<<< Dane tekstu >>>
Autor Friedrich Schiller
Tytuł Dziewica Orleańska
Podtytuł Tragedya romantyczna
Pochodzenie Tłómaczenia
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1874
Druk Czcionkami Gazety Lekarskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Edward Odyniec
Tytuł orygin. Die Jungfrau von Orleans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PROLOG.

Teatr wystawia wiejską okolicę, w bliskości wsi Dom-Remi. — Na prawo widać obraz Najświętszéj Panny, w małéj murowanéj kaplicy; na lewo stary i wysoki dąb.
SCENA I.
TEOBALD d’ARC, ANNA, ANIELA, JOANNA;
(ostatnia zbiera kwiaty i wiąże je w wieniec);
STEFAN, KLAUDYAN, RAJMUND.
Teobald.

Tak jest, sąsiedzi! dziś jeszcze się zwiemy
Synami wolnéj, francuzkiéj ojczyzny;
Dzis jeszcze swoim nazywać możemy
Kraj ten, krwią ojców i znojem ich żyzny
Ale któż zgadnie, jakich jutro panów
Znosić nam przyjdzie? — Zewsząd od Loary,

Tratując końmi plony naszych łanów,
Anglik zwycięzkie potrząsa sztandary.
Niewierny Paryż czci go śród swych progów,
I Dagoberta, dotąd nieskażoną,
Świętą, odwieczną, rycerską koroną
Wieńczy niemowlę z pokolenia wrogów.
A król nasz prawy — o! hańbo i wstydzie!
Wnuk królów naszych, Pański pomazaniec,
Lud swój o wsparcie próżno błagać idzie,
W państwach swych własnych błądzi jak wygnaniec.
A przeciw niemu, wpośród krwi i gruzów,
Najbliższy z krewnych, najpiérwszy z Francuzów,
Ha! własna matka — potwór pełen zgrozy!
Nieprzyjacielskie prowadzi obozy.
Wioski i miasta jedną wielką łuną
Świecą ich drodze; a dym i popioły,
Kłębiąc się nakształt czarnéj chmury suną,
Ćmiąc kirem niebo i kraj nasz wesoły. —
A więc, sąsiedzi! zgodnie z wolą Nieba,
Dziś zabezpieczyć chcę i przedsięwziąłem
Los córek moich; bo dziś to im trzeba
Męża obrońcy; a dzielona społem
Miłość, pomaga, znieść wspólną niedolę.
(Do piérwszego z pasterzy)
Zbliż się, Stefanie! — wiem, że kochasz Annę.
Z pastwiskiem mojém graniczy twe pole;
Wzrośliście razem: — przywiązanie ranne
Szczęśliwe wróży stadło.
(Do drugiego)
Klaudyanie! —

Cóż to? drżysz cały — i mojéj Anieli
Twarz, widzę, zbladła. — Zkąd to nieufanie?
Zaliż myślicie, że ojciec rozdzieli,
Co Bóg połączyl: dla tego, że łanu,
Że skarbu nie masz równego jéj wianu? —
Któż dziś ma skarby? — Dom, stodoła, trzody,
Są pastwą ognia, lub piérwszego wroga;
Ale dłoń męża, śmiała na przygody,
Ale pierś męża, co nie zna co trwoga,
To skarb, co żadnéj nie boi się szkody,
To puklerz lepszy niż zamki i grody!

Aniela.

Ojcze!

Klaudyan

Anielo!

Aniela (ściskając Joannę),

Siostro moja droga!

Teobald.

Każdéj z nich daję tyle, com zostawił
Pola sam sobie, i trzodę w wyprawie;
Dom i zagrodę. — Bóg mnie błogosławił,
Z Bogiem, jak ojciec, ja was błogosławię.

Anna (do Joanny).

Czyż i ty ojca nie zechcesz pocieszyć?
Młodsza, z sióstr starszych niechby przykład brała.

