Dziwne losy Jane Eyre/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Dziwne losy Jane Eyre
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Teresa Świderska
Tytuł orygin. Jane Eyre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII.

Wesołe teraz nastały dni w Thornfield Hall. Ruch trwał od rana do nocy. Jakaż odmiana od tych pierwszych trzech miesięcy ciszy, jednostajności i samotności, które spędziłam pod tym dachem! Zdawało się, że wszelkie smutne uczucia wygnane zostały z tego domu, wszelkie posępne nastroje zapomniane. Nie można było teraz przejść galerji, niegdyś tak cichej, ani minąć pokoi frontowych, niegdyś tak pustych, żeby nie napotkać fertycznej panny służącej albo szykownego lokaja.
Kuchnia, kredens kamerdynera, hall służących, hall wchodowy, wszystkie te kąty tętniały życiem, a w salonach zapanowywała wtedy tylko pustka i cisza, gdy błękit nieba i blask słoneczny tej pogodnej wiosennej pory wywabiał towarzystwo do ogrodu. Nawet i wtedy, gdy popsuła się pogoda i deszcz nieprzerwanie kilka dni padał, nic nie zatruwało wesołości. Bawiono się tem żwawiej w pokoju, gdy przyszło przerwać zabawy na świeżem powietrzu.
Ciekawa byłam, co też będą robili, pierwszego wieczora, gdy zaczęto proponować zmianę programu zabawy; była mowa o „odgrywaniu szarad“, w niewiadomości swojej nie rozumiałam jednak, co to znaczy. Zawołano służbę, odsunięto stoły w jadalnym pokoju, światła umieszczono inaczej, krzesła ustawiono w półkole przed arkadą. Podczas gdy pan Rochester i inni panowie kierowali temi przygotowaniami, panie biegały na górę i nadół, zwoływały swoje służące. Proszono panią Fairfax o objaśnienie, jakie dom ma zasoby szali, ubrań, draperyj wszelkiego rodzaju. Przetrząśnięto szafy na trzeciem piętrze i zawartość ich — spódnice brokatowe, atłasowe kaftany, czarne stroje, kawałki koronek i t. d. i t. d. — całemi naręczami znosiły służące. Wybrawszy, co potrzebne, kazano resztę zanieść do buduaru w obrębie salonu.
Pan Rochester tymczasem zwołał znowu panie dokoła siebie i wybierał pomiędzy niemi niektóre do swojego kompletu. „Panna Ingram, naturalnie, do mnie należy“ — powiedział, poczem wezwał jeszcze obie panny Eshton i panią Dent. Popatrzył na mnie; byłam przypadkiem blisko, gdyż zapinałam zatrzask bransoletki pani Dent.
— Czy chce pani grać? — zapytał.
Potrząsnęłam głową. Nie nalegał, czego się trochę obawiałam; pozwolił mi wrócić spokojnie na zwykłe miejsce.
„Aktorzy“ wycofali się teraz za zasłonę. Druga część towarzystwa z pułkownikiem Dent na czele zasiadła na ustawionych w półkole krzesłach. Pan Eshton, popatrzywszy na mnie, zaproponował widocznie, żeby mnie poproszono o przyłączenie się do nich; jednakże lady Ingram zaoponowała natychmiast.
— Nie — usłyszałam. — Ona mi wygląda na zanadto głupią, żeby móc brać udział w grze tego rodzaju.
Po niedługiej chwili odezwał się dzwonek i zasłonę rozsunięto. Pod arkadą ukazała się barczysta postać sir George Lynna, udrapowanego w białe prześcieradło: przed nim, na stole, leżała otwarta wielka księga; obok niego stała Amelja Eshton, otulona w płaszcz pana Rochestera, z książką w ręku. Ktoś niewidziany potrząsnął wesoło dzwoneczkiem. Wtedy Adelka (która wyprosiła sobie, by mogła należeć do gry po stronie swego opiekuna) wyskoczyła naprzód, sypiąc dokoła kwiaty z koszyka, zawieszonego na ręku. Wślad za nią ukazała się wspaniała postać panny Ingram, ubranej biało, w długim woalu na głowie i z wiankiem róż nad czołem; obok niej szedł pan Rochester. Oboje uklękli, podczas gdy pani Dent i Ludwika Eshton, również biało ubrana, stanęły za niemi. Nastąpiła teraz ceremonja, mimicznie odegrana, w której łatwo było odgadnąć pantomimę ślubu. Gdy się to skończyło, pułkownik Dent z towarzyszami naradzali się szeptem przez chwilę, poczem pułkownik Dent zawołał:
Bride[1]. — Pan Rochester ukłonił się i zasłona zapadła.
