczęsna! uciekaj ode mnie!
Chroń się zabójczéj tchu mego zarazy,
Idź, bądź szczęśliwa!

Agnieszka

Dziwne twe wyrazy!
Badać ich nie śmie dusza czcią przejęta. —
Aleś ty dla mnie zawsze niepojęta!
Nie dziw! któż z ludzi zrozumie lub zgadnie,
Co w duszy świętych ukrywa się na dnie? —

Joanna.

Świętych? — Niebaczna! — Tyś czysta, tyś święta!
Gdybyś zajrzała w otchłań mego serca,
Każdy twój wyraz zdałby się bluźnierca! —

SCENA III.
TEŻ, DUNOIS, DU CHATEL, I LA HIRE, (z chorągwią Joanny).
Dunois.

Szukamy ciebie, Joanno! — Król żąda,
Byś piérwsza przed nim święte niosła znamię.
Bo jak sam czuje, chce niech świat ogląda,
Że twoje tylko zbawiło go ramię.

La Hire.

Oto chorągiew! Śpiesz! bo chwila droga.

Joanna.

Ja iść przed królem? — Ja ją nieść? —

Dunois.

Któż inny
Śmiałby się mniemać, że jest dość niewinny,
By miał tknąć znamię posłanniczki Boga? —
Tyś z niém do zwycięztw przodkowała w boju,
Ty nam wskaż drogę szczęścia i pokoju!

(La Hire chce jéj podać chorągiew. Joanna odwraca się ze wstrętem).
Joanna.

Precz z nią! precz!

La Hire.

Cóż to? czyż ci nieznajomy
Sztandar twój własny? obraz Matki Bożéj? —

(Roztacza chorągiew).
Joanna (poglądając na nią z rozpaczą).

Ach! tak! — to Ona! — patrzcie, jak się sroży!
Jak z ócz jéj biją płomieniste gromy!

Agnieszka.

Co ci jest? przebóg! — Urojeń mamidło,
Czcza jakaś mara obłąkała ciebie. —
Patrz! wszak to tylko ziemskie malowidło,
Sama Najświętsza, z Aniołami w Niebie!

Joanna (okiem wlepioném w chorągiew).

Przyszła-żeś znowu, by gromić grzesznicę? —
Karz, karz! jam winna! jam cierpieć gotowa!
Ale te gniewu twego błyskawice —
Któż je wytrzyma?

Dunois.

Przebóg! co za mowa!

La Hire (do Du Chatela).

Cóż sądzisz o tém?

Du Chatel.

Nie śmiem rzec, co myślę,
Lecz nie od dzisiaj już mię ta myśl trwoży.

Dunois.

Jaka myśl?

Du Chatel.

Sam jéj nie chcę badać ściśle.
Bóg daj! niech tylko król koronę włoży!

La Hire (do Joanny).

Jak to? czyż powiew tajemniczéj trwogi
Z sztandaru twego, i ciebie pochłania? —
O! niechaj przed nim drżą Francyi wrogi!
Nam on jest zawsze godłem zmartwychwstania!

Joanna.

Tak! prawdę mówisz! — tak! niechaj drżą wrogi!

(Słychać marsz koronacyjny za sceną).
Dunois.

Bierz więc chorągiew! Śpiesz! bo czas jest drogi.

(Przymuszają ją do wzięcia chorągwi. Joanna porywa ją nakoniec z gwałtownością i odchodzi; wszyscy za nią).
SCENA IV.
(Teatr zmienia się, i wystawia otwarty plac przed kościołem katedralnym. Tłum ludu zapełnia głąb sceny; ze środka jego wychodzą BERTRAND, STEFAN i KLAUDYAN. Słychać zdaleka muzykę koronacyjnego marszu).
Bertrand.

Słyszycie granie? — To oni! — już blizko!
Pójdźmy pod kościół! — tam najlepiéj z boku
Będziemy widzieć całe widowisko.

Stefan.

Gdzie tam! nie sposób przecisnąć się w tłoku!
Zostańmy lepiéj gdzie stoim; toć przecie
I ztąd coś ujrzym.

Klaudian.

Jak żyję na świecie,
Nigdym nie widział tyle razem ludu.

Bertrand.

Cóż za dziw? Któżby nie chciał widzieć cudu,
Nie święcić święta narodowéj sławy? —
A rzecz téż słuszna, aby król nasz prawy
Nie mniejszy przecież miał orszak, niżeli,
Co go w Saint-Denis królem zrobić chcieli;
I by mu każdy, w czyich piersiach bije
Serce francuzkie — krzyknął dziś: „Niech żyje!“

SCENA V.
CIŻ, ANNA I ANIELA (wychodzą z tłumu).
Aniela.

