Dziwne losy Jane Eyre/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziwne losy Jane Eyre |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Teresa Świderska |
Tytuł orygin. | Jane Eyre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Dotychczas opowiadałam szczegółowo wypadki swojego dzieciństwa: pierwszemu dziesięcioleciu poświęciłam prawie tyleż rozdziałów. Jednakże to nie ma być dokładna autobiografja; chcę tylko wyławiać z pamięci to, co może wzbudzić pewne zainteresowanie; dlatego teraz, okres ośmioletni pominę prawie milczeniem; kilku wierszy tylko potrzeba, by utrzymać łączne ogniwo.
Dopełniwszy dzieła zniszczenia w Lowood, epidemja tyfusu wygasła narazie stopniowo; jednakże jej złośliwość i liczba ofiar zwróciła publiczną uwagę na szkołę. Zbadano powody tej klęski i wkrótce wyszły najaw różne fakty, które wzbudziły ogólne oburzenie. Niezdrowe położenie; ilość i jakość pożywienia dawanego dzieciom; niedobra, cuchnąca woda, używana do gotowania; nędzne ubranie uczennic i inne wady w urządzeniach mieszkaniowych — wszystko to odkryto, a odkrycie wywołało rezultat, przykry dla pana Brocklehurst, ale zbawienny dla zakładu.
Kilku ludzi bogatych i dobrej woli w hrabstwie subskrybowało większe sumy na postawienie odpowiedniejszego budynku i w lepszem położeniu, niż dotychczasowy. Ułożono nowy regulamin i wprowadzono ulepszenia w odżywianiu i w ubraniu dziewcząt; fundusze szkoły wziął w ręce komitet. Pan Brocklehurst, którego przez wzgląd na jego bogactwo i rodzinne stosunki nie można było pominąć, zatrzymał stanowisko skarbnika; dopomagali mu jednak w spełnianiu tych obowiązków panowie o szerszych poglądach, bardziej ludzkich uczuciach. Urząd inspektora dzielili z nim tacy, którzy umieli łączyć rozsądek ze ścisłością, wygodę z oszczędnością, współczucie z prawością. Szkoła w ten sposób ulepszona, stała się zczasem prawdziwie pożytecznym, dużej wartości zakładem. Pozostałam w obrębie jej murów, po jej odrodzeniu, dalszych ośm lat, z tych sześć jako uczennica, a dwa jako nauczycielka; tak w jednym jak i w drugim charakterze mogę zaświadczyć o jej wartości i poziomie.
Przez te ośm lat pędziłam życie jednostajne; nie smutne jednakże, gdyż było pracowite. Miałam możność osiągnięcia wyższego wykształcenia; miałam zamiłowanie do niektórych przedmiotów, a pragnienie odznaczenia się we wszystkich. Wielką sprawiało mi przyjemność móc zadowolić nauczycielki, zwłaszcza te, które kochałam; to też korzystałam w pełni z otwartych mi źródeł wiedzy. Zczasem zostałam pierwszą uczennicą pierwszej klasy, a potem powierzono mi stanowisko nauczycielki, na którem gorliwie pracowałam przez dwa lata. Wtedy jednakże nastąpiła zmiana.
Panna Temple przez cały czas pozostawała przełożoną szkoły; jej nauczaniu zawdzięczam największą część wiedzy, jej życzliwość i towarzystwo były stałą moją pociechą; ona zastępowała mi matkę, była moją nauczycielką, a wkońcu towarzyszką. W tym okresie jednak wyszła zamąż, za duchownego, najzacniejszego człowieka, prawie godnego takiej żony. — Wyjechała z mężem do odległego hrabstwa, i tym sposobem straciłam ją na zawsze.
Od dnia jej wyjazdu nie czułam się tą samą: Lowood przestał mi być domem jakoby rodzinnym. Przejęłam się szczerze indywidualnością panny Temple, a więc wzorowałam się na jej sposobie myślenia, opanowywałam swą impulsywność. Zdawało mi się, że już osiągnęłam równowagę charakteru. Obowiązkowość i porządek uważałam za najwyższe prawa; byłam spokojna i łagodna, a w oczach koleżanek uchodziłam nawet za osobę o silnym charakterze.