Dość długo trzeba było czekać, zanim się znów rozsunęła. Gdy się zaś ponownie rozsunęła, ukazała scenę pracowiciej przygotowaną, niż poprzednia. Salon, jak to już zaznaczyłam, wznosił się o dwa stopnie nad poziom jadalni; otóż na drugim stopniu, może z łokieć w głąb pokoju, ukazał się wielki marmurowy basen, w którym poznałam ozdobę oranżerji (stał tam zawsze, otoczony egzotyczną roślinnością i pływały w nim złote rybki), skąd z pewnym trudem musiano go przetransportować, gdyż wielki był i ciężki.
Na podłodze obok basenu siedział pan Rochester, przybrany w szale, w turbanie na głowie. Czarne jego oczy, ciemna cera i silne rysy odpowiadały doskonale kostjumowi: wyglądał jak prawdziwy wschodni emir. W tej chwili ukazała się panna Ingram. I ona także ubrana była w charakterze wschodnim: szkarłatną szarfę miała przewiązaną w pasie, haftowaną chustkę owiniętą dokoła głowy; piękne, kształtne jej ramiona były odkryte, jednem z nich, wzniesionem, podtrzymywała dzbanek, wdzięcznie postawiony na głowie. Tak postać jej, jak twarz, oraz ogólny wygląd nasuwały na myśl jakąś księżniczkę Izraela z czasów patrjarchalnych; i taką też postać niewątpliwie miała przedstawiać.
Nachyliła się nad basenem, jakgdyby dla napełnienia dzbana; dzban ten znowuż podniosła i ustawiła na głowie. Mężczyzna, siedzący przy studni, zdawał się teraz przemawiać do niej, prosił ją o coś. Ona opuściła dzban na rękę i dała mu się napić. Wtedy on z zanadrza szaty dobył puzderko, otworzył je i ukazał wspaniałe bransolety i kolczyki; ona odegrała zdziwienie i podziw. Klęcząc, złożył te skarby u jej nóg; niedowierzanie i zachwyt wyraziły się w minach jej i gestach; obcy umieścił bransolety na jej ramionach, kolczyki w jej uszach.
Tak, Eleazar i Rebeka: brakowało tylko wielbłądów.
Odgadywacze skupili się znowu; widocznie nie mogli się pogodzić co do wyrazu czy sylaby, które ten obraz miał podsunąć. Pułkownik Dent w ich imieniu poprosił o „żywy obraz całości“; wobec tego zasłona znowu zapadła.
Za trzeciem jej rozsunięciem ukazała się tylko część salonu; resztę zakrywał parawan, zawieszony jakąś ciemną, ordynarną draperją. Marmurowy basen odsunięto; na jego miejscu stał prosty stół sosnowy i krzesło kuchenne: te przedmioty widziało się przy ciemnem świetle latarki rogowej, gdyż wszystkie woskowe świece pogaszono.
W tem nędznem otoczeniu siedział mężczyzna z opartemi na kolanach zaciśniętemi rękoma, z oczyma, utkwionemi w ziemię. Poznałam pana Rochestera, chociaż usmolona cera, ubiór w nieporządku (surdut zwieszał się, ściągnięty z jednego ramienia, jakgdyby prawie zdarty z niego w walce), zuchwała i chmurnie zmarszczona twarz i roztargane włosy zmieniały go prawie do niepoznania. Gdy się poruszył, zadźwięczał łańcuch; na rękach miał kajdany.
— Bridewell[2] — zawołał pułkownik Dent i szarada była rozwiązana.
Potrwało dobrą chwilę, zanim „aktorzy“ przebrali się i wrócili do jadalni. Pan Rochester prowadził pannę Ingram; prawiła mu komplementy, wychwalając jego grę.
— Czy pan wie — mówiła — że z tych trzech ról najwięcej mi się pan podobał w ostatniej? O, gdyby pan żył trochę wcześniej, jaki wspaniały dżentelman-rozbójnik na publicznych drogach byłby z pana!
— Czy wszystka sadza zmyta z mojej twarzy? — zapytał, zwracając twarz ku niej.
— Niestety! tak: a szkoda! Tak panu dobrze było, przy pańskiej cerze, w tem ucharakteryzowaniu na łotra!
