Dziwne losy Jane Eyre/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziwne losy Jane Eyre |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Teresa Świderska |
Tytuł orygin. | Jane Eyre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Poprawiały się jednak zwolna niedostatki, a raczej surowe warunki pobytu w Lowood. Wiosna nadciągała, właściwie już nadeszła. Mrozy ustały, stopniały śniegi, złagodniały ostre wiatry. Nieszczęsne moje nogi, opuchłe, poranione mroźnem styczniowem powietrzem, zaczęły goić się i tęchnąć pod wpływem łagodnych tchnień kwietnia. Noce i ranki kanadyjską temperaturą już nam nie mroziły krwi w żyłach; znośne teraz były godziny zabaw, spędzane w ogrodzie, a niekiedy, w dzień słoneczny, bywało nawet mile i wesoło. Ciemne, brunatne grządki zaczynały zielenieć, stawały się coraz świeższe i nasuwały myśl, że nadzieja przechadza się po nich co noc, zostawiając co ranek jaśniejsze ślady swoich kroków. Kwiaty wyzierały z pomiędzy liści: śnieżyczki, krokusy, aurykle, złotookie bratki. W czwartkowe popołudnia (dni rekreacji poobiednej) odbywałyśmy dalsze spacery i znajdowałyśmy jeszcze milsze kwiaty, rozkwitające nad drogami i pod płotami.
Odkryłam też źródło wielkiej przyjemności, leżące poza wysokim, szpikulcami najeżonym murem naszego ogrodu; tem źródłem radości był widok na malownicze szczyty, okalające wielką dolinę górską, bogatą w zieloność i w cień i jasny strumień, pełen ciemnych kamieni i iskrzących wirów. Jakże inaczej przedstawiał się ten widok, gdy oglądałam go pod ołowianem niebem zimy, gdy zesztywniały był mrozem, zatulony w śniegi... gdy śmiertelnie chłodne mgły, gnane wschodnim wiatrem, tłukły się wśród tych szczytów i opadały do ich stóp, łącząc się z chłodnym strumieniem. Ten sam strumień był wtedy mętnym, rwącym potokiem; wyrywał się z lasu, śląc w powietrze szalony łoskot, często wzmożony szumem ulewy; a las nad jego brzegami wyglądał jak szereg szkieletów.
Kwiecień minął, przyszedł maj, jasny i pogodny maj. Dni były słoneczne, niebiosa błękitne, powiewy zachodnie lub południowe, łagodne. Teraz roślinność dojrzewała pośpiesznie; Lowood rozpuściło warkocze, zazieleniło się, rozkwieciło całe; wielkie jego szkielety jesionów, klonów i dębów przywdziały znów majestatyczną szatę życia; leśne rośliny jawiły się obficie w zacisznym cieniu lasu, niezliczone odmiany mchów wypełniały jego zakątki, a dzikie prymulki słały się wśród trawy jak plamy słoneczne. Wszystkiem tem radowałam się często i w całej pełni, wolna, nie pilnowana i nieledwie sama. O przyczynie tej niezwykłej wolności teraz mówić mi wypada.
Czy nie opisałam miłego miejsca zamieszkania, mówiąc, że położone było wśród wzgórz i lasu, wznosząc się nad brzegiem strumienia? Istotnie, miłe ono było, ale czy zdrowe, to inna sprawa.
Ta leśna dolinka, w której leżało Lowood, była kolebką mgły i z mgły rodzącej się epidemji; zarazki jej, wiosną rozwinięte, wdarły się do schroniska sierot; tyfus zagnieździł się w przeludnionym pokoju szkolnym i sypialni, i zanim nadszedł maj, zakład zamienił się w szpital.
Niedożywianie oraz zaniedbane przeziębienia i katary osłabiły odporność dziewcząt. Z ośmdziesięciu czterdzieści pięć leżało równocześnie. Rozpuszczono klasy, wszelkie reguły zwolniały. Nielicznym zdrowym dano prawie nieograniczoną swobodę, raz, że doktór zalecał konieczność ruchu i przebywania na świeżem powietrzu dla podtrzymania zdrowia, a potem, że gdyby nawet nie to, nikt nie miał czasu pilnować ich i czuwać nad niemi. Całą uwagę panny Temple pochłaniały pacjentki; żyła w pokoju chorych, nie opuszczając go wcale, chyba nocą, by parę godzin snu ukraść. Nauczycielki miały dość do roboty z pakowaniem i wyprawianiem tych dziewcząt, które na szczęście dzięki przyjaciołom lub krewnym mogły i chciały wydobyć się z siedziby zarazy. Wielu już dotkniętych chorobą pojechało do domu po to tylko, by tam umrzeć; niektóre umarły w szkole, szybko i cicho je pochowano.