Teobald.

Idźcie! — ślub jutro — potrzeba się śpieszyć.
Gościem na godach będzie wioska cała.
(Obie pary biorą się za ręce i odchodzą).

SCENA II.
TEOBALD, RAJMUND, JOANNA.
Teobald.

Joanno! czemu nie idziesz ich torem?
Widok ich szczęścia cieszy starość moję;
Ty, ty mię tylko trapisz swym uporem.

Rajmund.

Dość, ojcze! przestań martwić dziecię swoje.

Teobald (wskazując na Rajmunda).

Oto jest młodzian, ozdoba wsi całéj,
Pilny, poczciwy! — już to trzecie żniwo,
Jak tając boleść, pokorny a stały,
W sercu ku tobie żywi miłość tkliwą.
A ty, ty zimna, zasklepiona w sobie,
Ulżyć mu nawet nie umiesz cierpienia;
Ani widziałem, by kto inny w tobie
Obudził tkliwsze czucia lub wzruszenia.
A jednak widzę, że piękność dziewicza
Zewsząd ku tobie ciągnie serca ludzi;
Anielska słodycz twojego oblicza,
Blask twego oka podziwienie budzi.

Bóg cię obsypał, jako drzewo kwiatem,
Dary swojemi; lecz czyliż dożyję,
Że miłość kiedyś, jako słońce latem,
Szczęścia twojego owoc z nich wywije?
Bo serce zimne, nieczułe za młodu,
Lub znaczy ciężką pomyłkę natury,
Lub wbrew jéj woli popełnia grzech, który
Zwarzy je samo tchem własnego chłodu.

Rajmund.

Krzywdzisz ją, ojcze! — Miłość twéj Joanny,
Nie jest to owoc powszedniego drzewa.
Szybko, jak rozkwitł, przemija kwiat ranny,
Co ma trwać wiecznie — powoli dojrzewa.
Myśl jéj dziś jeszcze, jak ptak na swobodzie,
Buja po świecie, po wysokiém niebie,
Bojąc się zniżyć ku wiejskiéj zagrodzie,
Gdzie mieszka Troska, myśląca o chlebie.
Widzę ją nieraz, gdy na wzniosłych górach
Idzie za trzodą; lub na skał urwisku,
Na wpół ukryta w mgły porannéj chmurach,
Duma, podobna wietrznemu zjawisku.
Jest coś w jéj twarzy, w postaci, w jéj ruchach,
Co mimowolna cześć i trwogę budzi,
I mimowolna myśl o wyższych duchach
Łączy ja z niemi, i wznosi nad ludzi.

Teobald.

I toć to właśnie; co mię trwoży o nię.
Obca śród swoich; smutna, gdzie się śmieją;

Posępne lasy, odludne ustronie,
To jéj zabawa. Nim kury zapieją,
Zrywa się z łoża, i w strasznéj godzinie,
Gdy każdy człowiek rad szuka człowieka,
Cóż ją tak ciągnie w najdziksze pustynie,
Że jak ptak nocny od ludzi ucieka?
I wiém, że nieraz na rozstajnych drogach
Rozmawia z echem, czy z wiatru powiewem;
I niepamiętna o ojca przestrogach,
Godziny trawi pod tém zgubném drzewem,

(wskazuje na dąb)

Gdzie przed wiekami swe krwawe ofiary
Święcił Druida: a dziś nikt z sąsiadów,
Za skarby świata nie siadłby w mrok szary —
Bo któż nie słyszał od ojców i dziadów
Strasznych powieści i podań? — kto nie wie,
Jakie tu szatan widziadła i mary
Wywodził nieraz; lub jakie na drzewie
Słyszano głosy? — Mógłbym nie dać wiary:
Lecz sam — pamiętam — gdym był jeszcze młody,
Wracając tędy — ja, ja sam widziałem,
Widmo-niewiastę — olbrzymiéj urody,
Cała okryta jakby płótnem białém,
Stała pod drzewem, i skinieniem dłoni
Zwała mię k’sobie; — lecz ufałem w Bogu,
Szybko, nie patrząc, przebiegłem koło niéj,
I napół martwy padłem na mym progu.