— Więc podobałby się pani taki bohater awanturnik, rozbójnik?
— Po włoskim bandycie najmilszym typem byłby mi taki angielski bohater gościńca; przewyższyć mógłby go tylko wschodni pirat.
— Trudno, czemkolwiek jestem, proszę pamiętać, że pani jest moją żoną; godzinę temu w obecności wszystkich tych świadków zostaliśmy poślubieni. — Zaczęła się śmiać i zarumieniła się.
— A teraz, Dent, twoja kolej! — powiedział pan Rochester.
Gdy zaś pułkownik ze swoją paczką wyszedł, on z partnerami gry zajął opróżnione krzesła. Panna Ingram usiadła po jego prawej ręce, reszta zgadywaczy umieściła się po obu ich stronach.
Nie zważałam teraz na aktorów; uwagę moją pochłonęli widzowie. Oczy moje, poprzednio wpatrzone w arkadę, teraz nieodparcie pociągało półkole krzeseł. Jaką szaradę przedstawił pułkownik Dent ze swoimi, jakie wyrazy wybrali, jak zagrali, tego już nie pamiętam, ale wciąż mam przed oczami narady po każdej odegranej scenie; widzę, jak pan Rochester zwraca się do panny Ingram, panna Ingram do niego; widzę, jak ona pochyla ku niemu głowę, że aż krucze jej loki nieledwie dotykają jego ramienia i muskają jego policzek; słyszę ich szepty, widzę zamieniane spojrzenia — i nawet uczucia, pobudzone tym widokiem stają mi w pamięci.
Powiedziałam już, że pokochałam pana Rochestera; nie mogłam przestać kochać go teraz, poprostu tylko dlatego, że się przekonałam, iż przestał mnie widzieć, że mogłam całe godziny spędzać w jego obecności, a on na mnie nawet nie spojrzał; że widziałam, że całą jego uwagę, wszystkie jego starania zagarnęła wielka dama, która, przechodząc unikała dotknięcia mnie krajem swojej szaty; która, jeśli kiedy ciemne i władcze jej oko spoczęło na mnie przypadkiem, odwracała je czemprędzej, jak od przedmiotu niegodnego uwagi. Nie mogłam przestać go kochać, pomimo pewności, iż wkrótce poślubi tę kobietę właśnie, chociaż patrzyłam codziennie na jej dumną pewność o jego zamiarach i byłam stałym świadkiem jego starań o rękę panny Ingram, starań niedbałych w swoim rodzaju, gdyż raczej kazał się szukać, niż poszukiwał, ale starań zdobywczych przez swą dumę i niedbałością ujmujących.
Nie było w tych wszystkich okolicznościach niczego takiego, coby mogło ochłodzić miłość, wygnać ją z serca, choć wiele było powodów do rozpaczy. I do zazdrości — pomyślisz, czytelniku. Ale ja nie byłam zazdrosna — a przynajmniej bywałam nią bardzo rzadko. Panna Ingram nie mogła budzić zazdrości, gdyż była z rodzaju kobiet zbyt poślednich. Daruj mi, czytelniku, ten pozorny paradoks; ale ja to, co mówię, mówię na serjo. Miała świetne pozory, ale nie była naturalna; była osobą piękną, wykształconą, błyskotliwą, ale umysł jej był ubogi, serce oschłe z natury; nic samorzutnie nie kwitło na tym gruncie; żaden niewymuszony, swoisty owoc nie radował świeżością. Nie była dobra, nie była oryginalna; powtarzała pięknie brzmiące frazesy z książek: nigdy nie miała własnego zdania. Uderzała w wysoki ton sentymentów; ale nie znała uczuć litości ani współczucia; nie było w niej ani czułości ani prawdy. Aż nazbyt często zdradzała się z tem, dając niewłaściwie folgę złośliwej antypatji względem Adelki; to odpychając ją z dodatkiem niemiłego epitetu, jeśli się do niej przypadkiem zbliżyła, to niekiedy nakazując jej wyjść za drzwi, a zawsze traktując ją zimno i kwaśno. Były jeszcze inne oczy, oprócz moich, które śledziły te objawy charakteru — śledziły je uważnie, bacznie, bystro. Tak jest; przyszły mąż, pan Rochester sam wykonywał nad wybraną bezustanny nadzór; i ta to właśnie jego bystrość — ostrożność — ta doskonała, jasna świadomość wad, ten widoczny brak miłości w stosunku do niej, to właśnie było źródłem nieustannej mej męki.
