Dziewica z Orleanu. Pieśń V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wolter
Tytuł Dziewica z Orleanu
Pieśń V
Pochodzenie Poezje (1929) tom I
Poezje rozmaite (1817-1854)
Wydawca Gubrynowicz i Syn
Data wyd. 1929
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Adam Mickiewicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



I
DZIEWICA Z ORLEANU
PRZEDMOWA.

Joanna, zwana dziewicą z Orleanu, w towarzystwie rycerza, sławnego Diunoa, trafiła do zamku Hermafrodyta. W poprzedzającej pieśni opisane jest przyjęcie tej pary w zamku i zbrodnicze zamysły Hermafrodyta, który, stając się w dzień mężczyzną a w nocy niewiastą, chciał Joannę i Diunoa użyć dla dogodzenia swym chuciom. Urażony oporem, a najwięcej policzkiem, wyciętym od Joanny, każe i ją i rycerza wsadzić na pal. Tymczasem Franciszkan, czarownik Burda, ukazuje się i przyprowadza Mulnika, obiecuje Hermafrodytowi poświęcić swe usługi, aby mu ustąpił Joanny: trzeba albowiem wiedzieć, iż mnich i Mulnik byli zakochani w Joannie.
TREŚĆ PIEŚNI PIĄTEJ
Mnich Burda, chcący zgwałcić Joannę, bardzo słusznie siedzi teraz w piekle i będzie opowiadał djabłom swój przypadek.

Żyjmy po chrześcijańsku, przyjaciele moi!
Ach, tego nam oburącz imać się przystoi,
Przystoi karku nagiąć w obowiązek cnoty.
Trzpiotałem się za młodu, znam już, co są trzpioty.
Każdy z nich oślep leci, gdzie żądza powoła,
Zawsze gotów na balik, nigdy do kościoła;
Inny się na panience wywali jak długi,
Naśmiewając się z Boga i bożego sługi.
Cóż wkońcu? — Śmierć, niestety, babsko krzywonose,
Już wietrzy żartownisiów, już naostrza kosę.
BIegną przodem, chromając, Gorączki, jej kumki,
I drobne w trzpiocich główkach plątają rozumki.
Wraz przy łóżku Bernardyn i adwokat stanie:
«Żegnaj się, pisz testament, mów pacierz, Mospanie!»

Późna wtenczas z ust sinych odzywa się skrucha,
Późne już: «W imię Ojca i Syna i Ducha!
Święty Wincenty, Jacku, módlcie się za nami,
Święta Klaro, Urszulo cna z towarzyszkami!»
Próżno szemrzą dokoła po łacinie popi,
Tamten olejem pecka, ten żegna, ów kropi.
A djabeł siedzi sobie na rogu poduszki,
Ostrzy szpony, nieszczęsnej oczekuje duszki,
A zaledwie ta z trupa zimnego uciekła,
Natychmiast capes za nię i mczy na dno piekła.

Aż teraz, czytelniku, opowiedzieć pora,
Co się tam w piekle działo jednego wieczora.
Lucyper, gdy mu nowi przybyli poddani,
Huczne bale po całej wytrąbił otchłani
I rozkazał djabelstwu spijać gości zdrowie;
Gościem był jeden papież i dwaj monarchowie,
Czterech gubernatorów, piętnastu celników,
Trzech tłustych kardynałów, ośmiu kanoników
I prostego mnichostwa ze cztery tuziny,
Wszyscy razem w ogniste zwaleni krainy.
Już król rozrządził ucztą, zasiadł pośród dworu,
Uśmiechem pogodnego dając znak humoru.
Stąd wraz szerzy się radość między djablą zgrają,
Szambelani piekielny nektar przelewają,
Gmin skacze, brzmią piosneczki, wzmaga się ochota;
Wtem z okrzykiem Erebu roztwarły się wrota.
«A tyżeś to? — Dzień dobry! — Ty, wybrany z wielu,
Ty, nieboszczyku bracie, kumie, przyjacielu!
Ty, mistrzu w Lucypera przećwiczony szkole!
Ty, Burdo, nasz kochanku, djabłów apostole!
Pódź tu, pódź razem z nami, grzać się u ogniska!»
To mówiąc, każdy bieży, całuje, uściska;
Chwytają, z rąk na ręce rzucają dokoła,
Wreszcie u biesiadnego posadzili stoła.

«Synu mój pierworodny, rzekł mu szatan z tronu,
O ty, franciszkańskiego ozdobo zakonu!