Podczas gdy w ten sposób zaraza rozpanoszyła się w Lowood, a śmierć stała się tam częstym gościem; podczas gdy mrok i lęk panował w jego murach, gdy w pokojach i na korytarzach unosiły się wonie szpitalne (gdyż kadzidła i pastylki daremnie walczyły z wyziewami choroby), ten słoneczny maj siał blaski na strome wzgórza i piękną lesistą krainę. I sam ogród zapłonął barwami kwiatów: malwy wystrzeliły wysoko jak drzewa, rozwijały się lilje, kwitły tulipany i róże; obwódki małych grządek wesoło różowiły się gwoździkami i ponsowemi podwójnemi stokrociami; polne różyczki wydawały rankami i wieczorami woń słodką, zalatując jabłkiem i korzeniami. A wszystkie te wonne skarby bezużyteczne były dla większości mieszkanek Lowood, chyba że od czasu do czasu dostarczały garści ziół i kwiatów, składanych do trumny.
Ja tymczasem wraz z resztą uczennic zdrowych używałam w pełni piękności widoków o tej porze roku. Pozwalano nam, jak cygankom, błądzić po lesie, od rana do wieczora; robiłyśmy, co nam się podobało, chodziłyśmy, gdzie ochota niosła; lepiej też nas żywiono. Pan Brocklehurst wraz ze swą rodziną nigdy się teraz nie pokazywał w Lowood; w gospodarskie sprawy nie wglądano. Skwaszona gospodyni odeszła, wypędził ją strach przed zarazą; następczyni jej, nieprzywykła do miejscowego systemu, gospodarowała stosunkowo hojniej. Przytem mniej osób było do żywienia; chore niewiele mogły jeść; nasze śniadaniowe miseczki bywały pełniejsze. Gdy brakło czasu na przygotowanie prawidłowego obiadu, co zdarzało się często, dawała nam po dobrym kawale zimnego pieroga, albo po grubej kromce chleba z serem; zabierałyśmy to do lasu, gdzie każda wybierała sobie miejsce dowolnie, i tam ucztowałyśmy wspaniale.
Ulubionem mojem miejscem był gładki, szeroki kamień biały i suchy, sterczący w samym środku strumienia, do którego dostać się można było jedynie brodząc przez wodę; czyniłam to boso. Powierzchnia kamienia była dość szeroka, by wygodnie pomieścić mnie i drugą dziewczynkę, wybraną wówczas moją towarzyszkę, Marjannę Wilson. Była to bystra i spostrzegawcza osóbka, której towarzystwo lubiłam, poczęści dlatego, że była dowcipna i oryginalna, a poczęści, że była łatwa w obejściu. O parę lat starsza ode mnie, lepiej znała świat i umiała opowiedzieć mi wiele rzeczy, których ja słuchać lubiłam, zaspokajała moją ciekawość, a względem wad moich zachowywała się z pełną pobłażliwością, nigdy mnie nie hamując ani nie powstrzymując, cokolwiekbym mówiła. Miała dar opowiadania, ja skłonność do analizy — lubiła informować, ja lubiłam pytać; to też stosunek nasz układał się gładko, będąc dla nas obu obfitem źródłem rozrywki, jeśli nie poważniejszej korzyści.
A gdzie tymczasem była Helena Burns? Dlaczego tych miłych dni swobody nie spędzałam z nią razem? Czy zapomniałam o niej? czy też byłam tak niegodna, iż znudziłam się jej szlachetnem towarzystwem? Marjanna Wilson z pewnością mniej była warta, niż ona; umiała tylko opowiadać zajmujące historje i odwzajemniać się, jeżeli pozwalałam sobie na jakieś trafne, a czasem złośliwe uwagi. Helena, przeciwnie, potrafiła tych, którzy mieli szczęście z nią rozmawiać, wprowadzać w sferę o wiele wyższych pojęć.