Rozumiałam, że zamierza ożenić się z nią, może dla względów rodzinnych, może politycznych, ponieważ stanowisko jej i stosunki mu odpowiadały. Czułam, że nie dał jej miłości swojej i że ona nie ma danych potemu, by skarb ten u niego pozyskać. I to był punkt drażliwy, to podsycało we mnie i karmiło gorączkę: że ona go nie może oczarować.
Gdyby była odrazu odniosła zwycięstwo, a on ugiął się i szczerze serce złożył u jej stóp, byłabym twarz zakryła, i (wyrażając się obrazowo) umarła dla nich. Gdyby panna Ingram była kobietą dobrą i szlachetną, obdarzoną gorącem uczuciem, siłą, dobrocią, rozumem, musiałabym stoczyć walkę śmiertelną z dwoma wrogami: zazdrością i rozpaczą. A potem, zdusiwszy własne serce, podziwiałabym ją, uznałabym jej doskonałość i byłabym spokojna na resztę życia. Ale tak, jak w istocie stały rzeczy, widzieć pannę Ingram wysilającą się na oczarowanie pana Rochestera i wciąż chybiającą celu w nieświadomości, że chybia; widzieć, jak daremnie wyobraża sobie, że każdy pocisk trafia do celu i zaślepiona pyszni się powodzeniem, podczas gdy duma jej i zarozumiałość odpycha coraz dalej i dalej tego, którego pragnęła przyciągnąć — obserwowanie tego budziło trudne do opanowania podniecenie.
A to dlatego, że gdy ona chybiała, ja rozumiałam, jak mogłaby osiągnąć powodzenie. Strzały, które wciąż odbijały się od piersi pana Rochestera i nieszkodliwe, padały u jego nóg, pewniejszą ręką wiedzione, mogłyby utkwić w jego dumnem sercu, wywołać miłość w surowem jego oku, twarz sarkastyczną złagodzić, albo lepiej jeszcze, bez żadnej broni ciche odnieść zwycięstwo.
„Czemu ona nie może mieć więcej wpływu na niego, skoro ma szczęście tak blisko z nim przestawać?” — zadawałam sobie pytanie. „Z pewnością ona nie kocha go naprawdę, a przynajmniej nie kocha go prawdziwem uczuciem! Gdyby go kochała, nie potrzebowałaby siać tych obfitych uśmiechów, ciskać tych bezustannych spojrzeń, zdobywać się na te sztuczne miny, te wdzięczące się bez końca pozy. Zdaje mi się, że poprostu siedząc spokojnie przy jego boku, mówiąc niewiele i mniej szafując spojrzeniami, mogłaby bardziej zbliżyć się do jego serca. Widziałam na jego twarzy wyraz, o, jakże różny od tej twardej oschłości, która osiada mu na twarzy teraz, gdy ona z takiem ożywieniem go zaczepia; ale wtedy ten wyraz przychodził sam z siebie; nie wywoływały go uwodzące sztuki ani wyrachowane zabiegi. Należało tylko wysłuchać go, odpowiedzieć, jeżeli pytał, bez pretensji, przemówić do niego w razie potrzeby, bez minoderji — a wtedy wyraz ten pogłębiał się, nabierał dobrotliwości, serdeczności i ogrzewał, jak promień słoneczny. Jakże ona potrafi podobać mu się, gdy się pobiorą? Myślę, że nie potrafi; a jednak można to osiągnąć; i żona jego mogłaby, wierzę w to silnie, być najszczęśliwszą kobietą pod słońcem.”
Nie zganiłam dotąd ani jednem słowem powziętego przez pana Rochestera ożenku dla interesu i stosunków. Była to zrazu dla mnie przykra niespodzianka, gdy odkryłam, że taki jest jego zamiar; miałam go za człowieka, niezdolnego do rządzenia się w wyborze żony tak pospolitemi motywami. Im dłużej jednak zastanawiałam się nad stanowiskiem, wychowaniem i t. d. obu stron, tem mniej czułam się w prawie sądzić i ganić tak jego, jak pannę Ingram za to, że postępują w myśl pojęć i zasad, wpojonych w nich niewątpliwie od dzieciństwa. Cała ich klasa hołdowała tym zasadom; przypuszczałam przeto, że mają powody do cenienia tych zasad, powody, których ja nie umiałam zgłębić. Zdawało mi się, że gdybym była mężczyzną na jego stanowisku, przygarnęłabym do serca tylko taką żonę, którą mogłabym kochać; a że to oczywiście zapewniałoby szczęście mężczyźnie, więc muszą być chyba jakieś powody, mnie nieznane, które się ogólnemu postępowaniu w ten sposób sprzeciwiają; gdyby nie to, byłam pewna, że wszyscy postępowaliby tak, jak jabym postąpiła.