Ach! moja Anno! będziem ją widziały!
Serce me, czuję, to raz drży, to skacze.

Anna.

Ujrzym ją w blasku wielkości i chwały!

Aniela.

Wiész ty co? siostro! póki nie zobaczę,
Nie mogę jakoś wierzyć w sobie szczerze,
Żeby ta, którą cały świat ogłasza,

Któréj słuchają sam król i rycerze,
Żeby to była ona — siostra nasza!

Anna.

Wątpisz? — Za chwilę obaczymy same.

Bertrand (patrząc w stronę).

Już idą! przeszli tryumfalną bramę!

SCENA VI.
MARSZ KORONACYJNY.
(Muzycy z obojami i fletami idą na czele orszaku. — Po nich Dzieci, ubrane biało, z palmami w ręku. — Za niemi Dwaj Heroldowie. — Daléj poczet Halabardzistów. — Członkowie Magistratu w obrzędowych togach.Dwaj Marszałkowie z laskami w ręku.Książę Burgundzki niosący miecz koronacyjny. Dunois z berłem. — Inni Dygnitarze z koroną, jabłkiem i laską sądową; Inni z ofiarnemi darami. — Za nimi Rycerze w obrzędowych strojach. Chłopcy choralni z kadzielnicami.Księża. — Dwaj Biskupi ze świętą ampułką.Arcybiskup Reimski z krucyfiksem w ręku. — Za nim Joanna z chorągwią; idzie zwolna niepewnym krokiem, ze spuszczoną głową. (Siostry na jéj widok dają sobie nawzajem znaki radości i podziwienia). Za nią Król pod baldachimem, niesionym przez czterech Baronów. Daléj Dworzanie i Żołnierze zamykający orszak. Gdy wszyscy wnijdą do kościoła, muzyka ustaje).
SCENA VII.
ANNA, ANIELA, KLAUDYAN, STEFAN, BERTRAND.
Anna.

Widziałeś siostrę?

Klaudyan.

Ta, co szła we zbroi?
Z chorągwią w ręku?

Anna.

Tak jest, tak! to ona!
Nie myśli pewno, że ją widzą swoi.

Aniela.

Ależ, mój Boże! jaka zamyślona!
Jak cała drżąca! — jakby czuła trwogę. —
Widząc ją nawet, cieszyć się nie mogę.

Anna.

Ktoby mógł myśleć, znając ją w Dom-Remi,
Gdy za trzodami chodziła po polu,
Że ją tak ujrzym oczyma naszemi,
W takiéj świetności, i piérwszą po królu?

Aniela.

Pamiętasz przecie, co się ojcu śniło,
Że w Reims jéj będziem kłaniać się w kościele. —
Toż Reims — to kościół — wszystko się spełniło!
Lecz w śnie tym było i złych marzeń wiele. —
Ach! strach mię o nią, że jest tak wysoko!

Bertrand.

Cóż tu stoimy? Trzeba wejść do środka,
Widzieć jak króla w purpurę obloką.

Anna.

Tam może łatwiéj dojrzy nas lub spotka.

Aniela.

Darmo! tłok taki! ludzi jak w mrowisku! —
Wracajmy raczéj! — Wszakżeśmy widziały
Siostrę; — dość na tém.

Anna.

Jak to? bez uścisku?
Bez powitania?

Aniela.

Czyż będziemy śmiały
Zbliżyć się do niéj w téj prostéj odzieży? —
Ach nie! już ona do nas nie należy.
Miejsce jéj teraz z królmi i panami!
Któż my jesteśmy, by się równać do niéj? —
Obca nam była będąc jeszcze z nami.

Anna.

Myślisz, że wzgardzi? że się nas zapłoni?

Bertrand.

Wzgardzić?… Król królem, a nikim nie gardzi,
Wita się z każdym; — a onaż tém bardziéj!…
Bo niechaj będzie jak chce wywyższona,
Król przecież zawsze jest wyższy jak ona.

(Z głębi kościoła słychać huk trąb i kotłów).
Klaudyan

Ależ się śpieszmy! bo już późno będzie.
A żal byłoby nie być na obrzędzie.