Nieproszony, zbyt nagły, w naszem stajesz kole:
piękniejsze dziełom Burdy świat otwierał pole.
Ach, mistrza podobnego już wynaleźć trudno!
Tyś to krainę naszą uczynił tak ludną,
Pół Francyi przez ciebie mych rozkazów słucha!
Ileż nadziei pękło, gdyś ty pozbył ducha!
Cóż robić, los tak wolał, bądźże jego wola!
Siadaj tu po prawicy; dać mu czaszę, hola!»

Na te słowa Franciszkan, świętą zgrozą zdjęty,
Padł na twarz i szatańskie ucałował pięty.
Nareszcie patrzy wkoło — o smutny widoku:
Tu obszary w ognistym zalane potoku,
Kraje, które wieczystej nocy cień ogarnie,
Gdzie sroga śmierć przebywa, zbrodnie i męczarnie.
Tu się podnoszą trony nieczystego czarta,
A tu przepaść na świata schłonienie rozwarta,
Grób, gdzie się starożytność uczona zasypie,
Piękność, rozum przy cnotach, miłość przy dowcipie,
I ta ćma nieśmiertelna i niezrachowana
Dzieci nieba, stworzonych w poddaństwo szatana.

Wszak znasz, mój czytelniku, jako podług wiary
W piekło pchamy tyrany i dobre Cezary.
Tam Antonin pobożny los Nerona dzieli,
Tam Trajan, wzór monarchów, tam Marek Aureli.
I Scypijo, dobrocią zdobiący odwagę,
Scypijo, co zwyciężył miłość i Kartagę.
Plato, z takim rozumem! padł w otchłań pożerczą,
W niej Cycero wymowny, boski Homer skwierczą.
Ty nawet, Sokratesie, ty mądrości synu,
Ty dla prawego Boga umęczon śród gminu,
I ty tu; z tobą Solon i Arystyd siedzi,
Wszyscy słusznie, bo wszyscy zmarli bez spowiedzi.

Burda większe tam jeszcze ujrzał cudowiska,
Ujrzał, jak króle, księża, wiadomi z nazwiska,
Których poczet i w dziejach i w żywotach błyszczy,

Pospołu z szatanami pieką się na zgliszczy.
O, pewnie, czytelniku, zlękniesz się, gdy dowiesz,
Że tam był ów najpierwszy władca Franków — Klowisz.
Jakto, Klowisz? On taki lud osadził w niebie,
Tylu Francuzów zbawił, a nie zbawił siebie?
On pierwszy na koronie zatknął krzyża znaki:
Miałżeby jęczeć w piekle, jak poganin jaki?
Prawda — lecz niech łaskawy czytelnik pamięta,
Że zbrodni nie odmyje i woda chrztu święta,
Że zatem król francuski nieludzkiego serca,
Napastnik swych sąsiadów i krewnych morderca,
Chociaż od Remigego olejkiem kropiony,
Skoro umarł, iść musi w Lucypera szpony.

Pośrodku książąt, królów i mocarzów świata,
Których w piekle nakryła wiecznej nocy szata,
Był też Konstantyn Wielki. — Sny to, czyli mary?
Patrzy, stanął, jak wryty, dziwi się mnich szary.
«O losy, o srogości, o nieba! — zawoła —
Toż Konstantyn, bohater, podpora Kościoła?
Natożeś dawnych bogów wyrugował z ziemi,
Ażebyś teraz w piekle jęczał razem z niemi?»
«Prawda — rzecze Konstantyn — iż moja to praca
Świat czyści, bałwochwalcze przesądy wywraca;
W złomach bożnic, od mojej rozwalonych dłoni,
Pan niebios ma ołtarze i ofiarę z woni;
Lecz ja, czcząc niby Pana i myśląc o niebie,
Myślałem sam o sobie i czciłem sam siebie.
Ołtarze miałem tylko za tronu podpory,
A za bóstwa rozkosze, dostatki, zabory.
Chrześcijan mnogość, złoto, zabiegi, przesądy
Podniosły moję wielkość, utwierdziły rządy.
Co się zbrodnią nabyło, to się zbrodnią trzyma,
Dla tych marnych wielkości zabiłem ojczyma.
Okrucieństwu i żądzom popuściwszy wodze,
Kiedy w brudnych rozkoszach, w krwi niewinnej brodzę
Chucią wrzący, a jadem podejrzeń gryziony,
Kazałem zdusić syna, byłem katem żony.

O Burdo, Pan Bóg wszystkich waży w równej szali,
Nie dziw, że się monarcha z tobą razem pali».