Rajmund (wskazując na kaplicę).

Lecz zkąd wiész, ojcze! że ów obraz święty,
Źródło niebieskiéj łaski i otuchy,
Nie ma dla córki twéj większéj ponęty,
Niż to złowrogie drzewo z swemi duchy?

Teobald.

Nie, nie! niestety! — długo tak mniemałem,
Lecz sen mi odkrył prawdę tajemnicy. —
Trzykroć się zdało, że ją w Reims widziałem
Zasiadająca na królów stolicy.
Siedm gwiazd jéj skronie otaczało kołem,
A z berła w ręku, trzy lilije białe,
Jak z pnia żywego wykwitały społem.
Biskupi, wodze, wojsko zda się całe,
Ja — sam król nawet, bili przed nią czołem,
A okrzyk ludu ogłaszał jéj chwałę.
Zkądże to? — czyliż spodziewać się mogę,
By w méj lepiance taki blask się zjawił? —
Nie! — Bóg to we śnie zesłał mi przestrogę,
W widzeniu pychę myśli jéj objawił.
Wstyd jéj nizkiego stanu poniewierki,
I że zbyt wiele wzięła z ręki Pana,
Że się zna wyższą nad inne pasterki,
Nie chce znać granic duma rozigrana.
A grzech to przecież, co Aniołów chóry
Potrącił w przepaść; i najpiérwszych ludzi
Wygnał z bram Raju: i aż do téj pory,
Przezeń to szatan najłatwiéj nas łudzi.

Rajmund.

Mylisz się, ojcze! — bo w czémże jéj pycha?
Kto jéj tu równy? — a przecież, znajdź drugą,
Coby tak skromna, pokorna i cicha,
Zdała się wszystkich najuboższych sługą!
Kto z nas ją widział, by w pracy leniwa,
Od powinności zraziła się trudem?
Czyż pod jéj ręką twe trzody i żniwa,
Jakby widocznym nie mnożą się cudem? —
W każdym jéj czynie znać wpływ łaski Bożéj,
Co na nią zlewa szczęście niepojęte.

Teobald.

Tak, niepojęte! — i toć to mię trwoży.
Nie wszystko bowiem nadludzkie, jest święte. —
Lecz dosyć o tém! — Chciałżebym oskarżać,
Ojciec swe dziecię? — lecz milczeć nie mogę.
Nie! — jedno zawsze będę ci powtarzać:
Pomnij na Boga, na ojca przestrogę!
Nie chodź tu sama ni we dnie, ni w nocy,
Nie błądź po polach przy księżyca blasku;
Nie zbieraj nocnych ziół, nie śledź ich mocy,
Ani kréśl znaków na wietrze, ni piasku! —
Bo wiedz, o! córko! że ducha jaskini,
Każda występna myśl nasza ośmiela.
Nie stroń od ludzi! — pomnij, że w pustyni
Szatan śmiał nawet kusić Zbawiciela.

SCENA III.
CIŻ I BERTRAND.
(wchodzi, trzymając hełm w ręku)
Rajmund.

Patrz! Bertrand wraca! — Cóż to? z hełmem w dłoni?

Bertrand.

Dziwno wam, widzę, że wracam tak zbrojny.

Teobald.

Zkąd masz ten szyszak? — W spokojnéj ustroni,
Znakiem złéj wróżby zda się godło wojny.

(Joanna, która dotąd milcząc z obojętnością stała na stronie,
zbliża się nagle i słucha z uwagą).
Bertrand.