To prawda. Wiedziałam to i czułam. Chociaż ułomne ze mnie stworzenie, choć wiele mam wad, a niewiele w sobie dobrego, to jednak nigdy nie zobojętniałam dla Heleny Burns, nigdy nie ostygłam w przywiązaniu do niej tak silnem, serdecznem, tak pełnem uznania. Jakżeby mogło być inaczej, skoro Helena zawsze i we wszystkich okolicznościach okazywała mi spokojną i wierną przyjaźń, której nigdy nie zamącił zły humor, nigdy nie zakłóciło rozdrażnienie? Ale Helena chorowała teraz; od paru tygodni oddzielono ją od nas, przenosząc do niewiadomego mi pokoju na górze. Powiedziano mi, że niema jej w szpitalnej części domu z gorączkującemi choremi, gdyż chorobą jej są suchoty, nie tyfus; ja zaś w nieświadomości wyobrażałam sobie, że suchoty, to choroba łagodna, którą czas i starania uleczą niewątpliwie.
Utwierdziłam się w tem przekonaniu, ponieważ raz czy dwa razy zeszła nadół w bardzo ciepłe słoneczne popołudnie, a wtedy zaprowadziła ją panna Temple do ogrodu; mnie jednakże nie pozwolono wtedy pójść do niej i rozmawiać z nią; widziałam ją tylko z okna szkolnego pokoju i to niewyraźnie, gdyż była mocno pootulana i siedziała daleko, pod werandą.
Pewnego wieczora w początkach czerwca zostałam do późnej godziny z Marjanną w lesie; odłączyłyśmy się, jak zwykle, od innych i zawędrowałyśmy daleko, tak że nawet pobłądziłyśmy trochę. Wracałyśmy już po wzejściu księżyca: konik, w którym poznałyśmy kuca doktora, stał uwiązany przy furtce ogrodu. Marjanna zauważyła, że musi być ktoś bardzo chory, skoro posłano po pana Bates o tak późnej porze. Weszła do domu, a ja pozostałam jeszcze na chwilę, chcąc zasadzić w ogródku garść roślin, wykopanych w lesie, gdyż bałam się, że zwiędną, jeżeli pozostawię je niezasadzone do rana. Skończywszy, nie śpieszyłam się zpowrotem: rosa padała, kwiaty pachniały tak słodko — taki miły był wieczór, pogodny, ciepły; rumiany jeszcze zachód zapowiadał na jutro taki sam piękny dzień; księżyc wschodził tak wspaniale. Rozglądałam się w tem wszystkiem i cieszyłam się, jak cieszyć się może dziecko. Nagle zbudziła się we mnie myśl:
„Jak to smutno być chorą, leżeć w łóżku i wiedzieć, że się musi umrzeć. Ten świat jest piękny; strasznie byłoby zostać z niego odwołaną i pójść niewiadomo dokąd?”
I wtedy dusza moja zrobiła pierwszy poważny wysiłek ku zrozumieniu wpojonych w nią pojęć o niebie i piekle. I po raz pierwszy wzdrygnęła się, nie pojmując; i po raz pierwszy, spojrzawszy za siebie, przed siebie i na wszystkie strony, ujrzała dokoła tylko przepaść niezgłębioną; odczuła tylko jeden punkt, na którym stała — teraźniejszość; wszystko pozostałe była to tylko bezkształtna mgławica, pusta głębina; i zadrżała z lęku na myśl, że może się potknąć i zatonąć w tym chaosie.
Podczas tych rozmyślań usłyszałam, że otwierają się drzwi frontowe; to pan Bates wychodził, a odprowadzała go pielęgniarka. Gdy już wsiadł na swego konika i odjechał, pielęgniarka chciała zamknąć drzwi, ale ja podbiegłam do niej.
— Jak się miewa Helenka Burns?
— Bardzo marnie — odpowiedziała.
— Czy to do niej pan Bates przyjeżdżał?
— Tak.
— I co powiedział o niej?
— Powiedział, że niedługo już będzie tu z nami.
To zdanie, gdybym je była posłyszała wczoraj, miałoby dla mnie ten sens, że Helenę mają odesłać do Northumberland, do jej rodzinnego domu. Nie byłabym podejrzewała, że to znaczy, iż ma umrzeć; ale teraz wiedziałam! Zrozumiałam jasno, że Helena dożywa ostatnich swych dni na tym świecie i że niebawem przejdzie w świat duchów. Wstrząsnęła mną groza, potem przejął mnie silny, bolesny żal, a wślad za tem pragnienie — konieczność zobaczenia jej. Zapytałam, w którym pokoju leży Helenka.