(Oddalają się w głąb sceny i gubią się w tłumie).
SCENA VIII.
TEOBALD (wchodzi, ubrany czarno). RAJMUND (idzie za nim i chce go zatrzymać).
Rajmund.

Nie idź tam, ojcze! zostańmy na boku,
Trudno ci będzie między taką rzeszą.
Albo wracajmy! — Z twoim smutkiem w oku,
Co tu masz czynić, gdzie się wszyscy cieszą?

Teobald.

Widziałeś moje nieszczęśliwe dziecię? —
Czy uważałeś? —

Rajmund.

Dość o tém!

Teobald.

O! biada!
Czy uważałeś? czy widziałeś przecie
Jak drżała idąc? — jak smutna, jak blada? —
Nieszczęsna! czuje sama czego warta. —
Lecz jeszcze pora! ratować ją muszę.
(Chce iść).

Rajmund (zatrzymując).

Stój! co chcesz czynić?

Teobald.

Skruszyć jarzmo czarta,
Gwałtem do Boga nawrócić jéj duszę!
Strącić ją z szczytu wielkości i grzechu,
Któréj swe wieczne szczęście poświęciła!…

Rajmund.

Ach! ojcze! bój się zbytniego pośpiechu!

Teobald.

Mniéjsza o ciało, byle dusza żyła!

(Joanna wybiega z kościoła bez chorągwi. Lud ciśnie się ku niéj klękają przed nią całują jéj szaty; natłok zatrzymuje ją w głębi sceny).
Teobald.

To ona! — Patrzaj! ucieka z kościoła!
Trwoga ją wnętrzna z świętych miejsc wygania.
Patrz, jaka blada! — trąba Archanioła
Brzmi już w jéj duszy na sąd zmartwychwstania!

Rajmund.

Bądź zdrów! okrutny! idziesz krzywo świadczyć.
Żal twój ma za nic przyjaciela słowo. —
Bądź zdrów! — Ach! na toż miałem ją zobaczyć,
Abym czuł tylko, że tracę nanowo! —

(Odchodzi. Teobald usuwa się w przeciwną stronę sceny).
SCENA IX.
JOANNA, LUD, potém ANNA I ANIELA.
Joanna
(wydziera się z tłumu, i postępuje szybko na przód sceny).

Nie mogłam zostać! nie! — Organ mię głuszy,
Jak huk piorunów; kościół zda się cały
Wali się na mnie; — piekło w mojéj duszy! —
O! nie mnie teraz nieść mój sztandar biały!
Tam na ołtarzu oddałam go Bogu. —
Tu jakoś lepiéj! — tu oddychać mogę;
Tu śmieléj!… O nie! nie myśleć o wrogu,
Nie! — pragnę tylko uspokoić trwogę. —
Czy mi się zdało? czy przed chwilą w tłoku
Widziałam siostry? — Byłoż to w istocie?
Czy tylko widmo pożądane oku,
Przyszło urągać, czy ulżyć tęsknocie? —
Ach! tak, tak! — po co łudzić się daremnie?
One daleko, daleko ode mnie!
Jak moje szczęście, moja młodość ranna!…

(Anna i Aniela wchodzą).
Anna (do Anieli).

Patrz, patrz! to ona!

Aniela (biegnąc ku Joannie).

To nasza Joanna!

Joanna.

To wy? O! siostry! o najmilsze moje!
Więc to nie mara? — Nie! sen mię nie łudzi! —
O! co za rozkosz spotkać serca swoje,
Śród téj pustyni nieznajomych ludzi!

Anna.

A co? Anielo! — czy się nas wyrzeka?
Czy gardzi nami?

Joanna.

I wy z tak daleka
Przyszłyście do mnie — com was opuściła!?

Aniela.

Boska w tém wola, a nie twoja była.

Anna.

Sława dzieł twoich napełnia świat cały,
Bóg cię uczynił swoich łask obrazem;
I myśmy przyszły widzieć blask twéj chwały —
I to nie same!

Joanna (prędko).

Co? ojciec jest razem? —
Gdzież on? — gdzie? mówcie! —

Anna.

Nie, ojca tu nié ma.

Joanna.

Nié ma? — Dla czego? — Czy może trwa w gniewie?
Nie chce mię widzieć przed swemi oczyma? —
Może złorzeczy? —

Aniela.

O! nie! lecz on nie wie,
Że tu jesteśmy.

Joanna.

Nie wie? — Cóż to znaczy? —
Wy się mieszacie? — Gdzież on jest? dla Boga!
Mówcie! czy żyje?