Jednakże los w postaci wielebnego pana Nasmyth rozdzielił mnie od panny Temple. Widziałam ją wkrótce po ceremonji ślubnej, wsiadającą w sukni podróżnej do karetki pocztowej; widziałam karetkę podjeżdżającą pod wzgórek i niknącą za jego szczytem; a wtedy udałam się do swego pokoju i tam w samotności spędziłam większą część poobiedniej rekreacji, udzielonej uczennicom na cześć tej uroczystości.
Chodziłam po pokoju rozmyślając. Wyobrażałam sobie, że tylko straty mej żałuję i obmyślam, jakby ją sobie zastąpić; ale gdy w rozmyślaniach mych doszłam do końca, gdy dzień się skłonił ku wieczorowi, zaczęłam sobie uświadamiać, że tymczasem zaszła we mnie zasadnicza zmiana; że z duszy mej uszło to wszystko, co zapożyczyłam od panny Temple, a raczej, że zabrała ona ze sobą ten pogodny nastrój, jakim przy niej oddychałam, a ja pozostawiona wrodzonej mi naturze, zaczynam odczuwać budzenie się dawnych, właściwych mi wzruszeń. Nie znaczy to, że usunęła się pode mną jakaś podpora, ale było mi, jakgdyby zabrakło przyczyny: nie brakowało mi możności zachowania spokoju, ale niedostawało mi powodu i bodźca. Światem moim przez szereg lat było Lowood; żyłam w obrębie jego regulaminu i systemu; teraz wspomniałam, że rzeczywisty świat jest szeroki, i że otwiera on obszerne pole nadziei i obaw, wrażeń i podniety dla tych, którzy mają odwagę iść szukać rzeczywistej znajomości życia wpośród jego niebezpieczeństw.
Zbliżyłam się do okna, otworzyłam je i wyjrzałam. Tu wznosiły się dwa skrzydła szkolnego budynku, tu leżał ogród, tu była granica Lowood, — tam pagórkowaty horyzont. Oczy moje przesunęły się po tem co najbliższe i zatrzymały się na najdalszem, tj. na błękitnych szczytach; zapragnęłam je przebyć; wszystko w ich skalistym obrębie wydało mi się dziedziną więzienną. Śledziłam okiem białą drogę, wijącą się u stóp jednej góry i znikającą w wąwozie pomiędzy dwoma; jakże pragnęłam móc ją śledzić dalej! Przypomniałam sobie swoją podróż po tej drodze dyliżansem i przypomniałam sobie, jak o zmroku zjeżdżałam z tego wzgórka. Wiek upłynął od tego dnia, gdy po raz pierwszy ujrzałam Lowood i już odtąd nie opuściłam go nigdy. Wakacje wszystkie spędzałam w szkole; pani Reed nigdy nie wezwała mnie do Gateshead; ani ona ani nikt z jej rodziny nigdy mnie nie odwiedził. Nie miałam żadnych stosunków ani listownych ani osobistych ze światem zewnętrznym, szkolne znałam jedynie reguły i obowiązki, szkolne zwyczaje i pojęcia, głosy, twarze i zdania, sympatje i antypatje. A teraz czułam, że to nie wystarcza. Raz po południu uświadomiłam sobie, że znużyła mnie rutyna tych ośmiu lat; westchnęłam za wolnością; pomodliłam się o wolność; wydało mi się, że wiatr rozwiewa to westchnienie i modlitwę moją. Wtedy skromniejsze zaniosłam błaganie: poprostu o zmianę, o bodziec nowy! I to błaganie zdawało się rozpraszać gdzieś w przestrzeni. „Niechże mi chociaż będzie dana nowa służba!” zawołałam prawie zrozpaczona.
Tu dzwonek, oznajmiający godzinę wieczerzy, wezwał mnie nadół.
Nie mogłam podjąć przerwanych rozmyślań aż do godziny rozejścia się na spoczynek; ale i wtedy jeszcze nauczycielka, która dzieliła ze mną pokój, nie pozwalała mi powrócić do przedmiotu, koło którego moje myśli krążyły, przedłużając bez końca zdawkową gawędę. Jakżeż pragnęłam, żeby ją sen uciszył! Zdawało mi się, że skoro tylko będę mogła powrócić do myśli, która zaświtała mi w głowie, gdym stała przy oknie, pomysł jaki szczęśliwy zrodzi się ku mojej pociesze.