Coraz lepiej wielebny zważał piekieł tajnie,
Wszędy się zastanawia, dziwi nadzwyczajnie.
Tu spotkał kardynały, ówdzie infułaty,
Doktory, kaznodzieje, opasłe prałaty;
Tam Włoszki postrzyżone, tu kastylskie plechy,
Tamci królom za życia odpuszczali grzechy,
A owi, bogiń ziemskich pilnując serduszka,
Otwarte sobie mieli sumienia i łóżka.
Burda, śród nich przechodząc, zatrzymał się w kątku,
Dziwnemu chcąc się zbliska przypatrzeć zwierzątku.
W połowie czarne było, siwe przez połowę,
Włosek, krążkiem podcięty, nakrywał mu głowę.
«To pewnie Dominikan» — Burda zcicha rzecze,
Potem głośniej zapytał: «Kto jesteś człowiecze?»
Na to podziemnym głosem cień mu odpowiada:
«Dominik święty jestem; ach, biada mnie, biada!»

Na ten głos, na to imię, mnich wytrzyszcza oczy,
Przeżegna się trzy razy, dwa razy podskoczy.
«O nieba — wrzasnął — któż to do głowy przypuści:
Taki święty w piekielnej smali się czeluści!
Ty, mężu apostolski, ty, kochanku Chrysta,
Ty, doktór, kaznodzieja i ewangelista,
Ty, herezyi ogień, krynica nauki,
I tobie zlecieć przyszło pomiędzy kaduki?
Czy tu równe za świętość, jak za grzech, męczarnie?
Biedni ludzie, o, jakże łudzono was marnie!
Proszęż teraz na ziemi wierzyć w słowa czyje,
Proszę słuchać żywotów, śpiewać litanije!»

Westchnął na to z żałością i słówko po słowie
Cedząc, tak mu srokaty Hiszpańczyk odpowie:
«Burda, światowa marność alboż ciebie tyka?
Ej, dajmy pokój bredniom ludzkiego języka!
Gdzie nas niema, tam bierzem chwalby i ofiary;

Gdzie jesteśmy, tam płacze, tam chłosty i skwary.
Często lud stawi kościół, kłania się pobożnie
Takiemu, co się z nami obraca na rożnie.
Inny znowu, od mnichów na ziemi wyklęty,
Śród anielskiego chóru nuci: «Święty! święty»!
Co do mnie, bardzom słusznie w tej osadzon jamie:
Zaco na Albigensów zbrojne wzniosłem ramię?
Chrystus posyła z krzyżem, nie z ogniem i stalą.
Paliłem ich niesłusznie, dziś mię za to palą».

Gdybym żelazną gębę miał, o czytelniku,
A w tej gębie języków żelaznych bez liku,
Gdybym mówił a mówił, nie wymówię pono,
Ilu to naszych świętych do piekła wtrącono!

Tak dostojnie powitan od szatańskiej Mości,
Kiedy się nasz wielebny już w piekle rozgości,
Wznoszą się krzyki zewsząd; bo cała gromada
Dziwnych jego przypadków dowiedzieć się rada.
«Ach, mów nam, mów nam, Burdo, jak z ziemi wyparty?
Kto grubą duszę twoję wpędził między czarty»?
«Uciszcie się — pop krzyknie — jużem mówić gotów.
Na świecie losu dziwnych doświadczyłem zwrotów.
Choć będę cuda prawił, fałszem ust nie splamię,
Bo kto i kłamał w życiu, po śmierci nie kłamie.

«Jak wiecie, apostołem byłem z waszej łaski,
Służąc djabłu, a nosząc franciszkowe paski.
Raz mi chciało się spłatać taki figiel jurny,
Jakiego dotąd żaden nie spłatał kapturny.
O ty łepki podjezdku, brzuchaty Mulniku,
Dzieła mego wspólniku i współzawodniku,
Kiedy cię Hermafrodyt rozpalony wita,
Tyś mu nadspodziewanie wygodził do syta,
Jam też, mówiąc bez chluby, nie zły do pociągu,
Ile sił, pracowałem na tym dziwolągu,
Słowem, taką mu obaj sprawiliśmy wannę,
Że z nami układ zawarł i wydał Joannę.

O Joanno zuchwała! buntowna Joanno!
Jużbyś się z naszych rączek me wyślizła panną.
Próżne były hałasy, marna łamanina:
Już Mulnik chwycił z dołu i na wznak wypina,
A ja tymczasem z góry dobywałem grzechu,
A Hermafrodyt, widząc, pękał się od śmiechu.