Anna.

Żyje, i przebaczy
Wszystko! — Lecz odkąd poszłaś, siostro droga!
Ojciec nasz —

Aniela (dając znak aby milczała).

Anno!

Anna.

Stał się więcéj jeszcze
Smutnym, niż dawniéj.

Joanna.

Smutnym z winy mojéj!

Aniela.

Znasz ojca umysł i myśli złowieszcze.
Los go twój trwoży. — Lecz się uspokoi,
Gdy mu powiemy, że jesteś szczęśliwa.

Anna.

Bo wszakże jesteś? — Na czémże ci zbywa?

Joanna.

O! tak! na niczém! — Niczego nie żądam,
Kiedy was widzę; gdy z ust waszych słyszę,
Że mię kochacie: i zda się, oglądam
Nasze rozkoszne, rodzinne zacisze,
Gdzie w cieniu ojca i waszéj opieki,
Chodząc za trzodą po zielonym gaju,
Byłam szczęśliwa — szczęśliwa jak w raju,
I jak już nigdy nie będę na wieki!

(Ukrywa twarz na piersiach Anieli).
SCENA X.
TEŻ, STEFAN, KLAUDYAN I  BERTRAND, (wchodzą, i z nieśmiałością zatrzymują się zdaleka).
Anna (do wchodzących).

Chodźcie tu, chodźcie! wszystko się spełniło!
Siostra nie dumna, nie ma nas za cudze.

Ci zbliżają się i chcą podać jéj rękę; Joanna wpatruje się w nich bystro i wpada w głębokie zamyślenie).
Joanna.

Gdzież to ja jestem? Czyż to wszystko było
Snem tylko marnym? — a teraz się budzę? —
O! tak, tak! pewnie! — Musiałam, jak nieraz,
Zasnąć pod drzewem i marzyć — a teraz!…
Lecz mówcież, mówcie! Jesteśmyż w Dom-Remi?
Was-że to widzę przed oczyma memi? —
Czyż więc te króle, te mordy, te boje,
Były snem tylko? — Ach! bo myśli moje
Dziwnie splątane! — Nic nie wiém, nie pomnę.
Dąb ten mię urzekł! — Gdzież są te ogromne
Wojska? te tłumy radosnego ludu? —
Byłoż to wszystko dziełem snu, czy cudu? —
Mnież to mówiono, że Francyą zbawię? —

Aniela.

Tak! i zbawiłaś, zbawiłaś na jawie!
Przed tobą pierzchli jéj nieprzyjaciele.
To jest Reims — patrzaj! Król jest w tym kościele,
Król, co przez ciebie posiadł państwo swoje! —
To nie sen, siostro! — patrz! widzisz swą zbroję!

(Joanna chwyta się ręką za piersią przychodzi do przytomności, i wzdryga się z przerażeniem).
Bertrand.

Jam ci hełm przyniósł — pamiętasz to przecie?

Anna.

Nie dziw, że wszystko snem ci się być zdaje.
Bo co przez ciebie Bóg zdziałał na świecie,
Ludzkim rozumem pojąć się nie daje.

Joanna.

Idźmy ztąd, idźmy! uciekajmy razem!

Aniela.

Ty chcesz iść z nami?

Joanna.

Ach! ci obcy ludzie,
Czcią swoją dla mnie, gorzéj niż żelazem
Rażą me serce: — hołd niosą ułudzie!
Ale wy moi! — wy mię lepiéj znacie!
Wyście mię znali jako słabe dziécię,
Jako pasterkę w nizkiéj, wiéjskiéj chacie —
Wy mię kochacie — ale nie wielbicie!

Anna.

Masz-że dość serca rzucić taką chwałę?

Joanna.

O! precz ode mnie, przez te blaski liche!
Wam chcę poświęcić życie moje całe,
Służyć jak sługa; by odkupić pychę,
Co się tak bardzo nad was wynieść chciała.

(Słychać trąby i kotły).
SCENA XI.
KRÓL (wychodzi z kościoła, w ubiorze koronacyjnym). AGNIESZKA SOREL, ARCYBISKUP, FILIP, DUNOIS, LA HIRE, DU CHATEL, Rycerze, Dworzanie, Lud.
Okrzyki Ludu.

Niech żyje Karol Siódmy! Chwała! chwała!

(Trąby i kotły. Na znak Króla, Heroldowie podnosząc laski, nakazują milczenie).
Król.