Panna Gryce nareszcie chrapnęła; była to ciężka Walijka i dotychczas koncert jej nosowy dokuczał mi zawsze. Tym razem z zadowoleniem posłyszałam pierwsze głębokie jego tony; „nie będzie mi przeszkadzała“, pomyślałam; i zaraz też przygaszone myśli me ożyły.
„Nowa służba! Słowa pełne treści!“ — rozmyślałam. „Tak, nie brzmi to nader ponętnie; to nie tak, jak słowa; wolność, radość, używanie życia; prześlicznie brzmiące słowa, ale dla mnie puste to tylko i przelotne dźwięki — wsłuchiwać się w nie to prosta strata czasu. Ale służba! To coś zwykłego, rzeczywistego. Każdy może służyć. Ja tutaj służyłam przez ośm lat, teraz chcę służyć gdzie indziej. Czyż mi nie wolno? Czy to się nie da zrobić? Ależ tak, tak — to nie takie trudne zadanie; trzeba tylko wytężyć myśli i znaleźć sposób, by je osiągnąć.“
Siadłam w łóżku, by pobudzić głowę do energiczniejszego działania; noc była chłodna; otuliłam się w szal i znów pogrążyłam się w myślach.
„Czego pragnę? Innej posady, w innym domu, wśród innych twarzy, w innych warunkach. Pragnę tego, gdyż daremnie pragnęłabym czegoś lepszego. Jakim sposobem starają się ludzie o inną posadę? Sądzę, że zwracają się do przyjaciół i znajomych; ja ich nie mam. Ale jest wielu takich, którzy ich również nie mają i sami muszą się starać, sami sobie pomagać. I jak się oni biorą do tego?“
Nie wiedziałam; znikąd pomysłu. Mózg mój pracował z natężeniem; czułam, jak krew pulsuje mi w głowie i w skroniach, lecz z godzinę męczyłam się w daremnym chaosie, nie mogąc nic wynaleźć. Rozgorączkowana próżnym wysiłkiem wstałam i przeszłam się po pokoju; odsłoniłam storę u okna, popatrzyłam na gwiazdy. ale poczuwszy chłód, powróciłam niebawem do łóżka.
Jakaś dobrotliwa wróżka widocznie pod moją nieobecność złożyła upragniony pomysł na poduszce, gdyż, zaledwie się położyłam, zupełnie spokojnie i naturalnie przyszło mi na myśl: „Ci, którzy szukają posady, podają ogłoszenie; musisz podać ogłoszenie w Heraldzie”.
„Ale jak? Nie wiem, jak się to ogłasza.“
Teraz już odpowiedź przyszła gładko i prędko:
„Musisz włożyć do koperty ogłoszenie i należne za nie pieniądze i kopertę zaadresować do wydawcy Heralda; przy pierwszej sposobności musisz nadać na poczcie w Lowton. Musisz prosić o odpowiedź pod literami J. E. poste restante w Lowton. Za jaki tydzień po wysłaniu listu dowiedz się, czy są odpowiedzi, i stosownie do tego działaj“.
Ten plan rozważyłam jeszcze dobrze, a upewniwszy się w myśli, że jest jasny i praktyczny, zadowolona usnęłam.
Skoro tylko dzień zaświtał, wstałam; ogłoszenie napisałam, zapieczętowałam i zaadresowałam, zanim jeszcze rozległ się dźwięk dzwonka budzącego szkołę. Ogłoszenie moje brzmiało:
„Młoda osoba, mająca wprawę w nauczaniu (czyż od dwóch lat nie byłam nauczycielką?) pragnie otrzymać posadę nauczycielki w domu prywatnym do dzieci poniżej lat czternastu (pomyślałam, że mając sama zaledwie ośmnaście, podejmować się prowadzenia dziewcząt, bliższych mi wiekiem, nie chciałabym). Może udzielać zwykłych przedmiotów, objętych programem dobrego angielskiego wykształcenia, wraz z językiem francuskim, rysunkami i muzyką”. (W owych czasach, czytelniku, ten na dziś już za szczupły katalog umiejętności był uważany za wcale obszerny.)
Adres: J. E. poste restante, Lowton”.