Słuchajcie! jest w tém jakby trochę cudu.
Byłem w Vaucouleurs. — W mieście, na ulicy,
Na rynku, wszędzie tłum i ciżba ludu: —
Orleans bowiem napadli Anglicy,
I kto mógł ztamtąd ucieka w te strony.
Patrząc więc na nich, idę zamyślony;
Aż na zakręcie, zjawia się przede mną
Jakaś cyganka: urody z olbrzyma,
Czarna, okryta jakąś płachtą ciemną,
Idzie wprost do mnie, a hełm w ręku trzyma.

I wzrok swój we mnie wlepiwszy, powiada:
„Wiém, szukasz hełmu; — masz! za tanio przedam.“ —
— „A mnież to na co? — rzekłem — co mi nada?
„Jam, Bogu dzięki, nie żołnierz; — nic nie dam.“ —
A ona znowu: „Bracie! czas wojenny;
„Hełm dziś pewniejszą ochroną dla głowy,
„Niż dach miedziany, albo mur kamienny!“ —
I krok w krok za mną, z podobnemi słowy,
Idzie przez miasto, i hełm swój podaje
Zniecierpliwiła mię w końcu: — więc staję,
Biorę go w ręce: myśląc, że jak zganię,
Da mi już pokój; — lecz patrzę, robota
Cudna, i kruszec, i droga pozłota —
Rycerz go mógłby użyć za ubranie.
Gdy go więc ważę i próbuję dźwięku,
Coś mi się nagle migło przed oczyma —
Spójrzę — cyganki przede mną już nié ma;
Szukam — napróżno! — hełm został w mych ręku.

Joanna (przystępując szybko).

Daj mi go!

Bertrand.

Na co? — Blask wojennéj stali
Dziko odbija na dziewiczém czole.

Joanna (wyrywając hełm).

Daj mi go! mówię. — dla mnie go przysłali!

Teobald.

Co téj dziewczynie?

Rajmund.

Zostaw jéj swą wolę!
Strój ten rycerski przystoi dziewicy,
W któréj téż piersiach tchnie serce rycerza. —
Któż nie pamięta w naszéj okolicy,
Jak dzieckiem prawie pokonała zwierza,
Wilka-hyenę, który tak bezkarnie
Pustoszył nasze trzody i owczarnie?
Z rąk młodzi naszéj wypadała dzida
Na widok jego; pierzchali — a ona,
Jakby w nią z góry wstąpił duch Dawida
Dziewica, sama, lecz nieustraszona,
Z pasterską tylko laską w słabéj ręce,
Puszcza się w pogoń za mordercą trzody,
I młode jagnię, co już niósł w paszczęce,
Beczącéj matce powraca bez szkody! —
O! czyjekolwiek hełm ten zdobił skronie,
Godniejszych nie mógł!

Teobald (do Bertranda).

Cóż opowiadali
Ci z Orleanu? Gdzie król? w jakiéj stronie
Jest wojsko nasze?

Bertrand.

Bóg się niech użali
Ziemi francuzkiéj! bo dłoń Jego kary
Cięży nad nami. — Znowuśmy przegrali
Dwie krwawe bitwy. — Anglik wzdłuż Loary

Stanął obozem — rabuje i pali,
I obiegł zewsząd mury Orleanu.

Teobald.

Boże! strzeż króla!

Bertrand.

Mówią, co widzieli,
Ze jak szarańcza, gdy padnie śród łanu,
Jak pszczoły w ulu — rój nieprzyjacieli,
Nieprzeliczony — jak oko zasięga,
Zaczernił wkoło równiny i wzgórza.
Cała Burgunda zebrana potęga,
Od gór Szwajcarskich do zimnego morza;
Ludzie różnego narodu i stanu,
Różnych języków, zgromadzeni razem,
Przysięgli, mówią, zgubę Orleanu,
I chcą go zniszczyć ogniem i żelazem.

Teobald.

O! straszne czasy! gdy się brat krew brata,
Ziomek krew ziomka przelewać ośmiela! —
Mściwy Burgundzie!