Ale i pod innemi względami, nietylko pod tym stawałam się coraz pobłażliwsza dla mojego zwierzchnika. Zapominałam o wszystkich jego błędach, których się przedtem dopatrywałam tak bacznie. Dawniej starałam się badać wszystkie strony jego charakteru; brać złe razem z dobrem, i zważywszy jedno i drugie, osądzać sprawiedliwie. Teraz nie widziałam w nim nic złego. Nie raził mnie już jego sarkazm, nie obruszała szorstkość, widziałam w tem tylko właściwość, samym kontrastem podnoszącą jego zalety. A to coś nieokreślonego — czy był to ponury czy smutny, podstępny czy rozpaczny wyraz? — To coś, co jawiło się niekiedy w jego oku i znikało, zanim można było zmierzyć dziwną głębię, częściowo odsłoniętą; to coś, wobec czego lęk mnie ogarniał i drżenie, jakgdybym, chodząc wśród wzgórz wulkanicznych, poczuła nagle grunt, chwiejący się pod nogami i rozwierającą się przepaść; to coś od czasu do czasu i teraz widywałam — zawsze z bijącem sercem, lecz już nie zdrętwiała nerwowo. Zamiast pragnąć unikać, pragnęłam tylko móc odważyć się — odgadnąć. I myślałam, że szczęśliwa jest panna Ingram, gdyż będzie mogła niebawem patrzeć w tę przepaść dowoli, badać jej tajniki i ich istotę.
Podczas tych refleksyj o moim zwierzchniku i jego przyszłej żonie, kiedy ich jedynie widziałam, słyszałam jedynie ich rozmowę, reszta towarzystwa bawiła się doskonale. Lady Lynn i lady Ingram w dalszym ciągu konferowały na uroczystych sesjach, kiwając ku sobie turbanami, podnosząc cztery ręce wgórę gestami zdziwienia, tajemniczości, grozy, odpowiednio do poruszanego tematu; wyglądały jak dwie olbrzymie lale. Łagodna pani Dent rozmawiała z poczciwą panią Eshton; te dwie obdarzyły mnie niekiedy grzecznem słówkiem lub miłym uśmiechem. Sir George Lynn, pułkownik Dent i pan Eshton rozprawiali o polityce, o sprawach miejscowych w hrabstwie, albo o kwestjach prawnych. Lord Ingram flirtował z Amelją Eshton; Ludwika grała i śpiewała z jednym z panów Lynn, a Marja Ingram słuchała spokojnie dworskich komplementów drugiego. Niekiedy wszyscy jakgdyby za wspólną zgodą zawieszali swoją grę na stronie i słuchali głównych aktorów; gdyż, ostatecznie, pan Rochester i związana z nim panna Ingram byli duszą, ożywiającą towarzystwo. Jeżeli pan Rochester na jaką godzinę opuścił pokój, wpośród jego gości odczuwało się wyraźną nudę; wracając, wnosił świeży bodziec ożywienia i rozmowy.
Brak jego ożywczego wpływu dał się specjalnie odczuć pewnego dnia, gdy interesy zawezwały go do Millcote, nie spodziewano go się zpowrotem aż późnym wieczorem. Po południu deszcz padał; skutkiem tego trzeba było odłożyć spacer do obozu Cyganów, rozłożonego od niedawna na pastwisku za wioseczką Hay. Niektórzy z panów poszli odwiedzić stajnie; młodsi z pannami grali w bilard w pokoju bilardowym. Dwie starsze damy, pani Lynn i Ingram pocieszały się spokojną partyjką w karty. Blanka Ingram, odrzuciwszy wzgardliwem milczeniem kilka prób pani Dent i pani Eshton wciągnięcia jej do rozmowy, najpierw półgłosem zanuciła parę sentymentalnych piosenek przy fortepianie, a potem, przyniósłszy sobie jakąś powieść z bibljoteki, dumna i milcząca rzuciła się na kanapę, zdecydowana czytaniem zabić nudne godziny oczekiwania. W pokoju i w całym domu panowała cisza; tylko od czasu do czasu wesołe głosy bilardzistów dolatywały zgóry.