Dokument ten, zamknięty w mojej szufladzie, przeczekał cały dzień; po herbacie poprosiłam nową przełożoną o pozwolenie pójścia do Lowton dla załatwienia kilku małych sprawunków; udzielono mi go chętnie, i poszłam; odległość wynosiła dwie mile; wieczór był wilgotny, dni jednakże jeszcze były długie; zaszłam do paru sklepów, wrzuciłam list na poczcie i powróciłam w rzęsisty deszcz, w ubraniu przemoczonem, ale z lekkiem sercem.
Następny tydzień wydał mi się długi; dobiegł nareszcie do końca, jak wszystko na świecie, i znowu ku schyłkowi miłego jesiennego dnia znalazłam się pieszo na drodze ku Lowton. Malownicza to była droga, biegła brzegiem strumienia i poprzez urocze zakręty doliny; tego dnia jednak więcej myślałam o tem, czy będą lub nie będzie listów w miasteczku, niż o piękności łąk i wody.
Za oficjalny powód niniejszej wędrówki podałam tym razem zamówienie pary trzewików; ten sprawunek przeto załatwiłam najpierw, poczem spokojną, czystą uliczką przeszłam od szewca na pocztę. Pocztmistrzynią była leciwa dama w rogowych okularach na nosie i w czarnych mitynkach.
— Czy są jakie listy dla J. E.? — zapytałam.
Pocztmistrzyni przyjrzała mi się przez okulary, a potem, otworzywszy szufladę, długo przepatrywała jej zawartość, tak długo, że zaczynałam tracić nadzieję. Nareszcie, podniósłszy do oczu jakąś kopertę, trzymała ją w ten sposób z pięć minut może, aż wkońcu podała mi ją przez kontuar, z jeszcze jednem badawczem i nieufnem spojrzeniem. List był dla J. E.
— Czy ten jeden tylko? — zapytałam.
— Niema nic więcej — odpowiedziała.
Wsunęłam list do kieszeni i zawróciłam ku domowi. Nie mogłam listu teraz otworzyć; regulamin wymagał, bym była zpowrotem o ósmej, a już było wpół do ósmej.
Różne obowiązki czekały mnie po powrocie: musiałam siedzieć z dziewczętami w czasie godziny ich przygotowań; na mnie wypadała kolej odczytywania modlitw, dopilnowania, żeby się dziewczęta spać pokładły; potem jadłam wieczerzę z innemi nauczycielkami. Nawet po ostatecznem rozejściu się na noc miałam za towarzyszkę nieodstępną pannę Gryce; miałyśmy mały tylko kawałek świecy w lichtarzu i drżałam, że się wypali, zanim ona mówić przestanie. Na szczęście ciężka kolacja wywarła skutek usypiający; tym razem chrapała już, zanim ja zdążyłam się rozebrać. W lichtarzu był jeszcze kawałek świeczki; wyciągnęłam list; na pieczątce był odcisk litery F.; rozerwałam pieczątkę; list był niedługi.
„Jeżeli J. E., która podała ogłoszenie w czwartkowym numerze Heralda, posiada wspomniane warunki i jeżeli może podać zadowalające referencje o swym charakterze i uzdolnieniu, mogłabym jej ofiarować posadę nauczycielki do jednej uczennicy, małej dziewczynki poniżej lat dziesięciu; pensja wynosiłaby trzydzieści funtów rocznie. Proszę J. E. o przysłanie referencyj, nazwiska, adresu i wszystkich szczegółów pod adresem: Pani Fairfax, Thornfield p. Millcote“.