Dzięki, mój ludu! dzięki ci! — Korona,
Którą Bóg dzisiaj dał na skronie nasze,
Twoim jest znojem i krwią okupiona,
Lecz ja ją wieńcem oliwnym opaszę.
Dzięki tym wszystkim, co praw jéj bronili,
A wrogom, łaska i krzywd zapomnienie!
Bóg nam przebaczył — i nasze w téj chwili
Piérwsze niech będzie słowo: przebaczenie!

Lud.

Niech żyje Karol łaskawy! niech żyje!

Król.

Przez łaskę tylko Bożą, a nie czyję,
Wszyscy królowie, poprzednicy moi,
Tron swój dzierżyli; — lecz jam z Jego dłoni
Wziął go widoczniéj. — Patrzcie! oto stoi
Zesłanka Niebios! Jéj to dziełem broni
Zwycięztwo nasze; Jéj syn waszych króli
Winien swe berło; Ona z pęt niewoli
Lud swój wywiodła; — Jéj więc przed wszystkiemi
Cześć naszą dajmy! — i odtąd w modlitwach,
Obok świętego Patrona téj ziemi,

Kładźmy jéj imię w pokoju i bitwach,
I ołtarz dla niéj zbudujmy w świątyni!

Lud.

Chwała Dziewicy! Cześć, chwała Zbawczyni!

Król (do Joanny).

Jeśliś ty ze krwi i z ciała, Dziewico!
Mów! jakich darów, jakiéj żądasz łaski?
Największa, małą stanie się dla ciebie. —
Lecz jeśli twoja ojczyzna jest w Niebie;
Jeżeli tylko przed ludzką źrenicą
Ukrywasz w ciele Archanielskie blaski:
Zjaw się, czém jesteś! — bo nie mogąc dociec
Natury twojéj, chwiejem się i trwożym.
Zjaw się! — a w prochu przed posłańcem Bożym
Padniem na twarze.

(Ogólne milczenie; wszystkich oczy zwrócone na Joannę).
Joanna (postrzegając Teobalda).

Nieba! to mój ojciec!

SCENA XII.
CIŻ I TEOBALD, (wychodzi z tłumu i zatrzymuje się naprzeciw JOANNY).
Wiele głosów.

Jéj ojciec!

Teobald.

Tak jest! ojciec nieszczęśliwy,
Najnieszczęśliwszy, jaki był na świecie!
Ojciec, któremu sąd Boga straszliwy
Każe oskarżać swe najmilsze dziecię!

Filip.

Ha! cóż to?

Du Chatel.

Tu się wyda tajemnica.

Teobald.

Zwiedziony królu! zaślepiony ludu!
Myślisz że Boska dźwiga cię prawica? —
Nie! jest to dzieło czarta, a nie cudu!

(Wszyscy cofają się z przestrachem)
Dunois.

On jest szalony!

Teobald.

Nie! wyście szaleni!
Wy, co myślicie, że Bóg majestatu,
Dla lichéj dziewki prawa swoje zmieni,
Ze przez jéj pychę objawi się światu!… —
Ale obaczym, czy kuglarka podła
Będzie się ważyć, w obec ojca swego,
Popierać kłamstwa, któremi was zwiodła? —

(do Joanny).

W Imię Najświętsze w Trójcy Jedynego,
Pytam cię: jestżeś święta i niewinna? —

(Przerażenie i cisza powszechna. Wszystkich oczy zwrócone na Joannę, która stoi nieporuszona).
Agnieszka.

O! Nieba! — Milczy!

Teobald.

Bo milczeć powinna,
Bo milczeć musi przed straszném imieniem,
Przed którém nawet drżą otchłanie piekła. —
Ona natchniona! — Pod przeklętym cieniem
Drzewa Druidów, gdzie krew ludzka ciekła,
Gdzie moc swą dotąd szerzy duch piekielny,
Tam z nim bezbożne zawarła przymierze,
I całą wieczność duszy nieśmiertelnéj,
Za czczy blask świata oddała w ofierze

Filip.

Dziwna rzecz wprawdzie! lecz ojciec dziecięcia
Świadom najlepiéj; — trudno nie dać wiary.

Dunois.

Co? wierzyć w gminu szalone pojęcia,
W zabobonnika chorowite mary?…

Agnieszka (do Joanny).

O! mów, mów! przerwij to straszne milczenie!
My ci wierzymy, my ufamy w tobie:

Ale rzecz słowo! zbij czcze oskarżenie! —
Winnaś to Bogu, królowi, i sobie.