Bertrand.

Gorszy wzór dla świata!
Matka królewska, dumna Izabella,
Jest téż z Filipem. — Konno, w pełnéj zbroi,
Przejeżdża szyki; błaga i zaklina
Wszystkich o pomstę — niby krzywdy swojéj —
Matka! o pomstę przeciw swego syna!…

Teobald.

Oby skończyła jak owa, do któréj
Tak jest podobna z pychy i imienia!
Sprośna Jezabel!

Bertrand.

Straszny Salisbury
Stoi na czele wojsk i oblężenia.
Przy nim Lionel, i tygrys niesyty
Krwi naszéj — Talbot. Trzy wysokie wieże
Wznieśli przed miastem: — na jednéj rozbity
Namiot ich wodza, z którego on strzeże
Poruszeń miasta: z dwóch drugich, dzień cały
Ogniste kule miota nakształt gromów.
Połowę miasta gruzy zasypały,
Mieszkańcy giną pod zwaliskiem domów.
Sam katedralny ów kościół wspaniały
Najświętszéj Panny, od gęstych wyłomów
Grozi upadkiem: — a prochowe miny,
Ten wymysł piekieł — podkopane wszędzie.
I nikt tam nie wié dnia ani godziny,
Gdy na sąd straszny powołany będzie.

(Joanna słucha z natężoną uwagą i zwolna wkłada hełm na głowę).
Teobald.

Lecz gdzież są nasi waleczni obrońcy,
La Hire i Santrailles, i niezwyciężony

Dunois? — Gdzie są? że tryumfujący
Wróg tak się wdziera w nasz kraj opuszczony?
Gdzie król? — Czyż zawsze jako zimny świadek,
Patrzy na państwa, na miast swych upadek?

Bertrand.

Król z dworem bawi w Chinon; — lecz snać nié ma
Dość wojska z sobą, by wyjść przeciw wroga.
Lecz choćby wyszedł — czyż garstka dotrzyma
Pola tysiącom: gdy strach, jak od Boga,
Jako zaraza powiał w serca ludzi,
I w najmężniejszych krew i zapał mrozi? —
Próżno głos wodzów nadzieję w nich budzi,
Ojczyzna błaga, i monarcha grozi.
Jak trzoda owiec, gdy ją zwierz napadnie,
Francuz niepomny swéj sławy od wieka,
Kupi się tylko i pierzcha bezładnie,
Lub zgiąwszy szyję, na miecz wroga czeka! —
Jeden się tylko znalazł, jak słyszałem,
Co zebrał kilka chorągwi konnicy,
I w pomoc króla, z tym małym oddziałem
Ciągnąc, po naszéj błądzi okolicy.

Joanna (prędko).

Jak imię jego?

Bertrand.

Baudricourt. — Lecz czyli

Zdoła się przerznąć, i pogoń omyli?…
Wątpię — bo zewsząd ściskają go wrogi.

Joanna.

Wiész, gdzie on teraz?

Bertrand.

O dzień ledwo drogi
Od Vaucouleur’u.

Teobald (do Joanny).

Zkąd ci to pytanie,
W rzeczach, co wcale nie tyczą się ciebie?

Bertrand.

Że wróg tak mocny, a król nasz nie w stanie
Dać nam odsieczy, ni wsparcia w potrzebie:
W Vaucouleurs przeto dziś mają uchwalić,
Że Burgundowi poddać się należy.
Bo tak i miasto może się ocalić
Od angielskiego jarzma i łupieży,
I nam, z pod władzy pokrewnego księcia,
Łatwiéj powrócić do prawego pana,
Gdy sytych wreście wspólnego zawzięcia,
Złączy znów kiedyś zgoda pożądana.

Joanna (występując z zapałem).

Żadnych układów! żadnego przymierza!
Bo przyszła chwila, że wstanie obrońca.