Długo przyglądałam się listowi: pismo było staroświeckie i niepewne, jak pismo starszej kobiety. Byłam z tego rada; potajemny lęk mnie przejmował, ażebym, działając tak samodzielnie, nie zgotowała sobie jakiej nieprzyjemnej niespodzianki. Przedewszystkiem pragnęłam, ażeby wynikiem moich starań było coś przyzwoitego, coś właściwego, coś en règle. Udział starszej pani wydał mi się czynnikiem wcale dodatnim w interesie, który przedsięwzięłam. Pani Fairfax! Wyobraziłam ją sobie w czarnej sukni i czepeczku wdowim, zimną być może, ale nie niegrzeczną — taką, jaką być musi szanowna matrona angielska. Thornfield! to niewątpliwie nazwa jej domu; byłam pewna, że jest porządnie i ładnie urządzony, daremnie jednak próbowałam wyobrazić sobie jego wygląd. Millcote, w hrabstwie X.; sięgnęłam pamięcią do mapy Anglji; tak, tak — i to hrabstwo i to miasto leżało o siedmdziesiąt mil bliżej Londynu, niż to odległe hrabstwo, w którem obecnie przebywałam — to w moich oczach przemawiało za niemi korzystnie. Pragnęłam udać się gdzieś, gdzie wre życie i ruch; Millcote to duże miasto fabryczne nad brzegiem rzeki A.; wcale ruchliwe niewątpliwie; tem lepiej, zmiana będzie zupełna. Coprawda niebardzo przypadała mi do smaku myśl o wysokich kominach i chmurach dymu — „ale“ — pomyślałam „Thornfield prawdopodobnie leży dosyć daleko od miasta“.
Tu świeczka się wypaliła i knot zagasł.
Nazajutrz musiałam nowe kroki przedsięwziąć; nie mogłam planów swoich dłużej ukrywać. Chcąc im zapewnić powodzenie, musiałam je wyjawić. Postarawszy się o posłuchanie u przełożonej podczas rekreacji południowej, powiedziałam jej, że mam widoki otrzymania posady z pensją dwa razy większą niż moja obecna (w Lowood bowiem dostawałam tylko 15 funtów rocznie) i poprosiłam ją, ażeby sprawę moją przedstawiła panu Brocklehurst albo komu z panów komitetowych, a zarazem dowiedziała się, czy wolno mi powołać się na nich. Przełożona zgodziła się uprzejmie być moją pośredniczką w tej sprawie. Na drugi dzień przedstawiła rzecz panu Brocklehurst, który powiedział, że należy napisać do pani Reed, jako do mojej naturalnej opiekunki. W odpowiedzi na list, w tym interesie wysłany, pani Reed uświadczyła, że mogę „robić, co mi się podoba; oddawna zaprzestała mieszać się do spraw moich”. List ten obszedł kolejno wszystkich członków komitetu i nareszcie, po tej tak dla mniej nudnej zwłoce, otrzymałam formalne pozwolenie na poprawienie sobie warunków bytu; dodano przytem zapewnienie, że ponieważ w Lowood, jako nauczycielka i jako uczennica, zachowywałam się zawsze dobrze, otrzymam przeto świadectwo o charakterze i uzdolnieniach moich, podpisane przez inspektorów zakładu.
To świadectwo otrzymałam po miesiącu mniej więcej; posłałam kopję jego pani Fairfax i dostałam od niej odpowiedź, wyrażającą zadowolenie i oznaczającą mi termin objęcia obowiązków nauczycielki w jej domu za dwa tygodnie od daty listu.
Zajęłam się teraz przygotowaniami: dwa tygodnie zbiegły szybko. Nieobfitą miałam garderobę, ale dla potrzeb moich wystarczającą; ostatniego dnia spakowałam walizkę — tę samą, którą przed ośmiu laty przywiozłam ze sobą z Gateshead.
Walizka była związana, karta na niej przybita. Za pół godziny woźnica miał po nią wstąpić i zabrać ją do Lowton, dokąd miałam się udać nazajutrz rano, bardzo wcześnie, by zdążyć na dyliżans. Wyszczotkowałam czarną wełnianą podróżną suknię, przygotowałam kapelusz, rękawiczki, zarękawek; przejrzałam wszystkie szuflady, czy czasem nie zostawiłam czego, a teraz, nie mając nic więcej do roboty, usiadłam, chcąc odpocząć. Nie mogłam jednak; chociaż cały dzień byłam na nogach, nie mogłam ani chwili spocząć; nazbyt byłam podniecona. Dziś wieczorem jeden okres życia mojego dobiegał końca. Nowy miał się rozpocząć jutro — czyż podobna drzemać w przerwie? Musiałam czuwać gorączkowo, podczas gdy dokonywała się zmiana.
— Proszę pani — rzekła służąca, wchodząc na ganek, po którym snułam się, jak dusza pokutująca — jest ktoś na dole, kto się z panią chce zobaczyć.