«Wtem — czyliż dacie wiary — ? o straszne widziadła!
Kraina się powietrzna nad nami rozpadła,
Z gmachu, co niebem zwany, od piekła daleki,
Gdzie ni ja, ni wy bracia, nie będziem na wieki,
Spuszcza się kłapoucha bestyja taż sama,
Co niegdyś głosem ludzkim zlękła Balaama.
Osieł to był, niestety, ale osieł jaki!
Miał i kulbakę pyszną i miecz u kulbaki.
Z oboich barków para skrzydeł mu wyrasta,
Któremi, wiatry w locie prześcigając, szasta.
Zaledwie go Joanna zobaczy śród zgiełku:
«Aleluja — zawoła — witaj, mój osiełku!»
On łeb wznosi, chwost kurczy, nogi cztery łamie,
Tak jakby do Diunoa mówił: «Siadaj na mię!»
Siadł rycerz, osieł bryknął, wypiął skrzydła rącze,
Śmiga i ponad nami w łamańcach się plącze:
A jeździec, galopując, machając żelazem,
Skinął cugle i na mnie wpada jednym razem.

«O Najjaśniejszy Panie, gdyś w niebieskim domu
Rozpoczął nieroztropną walkę z panem gromu,
Tak właśnie wpadał na cię, gdy z nieba wypychał,
Ów mściciel krzywdy bożej, wódz aniołów, Michał.
Zmuszony tedy mego ocalać żywota,
Sposób podaje zwykła czarownikom psota.
Zaraz z siebie własności franciszkańskie zdarłem,
A com był wprzódy smagłym, grubym, krótkim karłem,
Postawę inną wdziałem, przerobiłem lica:
Staje się ze mnie młoda, nadobna dziewica.
Włos powiewny w złociste roztrzepany zwoje
Igrając od niechcenia, zdobi piersi moje;

Na nich widać, z pod wątłej muślinu obciążki,
Świeżo odskakujące na dnie białem krążki.
Przy wdziękach niewinności jaśnieje ponęta,
Twarzyczka zrumieniona, skromnieńkie oczęta,
A w całym składzie prostość i bezwinność dziecka,
Zawsze równie wabiąca i równie zdradziecka.
J eden uśmiech miłosny z postawą tak ładną
Skaliste nawet serca rozruszałby snadno
I najtęższego mędrca zamienił w nieuka,
Bo czegóż przy piękności nie dokaże sztuka?
Lecz rycerz mało zważa; już przypada blisko,
Już ogromne nad głową wywija szablisko,
Już podniósł, już wymierzył, już naprzód wyprawił,
Już myślę, że mię rozciął albo przedziurawił,
Wtem Diunoa spogląda, wzruszy się, zatrzyma.
Jako na łeb meduzi kto zwrócił oczyma,
Musi natychmiast ciało zamienić w szmat głazu,
Tak Diunoa, mnie widząc, zmienia się dorazu.
Pożary uczuł w sercu i lica zapłonił,
Żelazo wprzódy groźne z prawicy uronił.
Pomieszany i wyrzec nie śmiejący do mnie,
Spoziera tylko czule, gorąco i skromnie.
Cóż? nie były to pewne tryumfu dowody?
Słuchajcie, tu sęk cały, tu koniec przygody.

Mulnik, któregom z dziewką w boryczkach zostawił
Już był nieźle jej wdzięki karczemne przydławił;
Ale skoro mnie ujrzy tak świeżą, tak składną,
Zaraz go niespodziane pokusy napadną.
Ach, któż myślał, że gbura niewinność przynęci,
Że i to chamskie serce zmienne żywi chęci?
Mulnik to na nię patrzał, to na moje lice,
Wreszcie przyznał mi wyższość i puścił dziewicę.
Ta z pod bark żyłowatych skoro wolność zyska,
Leżącego na ziemi dopada mieczyska,
Który Diunoa rzucił, mym wdziękiem ujęty.
O wdzięku nieszczęśliwy, o gburze przeklęty!

Zaledwie zdobycz twoję upuściłeś gnuśnie,
Joanna leci na mnie, z tyłu w szyję chluśnie:
Zwalam się, rozpłatany, — odtąd ani słuchu
I o Hermafrodycie i o kłapouchu,
O rycerzu, Joannie i owym drągalu.
O, bogdajbyście stokroć siedzieli na palu,
Bogdaj was skarcił Pan Bóg, jak nas biednych karci,
Bogdaj was kiedyż tedyż wzięli wszyscy czarci!»

Takie mnich z wielkim gniewem opowiadał dzieje,
A wszystko się djabelstwo do rozpuku śmieje.



KONIEC PIEŚNI PIĄTEJ.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Franciszek Maria Arouet i tłumacza: Adam Mickiewicz.