Pod Orleanem wróg kresu domierza,
Dzień chwały jego chyli się do końca!
Dojrzał na zgubę, jako plenna niwa,
I już żniwiarka, z krwawym sierpem w ręce,
Zbliża się — przyjdzie — i z wzgarda pozrywa
Z gwiazd, dumy jego rozwieszone wieńce! —
Nabierzcież serca, ludzie małéj wiary!
Bo nim ten księżyc dojdzie pełni swojéj,
Żaden angielski koń z nurtów Loary,
Żaden krwią naszą wróg się nie napoi! —

Bertrand.

Minął czas cudów!

Joanna.

Nie! — przyszedł czas cudu!
Biała gołąbka wzleci orła lotem,
Spadnie na sępów, chciwych krwi jéj ludu,
Skruszy Burgunda zdrajcę — i z Talbotem,
Bluźniercą Nieba — i z owym ponurym
Łupieżcą świątyń, dzikim Salisburym —
I z tym Fastolfem — i z temi wszystkiemi
Najezdnikami naszéj pięknéj ziemi,
Łamać się będzie — i wszystkich wyżenie,
Jako lew trzody, lub tygrys jelenie.
Bo Pan z nią będzie: — bo jak wiatr palący,
Duch Jego przed nią: — bo On jéj prawicy
Da siłę śmierci — i w słabéj dziewicy,
Okaże światu, że On wszechmogący!

Teobald.

Co za duch, przebóg! opętał dziewicę?

Rajmund.

Hełm to w niéj budzi ten zapał wojenny. —
Ale patrz, ojcze! patrz na jéj źrenice,
Co w nich za jasność! co za blask promienny!

Joanna
(z wzrastającym zapałem).

Krajby nasz upadł? — kraj zwycięztw i chwały,
Raj krajów świata, wybrany od Boga?
Dzieciby jego wiecznie dźwigać miały
Hańbiące więzy zamorskiego wroga? —
Nie! — tu runęła moc poganów dzika,
Krew męczenników oblała tę ziemię;
Tu leżą prochy Świętego Ludwika,
Ztąd odzyskano grób w Jeruzalemie!…

Bertrand (z podziwieniem).

Któżby nie wierzył, że mówi natchniona? —
Bóg ci, sąsiedzie! dał cudowne dziecię.

Joanna.

Naszych-że królów odwieczna korona
Pójdzie w pogardę, lub zniknie na świecie? —
Gdzież są królowie, by jéj byli godni,
Prócz królów naszych? — Rolnika obrońcy,

Opiekunowie wszystkiego — prócz zbrodni;
Dawce i stróże swobód; — panujący
Z Bogiem po ludzku; — sędziowie łagodni,
Straszni rycerze — lecz nie nastający
Na właść sąsiada, ni ludu szczęśliwość! —
W cieniu ich tronu, trzy lilije białe
Rozkwitły: Wiara, Miłość, Sprawiedliwość,
A woń ich święta tchnie na państwo całe!… —
Czyliż król, obcéj wychowaniec ziemi,
Którego przodków nie tu prochy leżą,
Co dzieckiem z dziećmi nie igrał naszemi,
Młodzieńcem z naszą nie kochał młodzieżą;
Któremu słowa naszéj pięknéj mowy
Czczym tylko dźwiękiem; pamięć wielkich czynów
Przeszłości naszéj, chwały narodowéj,
Nie zabrzmi w duszy jak pieśń cherubinów: —
Będzież on ojcem swéj ojczyźnie nowéj?
Lub czyż w niéj dla się znajdzie miłość synów? —

Teobald.