— Leży w pokoju panny Temple — odpowiedziała pielęgniarka.
— Czy mogę tam pójść i pomówić z nią?
— O nie, dziecko! Nie sądzę; a teraz czas, żebyś wróciła do domu; jeszcze zachorujesz, zostając na dworze, kiedy rosa pada.
Pielęgniarka zamknęła drzwi frontowe; ja weszłam bocznem wejściem, prowadzącem do pokoju szkolnego; przyszłam w sam czas; była godzina dziewiąta i panna Miller kazała uczennicom iść spać.
Mogło to być ze dwie godziny później, prawdopodobnie blisko jedenastej, gdy nie mogąc usnąć, a wnosząc z ciszy w sypialni, że towarzyszki moje spoczywają w śnie głębokim, wstałam pocichu i, zarzuciwszy suknię na bieliznę, wysunęłam się boso z sypialni aby dostać się do pokoju panny Temple. Pokój ten był na wprost przeciwnym końcu domu, ale ja znałam do niego drogę; światło księżyca, wpadając tu i owdzie przez okna na korytarzach, ułatwiło mi odnalezienie jej. Zapach kamfory i kadzidła z octem ostrzegł mnie, że zbliżam się do pokoju chorych; minęłam drzwi jego szybko w obawie, by nie usłyszała mnie pielęgniarka, czuwająca tam przez całą noc. Lękałam się, by mnie nie odkryto i nie kazano wracać, bo przecież musiałam zobaczyć się z Helenką, musiałam uściskać ją, zanim umrze — pożegnać ją ostatnim pocałunkiem, zamienić z nią ostatnie słowa.
Zeszedłszy z jednych schodów, przebywszy na dole znaczną część domu, otworzywszy i zamknąwszy szczęśliwie bez hałasu dwoje drzwi, dotarłam do drugich schodów; wstąpiłam na nie, a wtedy znalazłam się wprost pokoju panny Temple. Światło przedzierało się przez dziurkę od klucza i spodem przed drzwiami; głęboka cisza zalegała dokoła. Zbliżywszy się dostrzegłam, że drzwi są lekko uchylone, prawdopodobnie, aby dopuścić trochę świeżego powietrza do dusznego pokoju, gdzie leżała chora. Bez zawahania, niecierpliwa, i śmiertelnym strachem drżąca — otworzyłam je i zajrzałam. Oczy moje szukały Heleny, a bały się ujrzeć śmierć.
Tuż obok łóżka panny Temple, nawpół zakryte białą jego kotarą, stało wąskie łóżeczko. Widziałam zarysy postaci pod kołdrą, ale twarz ukrywała kotara; pielęgniarka, z którą rozmawiałam w ogrodzie, siedziała w fotelu i spała; nieobjaśniona świeca ciemno paliła się na stole. Panny Temple nie było; dowiedziałam się później, że zawołano ją do chorej w ciężkiej malignie. Postąpiłam naprzód; stanęłam przy łóżeczku; już rękę wyciągałam do kotary, ale wołałam wpierw przemówić, zanim ją odsunę. Wciąż jeszcze się bałam, że zobaczę umarłą.
— Helenko! — szepnęłam cicho — czy nie śpisz?
Poruszyła się, odgarnęła kotarę, a wtedy ujrzałam twarz jej bladą, wymizerowaną, ale zupełnie spokojną: wydała mi się tak mało zmieniona, że lęk mój rozwiał się odrazu.
— Czy to być może, że to ty, Joasiu? — zapytała miłym głosem.
„Och, pomyślałam, ona nie umrze, oni się mylą; przecież nie mogłaby tak mówić, ani tak wyglądać spokojnie, gdyby miała umierać!“
Nachyliłam się nad jej łóżeczkiem i ucałowałam ją; czoło jej było chłodne, policzki chłodne i wychudzone, podobnież i ręce; ale uśmiechała się po dawnemu.
— Dlaczego przyszłaś, Joasiu? Już minęła jedenasta; słyszałam, jak biła kilka minut temu.
— Przyszłam cię odwiedzić, Helenko; słyszałam, że jesteś bardzo chora, i czułam, że nie zasnę, dopóki cię nie zobaczę.
— A więc przyszłaś mnie pożegnać; zdążyłaś, zdaje się, w samą porę.
— Czy ty dokąd wyjeżdżasz, Helenko? Czy może jedziesz do domu?
— Tak; do mojego prawdziwego domu — do mojego ostatniego domu.