„Woźnica niezawodnie“ — pomyślałam i zbiegłam ze schodów, nie pytając. Mijałam właśnie pokój bawialny nauczycielek, którego drzwi były uchylone, i zmierzałam w stronę kuchni, gdy ktoś z tego pokoju wybiegł...
— To ona, jestem pewna!... Poznałabym ją wszędzie! — zawołała osoba, która mnie zatrzymała i pochwyciła moją rękę.
Spojrzałam: miałam przed sobą kobietę, ubraną jak dobrze ubrana służąca, matronowatą, ale jeszcze młodą; bardzo przystojną, brunetkę o czarnych oczach, świeżej cerze i żywych rysach.
— No, proszę, kto ja jestem? — zapytała mnie głosem i z uśmiechem, które mi się wydały znajome. — Nie zapomniała mnie chyba panienka zupełnie, panno Joasiu?
W jednej chwili ściskałam ją już i całowałam z radością.
— Elżbietka! Elżbietka! Elżbietka! — tyle tylko mogłam wymówić; a ona, nawpół śmiejąc się a nawpół płacząc, razem ze mną weszła do bawialni. Przy kominku stał mały chłopaczek trzyletni w samodziałowem ubranku i majteczkach.
— To jest mój synek — przedstawiła Elżbietka odrazu.
— Więc wyszłaś zamąż, Elżbietko?
— Tak; już prawie pięć lat temu za Roberta Lieven, stangreta; i oprócz tego oto Bobusia mam małą córeczkę, której na chrzcie świętym dałam imię Joanna.
— I nie mieszkasz w Gateshead?
— Mieszkamy w portjerni: stary odźwierny odszedł.
— No i cóż tam u nich wszystkich słychać? Opowiedz mi wszystko o nich, Elżbietko; ale przedewszystkiem usiądź, a ty, Bobusiu, przyjdź, wezmę cię na kolana, chcesz? — Ale Bobuś wołał przygarnąć się do matki.
— Niebardzo panienka wyrosła, panno Joasiu, ani też nie jest pani tęga — mówiła dalej pani Lieven. — Przypuszczam, że niezbyt dobrze karmiono panienkę w tej szkole; panna Eliza będzie o głowę wyższa od panienki, a panna Georgjana ze dwa razy tak szeroka w ramionach.
— Georgjana musi być ładna?
— Bardzo ładna. Przeszłej zimy pojechała z mamą do Londynu i tam wszyscy się nią zachwycali i jeden młody lord zakochał się w niej; ale rodzina jego sprzeciwiała się temu małżeństwu; no i... co panienka na to powie?... on i panna Georgjana postanowili się wykraść; ale odkryto ich i zatrzymano. To panna Eliza ich wykryła; ja myślę, że przez zazdrość; a teraz obie siostry żyją z sobą, jak pies z kotem; ciągle się kłócą.
— No dobrze, a co słychać z Jankiem Reed?
— Ach, on się nie sprawuje tak dobrze, jakby sobie matka mogła życzyć. Poszedł do szkół, ale się obciął, tak to się, zdaje mi się, nazywa; a wtedy wujowie jego chcieli, żeby studjował prawo, by potem został adwokatem; ale to taki rozpuszczony młodzieniec, nigdy z niego nic porządnego nie zrobią, ja tak myślę.
— A jakżeż on wygląda?
— Jest bardzo wysoki; niektórzy mówią, że to przystojny młody człowiek; ale on ma grube wargi!
— A pani Reed?
— Pani jest tęga i na twarzy dobrze wygląda, ale myślę, że niebardzo lekko jej na duszy; postępowanie pana Jana nie może jej się podobać — on tyle pieniędzy wydaje.
— Czy to ona ciebie tu przysłała, Elżbietko?
— O nie! ale ja oddawna pragnęłam panienkę zobaczyć, a gdy posłyszałam, że był list od panienki i że się panienka przenosi w inne strony, pomyślałam, że się wyprawię i zobaczę ją, zanim mi zbyt daleko ucieknie.
— Boję się, żeś na mój widok doznała rozczarowania, Elżbietko! — Powiedziałam to ze śmiechem; zauważyłam, że spojrzenia Elżbietki, choć wyrażały uznanie, wcale nie wyrażały zachwytu.