Boże! zachowaj Francyą i króla!
Lecz nie nam dumać o losach mocarzy! —
Wieśniak pilnuje swéj chaty i pola,
I czeka, komu Bóg zwycięztwo zdarzy.
Bo losem bitew Boska rządzi wola,
Bo los narodów Bóg w swéj ręce waży.
Dla nas ten będzie pomazaniec Boży,
Kto w Reims koronę królów naszych włoży. —
Lecz czas do pracy! — W naszym nizkim stanie,
Dość myśleć tylko o jutrze. — Królowie,

I radzcy królów, niech myślą o zmianie
Przyszłości świata; — bo na ich to głowie
Leży świat cały. — Mniejsza nasza troska.
Co bądź się dzieje, my możem spokojnie
Patrzeć na przyszłość. — Bo ta ziemia Boska,
Co nam uprawiać kazał: — choć ją zbrojnie
Najdzie i zdepce wróg; choć dom i wioska
Ulecą z dymem: — ona znów nam hojnie
Nagrodzi stratę; — bo gdzie szczera praca,
Gdzie ufność w Bogu — szczęście prędko wraca.
(Odchodzą wszyscy, prócz Joanny)

SCENA IV.
Joanna (sama).

Góry wy moje, wy pola rodzinne!
Joanna wiecznie, wiecznie żegna was.
Przeszły jéj lata, jéj mary dziecinne,
Swobody serca przeszedł dla niéj czas.
Z wami me były zabawy niewinne:
Tu mi z wiatrami mroczny śpiewał las;
Tu zdrój kryształy przetaczając płynne,
Dźwiękiem harmonik słodki zwabiał wczas.
Tu łąk tych wonnym obwiana oddechem,
Pieśnią z tych dolin rozmawiałam echem.

Kwitnijcie w ciszy i miłéj pogodzie!
Mnie tam w kraj burzy i piorunów zwą.
Trzody wy moje! igrajcie w swobodzie!
Pasterka wasza traci wolę swą.

Innéj ja teraz przewodniczyć trzodzie,
Pójdę na pola — ludzką zlane krwią!
Pchnie mię i ciągnie moc wyższego ducha,
Nie żądza sławmy, nie szczęścia otucha.

Bo Ten, co niegdyś ogniem na Horebie,
W duszę Mojżesza swoje wolę tchnął,
I Izajasza pacholę, do siebie
Wzniósł, i z przyszłości chmurę przed im zdjął:
On, Wszechmogący na ziemi i niebie,
On mnie pasterkę za swą sługę wziął;
I z drzewa tego tchem wiatru rzekł do mnie:
„Idź, i na ziemi daj świadectwo o mnie!

„Uzbrój twe serce, jak twą pierś dziewiczą,
„Piersi i serce w twardą odziéj stal!
„A wzgardź miłością i ziemską słodyczą,
„Zamrzyj na ziemskie wesele i żal!
„Ani się chwałą daj unieść zwodniczą,
„Ale mnie tylko każdém dziełem chwal!
„Bo ja to będę, co sławy wojennéj
„Na skronie twoje dam wieniec promienny.

„I gdy wróg hardy moc Francyi zetrze,
„Gdy zadrżą przed nim rycerze i król;
„Ty mą chorągiew roztoczysz na wietrze,
„Ty, jak żniwiarka plony bujnych pól,
„Zmieciesz ich wojska — a strach jak powietrze
„Wejdzie w ich piersi; — pomścisz wstyd i ból

„Ojczyzny twojéj, i przez cię zbawioną,
„W Reims króla swego uwieńczysz koroną!“ —

Bóg znak swéj woli miał mi zesłać w porę;
Hełm ten jest znakiem — On go zesłał mnie!
Nie ziemski ogień we krwi mojéj gore,
Nie ziemskie męztwo w piersiach moich tchnie.
Ty mi daj, Panie! stałość i pokorę,
Bym mogła godnie spełnić dzieło Twe! —
Głos trąb wojennych już słyszę w mém uchu —
Stało się! wiedź mię, tajemniczy duchu!
(Odchodzi.)

KONIEC PROLOGU.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Friedrich Schiller i tłumacza: Antoni Edward Odyniec.