(Joanna stoi nieporuszona; Agnieszka oddala się od niéj z przestrachem).
La Hire.

Strach ja oniemił — bo i kogóż z ludzi
Na taką skargę przestrach nie ogarnie? —
Ale, Joanno! niech się duch twój zbudzi!
Jest w niewinności moc, na która marnie
Wszystkie swe jady wywrze potwarz wściekła.
Ufaj jéj, przemów! i w szlachetnym gniewie
Skarć lud — co widział twe czyny, a nie wie
Kto je mógł zdziałać: duch z Nieba, czy z piekła? —

(Joanna stoi nieporuszona: La Hire odstępuje od niéj ze zgrozą. Szmer i poruszenie między ludem).
Dunois.

Co są te szmery? Czego chce gromada? —
Ona niewinna! — Na mą cześć rycerza.
Ja ręczę za nią! — a kto nie dowierza,

(rzucając rękawicę).

Niech ją podniesie, i niech mi fałsz zada! —

(Gwałtowne uderzenie piorunu: wszyscy stoją przerażeni).
Teobald (do Joanny).

Przez tego Boga, który grzmi na Niebie,
Mów! czyś niewinna? czyś z Boga natchnięta?
Czy duch zwodziciel nie obłąkał ciebie? —
Milczysz — nieszczęsna! — A więc bądź przeklęta!

(Drugie, mocniejsze uderzenie piorunu; lud pierzcha na wszystkie strony).
Filip.

Boże! ty naucz, co nam czynić trzeba!

Du Chatel (do Króla).

Pójdź! pójdź ztąd, Królu! ustąp woli Nieba!

Arcybiskup (do Joanny).

Nie w imię Boga gniewu, lecz litości,
Pytam cię, córko! co ci mówić broni:
Uczucie winy? czy gniew niewinności? —
Jeśliś niewinna — weź krzyż z mojéj dłoni.

(Podaje krzyż. Joanna stoi zawsze nieporuszona. Nowe gwałtowne uderzenie piorunu. Król, Agnieszka Sorel, Arcybiskup, Filip, La Hire i Du Chatel odchodzą).
SCENA XIII.
DUNOIS, JOANNA.
Dunois.

Teraz tyś moją! — Uwierzyłem w ciebie
Od piérwszéj chwili, i dotychczas wierzę —
Więcéj, niż wszystkim tym znakom na niebie,
Których się uląkł lud, król, i rycerze.
Nie! tyś niewinna! Gniew krzywdzonéj cnoty
Zamknął twe usta; gardzisz sądem zgrai.

Aniś jéj mogła, bez wnętrznéj sromoty,
Objawiać świętość, co się w duszy tai.
I oto wszyscy odbiegli nikczemnie. —
Lecz jam ci został; — złóż twą ufność we mnie!
Nie chcę słów nawet: — jeden znak twéj dłoni,
Jedno spójrzenie — dość mi będzie na tém.
Miecz cię mój tarczą przed światem zasłoni,
Jak mię twój wybór zaszczyci przed światem.

(Podaje jéj rękę. Joanna odwraca się ze wstrętem. Dunois patrzy na nią długo z podziwieniem).
SCENA XIV.
CIŻ I DU CHATEL, potém RAJMUND.
Du Chatel.

Słuchaj, Joanno d’Arc! Król ci dozwala
Opuścić miasto wolno i bezpiecznie,
Bez krzywd i zniewag. — Idź więc, i żyj zdala,
Żyj tak, byś potém nie cierpiała wiecznie! —
Dunois! ze mną! — My wszyscy błagamy,
Król każe — wracaj! — spełń niebios przestrogę.

(Dunois obudzą się nagle z zamyślenia, spogląda jeszcze raz na Joannę, i odchodzi z Du Chatelem. Joanna zostaje sama. Po chwili ukazuje się Rajmund, i czas niejaki, stojąc zdaleka, patrzy na nią z cichą boleścią. Nakoniec zbliża się do niéj, i bierze ją za rękę).
Rajmund.

Śpiesz ztąd, śpiesz! póki otwarte są bramy. —
Ja idę z tobą, ja ci wskaże drogę.

(W téj chwili Joanna okazuje piérwszy znak czucia; spogląda bystro na niego, i wznosi oczy ku Niebu: poczém porywa go silnie za rękę, i odchodzą razem).
KONIEC AKTU CZWARTEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Friedrich Schiller i tłumacza: Antoni Edward Odyniec.