— Nie, panno Joasiu, tego nie mogę powiedzieć; jest panienka dystyngowana; wygląda jak prawdziwa dama i tego się właśnie po panience spodziewałam; pięknością, jako dziecko, panienka nie była.
Uśmiechnęłam się słysząc szczerą odpowiedź Elżbietki; czułam, że powiedziała prawdę, ale przyznaję, że ta prawda nie była mi zupełnie obojętna. Gdy panna ma lat ośmnaście, pragnęłaby się móc podobać, a przekonanie, że nie ma po temu warunków, bynajmniej przyjemności nie sprawia.
— Ale zato z pewnością jest panienka mądra — mówiła dalej Elżbietka tonem pocieszenia. — Co panienka umie? Umie panienka grać na fortepianie?
— Trochę.
W pokoju znajdował się fortepian; Elżbietka poszła i otworzyła go, a potem poprosiła mnie, żebym jej coś zagrała. Zagrałam dwa walce. Była zachwycona.
— Panny Reed nie umieją tak dobrze grać! — zawołała radośnie. — Ja zawsze mówiłam, że panienka przewyższy je uczonością. A rysować umie panienka?
— Oto jest jeden z moich obrazków, ten nad kominkiem.
Był to pejzażyk malowany wodnemi farbami, który ofiarowałam przełożonej na podziękowanie za jej uprzejme pośredniczenie w mojej sprawie. Kazała go oszklić i oprawić.
— Ależ to jest piękne, panno Joasiu! Takiego pięknego obrazka żaden z nauczycieli rysunków panien Reed nie potrafiłby namalować, a cóż dopiero one! Nie umywały się do panienki. A francuskiego uczyła się panienka?
— Tak, Elżbietko; umiem i czytać i mówić po francusku.
— A haftować na muślinie i na kanwie?
— Umiem.
— O, ależ z panienki to prawdziwa dama, panno Joasiu! Wiedziałam, że panienka na taką wyrośnie; zajdzie panienka daleko w życiu, czy tam krewni znać panienkę będą, czy nie będą. Ale o coś chciałam się panienki zapytać. Czy słyszała panienka kiedy coś o krewnych swoich ze strony ojca, nazwiskiem Eyre?
— Nigdy w życiu.
— Otóż panienka wie, że pani zawsze mówiła, że oni są biedni i że to hołota: może być, że są biedni; ale ja myślę, że to taka sama szlachta, jak rodzina Reed; bo niegdyś, będzie temu prawie siedm lat, niejaki pan Eyre przybył do Gateshead i chciał się widzieć z panienką. Pani powiedziała, że panienka jest w szkole o pięćdziesiąt mil stamtąd. Widocznie było, że sprawiło mu to zawód, gdyż, jak mówił, nie mógł się dłużej zatrzymać: wyjeżdżał w podróż do obcego kraju i okręt jego miał odpłynąć z Londynu za dzień czy dwa dni. Wyglądał jak prawdziwy dżentelman, i zdaje mi się, że był to brat ojca panienki.
— Do jakiego kraju wybierał się, Elżbietko?
— To jakaś wyspa o tysiące mil stąd, gdzie wyrabiają wino; mówił mi kamerdyner.
— Może Madeira? — poddałam.
— Tak, tak właśnie — tak powiedział.
— A więc pojechał?
— Pojechał; zaledwie kilka minut zatrzymał się w domu; pani potraktowała go zgóry, a potem nazwała „marnym kupczykiem“. Mój Robert przypuszcza, że był kupcem winnym.
— Bardzo możliwe — odpowiedziałam. — Albo może ajentem kupca winnego.
Rozmawiałyśmy z Elżbietką o dawnych czasach jeszcze z godzinę, poczem musiała się ze mną pożegnać; zobaczyłam ją jeszcze raz nazajutrz rano w Lowton, kiedy czekałam na dyliżans. Pożegnałyśmy się ostatecznie przed drzwiami hotelu i każda udała się w swoją drogę; ona poszła odszukać furmankę, która miała ją zabrać zpowrotem do Gateshead, ja wsiadłam do dyliżansu, mającego mnie powieźć ku nowym obowiązkom i nowemu życiu w nieznanych okolicach Millcote.