— Nie, nie, Helenko! — przerwałam wzruszona. Lecz gdy usiłowałam opanować łzy, atak kaszlu ją pochwycił; nie obudziło to jednak pielęgniarki, i gdy kaszel minął, Helena leżała parę minut wyczerpana, a potem szepnęła:
— Joasiu, twoje nóżki bose; połóż się przy mnie i nakryj się kołdrą.
Zrobiłam, jak chciała; otoczyła mnie ramieniem, a ja ułożyłam się tuż przy niej. Po długiem milczeniu mówiła dalej wciąż szeptem:
— Jestem bardzo szczęśliwa, Joasiu; a jak się dowiesz, że umarłam, pamiętaj, żebyś się nie martwiła; niema się czem martwić. Wszyscy musimy kiedyś umrzeć, a choroba, która mnie zabiera nie jest bolesna; łagodnie postępuje i stopniowo. W duszy czuję spokój. Nie pozostawiam nikogo, ktoby mnie bardzo żałował; mam tylko ojca; ale on się niedawno ożenił, więc nie odczuje mej nieobecności. Umierając młodo uniknę wielkich cierpień. Nie miałam tych zdolności ani talentów, jakich potrzeba, żeby sobie dobrze torować drogę w świecie; błądziłam wciąż.
— Ale dokąd ty idziesz, Helenko? Czy ty to rozumiesz? Czy wiesz?
— Wierzę; mam wiarę; idę do Boga.
— Gdzie jest Bóg? I kto jest Bóg, Helenko?
— Mój Stwórca i twój, który nie unicestwi swojego stworzenia. Polegam całkowicie na Jego potędze i ufam najmocniej w Jego dobroć: liczę godziny, rychło nadejdzie ta wielka chwila, która mnie powróci do Niego, a Jego mnie objawi.
— Więc ty jesteś pewna, Helenko, że istnieje takie miejsce, niebo, i że dusze nasze dostaną się tam, gdy poumieramy?
— Jestem pewna, że jest taka kraina przyszłości; wierzę, że Bóg jest dobry; powierzam Mu nieśmiertelną cząstkę swoją bez żadnej obawy; Bóg jest moim ojcem; jest moim przyjacielem; ja Go kocham i wierzę, że i On mnie kocha.
— A czy ja się z tobą spotkam, Helenko, gdy umrę?
— Przyjdziesz do tej samej krainy szczęśliwości; przyjmie cię ten sam wszechpotężny, wspólny Ojciec, nie wątpię o tem, droga Joasiu.
Znowu zapytałam, ale tym razem w myśli jedynie: „Gdzie jest ta kraina?“ I otoczyłam ramionami Helenkę, tuląc się do niej; droższą mi była, niż kiedykolwiek; „nie puszczę cię? nie pozwolę ci odejść!“ myślałam; leżałam z twarzą ukrytą na jej ramieniu. A wtedy ona, jak najłagodniej, powiedziała:
— Jak mi dobrze i wygodnie! Ten ostatni atak kaszlu zmęczył mnie trochę; zdaje mi się, że będę mogła zasnąć; ale nie odchodź ode mnie Joasiu; miło mi czuć cię przy sobie.
— Zostanę z tobę, Helenko najdroższa! Nikt mnie stąd nie zabierze!
— Ciepło ci, kochanie?
— Tak.
— Dobranoc, Joasiu.
— Dobranoc, Helenko.
Pocałowałyśmy się i wkrótce zasnęłyśmy obie.
Gdy się obudziłam, był już dzień; obudził mnie niezwykły ruch; spojrzałam: byłam w czyichś objęciach; to pielęgniarka niosła mnie przez korytarz zpowrotem do sypialni. Nikt się na mnie nie gniewał, że uciekłam z łóżka; o czem innem mieli myśleć. Nie dano mi wtedy żadnych wyjaśnień na moje liczne pytania, ale w jakieś dwa dni potem dowiedziałam się, że panna Temple wróciwszy o świcie do swego pokoju, zastała mnie, leżącą obok Helenki, z twarzą, opartą o jej ramię, z rękoma dokoła jej szyi. Ja spałam, a Helenka — nie żyła.
Grób jej znajduje się na cmentarzu w Brocklebridge: przez piętnaście lat po jej śmierci była to tylko darniowa mogiła, obecnie tablica z szarego marmuru oznacza to miejsce, a napis na tej tablicy głosi jej imię i słowo: Resurgam[1].