Ściemniało. Zegar ostrzegał, że już czas ubierać się na obiad, gdy Adelka, która klęczała przy mnie w zagłębieniu okna, zawołała nagle:
Voilà monsieur Rochester, qui revient!
Odwróciłam się, a panna Ingram zerwała się z kanapy i rzuciła się naprzód; i inni także podnieśli oczy, nasłuchując, równocześnie bowiem rozległ się turkot kół i pluskoczący tupot nóg końskich na mokrym żwirze. Zbliżał się powóz pocztowy.
— Co mu się stało, że w ten sposób wraca? — rzekła panna Ingram. — Siedział na Mesrourze (swoim karym koniu), wtedy gdy wyjeżdżał nieprawdaż? I Pilot był z nim; gdzie on podział te zwierzęta?
Mówiąc to, swoją wysoką postać i obfitą suknię tak przybliżyła do okna, że ja musiałam się wtył odchylić, aż mi w krzyżu zatrzeszczało; cała przejęta, nie zauważyła mnie zrazu, ale gdy mnie spostrzegła, wydęła usta i posunęła się do drugiej szyby. Powóz zatrzymał się; woźnica zadzwonił, a jakiś pan, ubrany po podróżnemu, wysiadł; nie był to jednak pan Rochester; był to wysoki, elegancko wyglądający mężczyzna, człowiek obcy.
— Ach, jakże to nieznośne! — zawołała panna Ingram. — Ty nudna smarkulo! — (zwracając się do Adelki) — kto cię posadził w oknie, ażebyś dawała fałszywe wiadomości? — i rzuciła na mnie gniewne spojrzenie, jakgdybym ja była coś winna.
Trochę rozmowy dolatywało z hallu i niebawem przybysz wszedł do salonu. Ukłonił się lady Ingram, uważając ją za najstarszą z pań obecnych.
— Zdaje mi się, że przybywam nie wporę, pani — rzekł — skoro mój przyjaciel Rochester jest nieobecny; odbyłem jednak bardzo długą podróż i sądzę, że na zasadzie starej i bliskiej znajomości mogę sobie pozwolić zatrzymać się tutaj aż do jego powrotu.
Zachowanie jego było ugrzecznione; akcent w mowie uderzył mnie jako trochę niezwykły — nie wprost cudzoziemski, a jednak niezupełnie angielski; wiekiem zdawał się bliski pana Rochestera, mógł mieć od trzydziestu do czterdziestu lat; cerę miał niezwykle ciemną; był to przystojny mężczyzna, zwłaszcza na pierwszy rzut oka. Przy bliższem natomiast przyjrzeniu się zauważyłam, że było w jego twarzy coć nieuchwytnego, coś, co się nie mogło podobać. Rysy miał regularne, ale jakby zbyt mało skupione, oczy wielkie i dobrze narysowane, ale wyraz w nich jakby przygasły, jakby nieobecny, tak mnie się przynajmniej wydało.
Dzwonek, oznajmiający, że czas się ubierać, rozproszył towarzystwo. Dopiero po obiedzie zobaczyłam go znowu; widać było, że czuje się zupełnie swobodnie. Ale fizjonomja jego jeszcze mniej mi się teraz podobała, niż przedtem; uderzył mnie w jego wyrazie równocześnie brak spokoju i martwota. Oko jego błąkało się, jakgdyby bez celu: to nadawało mu szczególniejszy wyraz, jakiego nigdy u nikogo nie widziałam. Jak na przystojnego i dobrotliwego, sądząc z pozoru człowieka, dziwnie mnie czemś raził: nie było mocy w tej gładkiej twarzy o pełnym owalu; nie było charakteru w tym orlim nosie i małych, wiśniowych ustach; nie było myśli na tem niskiem, równem czole; nie było władnej woli w tem pustem, ciemnem oku.
Siedząc w kąciku i patrząc na niego, oświetlonego pełnem światłem żyrandoli, płonących nad kominkiem — zajął był fotel tuż przy ogniu i wciąż się jeszcze przysuwał, jakgdyby mu zimno było — porównywałam go z panem Rochester. Myślę, (nie obrażając nikogo) że kontrast nie mógłby być większy między gładkim gąsiorem a dzikim sokołem, pomiędzy łagodną owcą a stróżem jej, kudłatym psem o mądrem, bystrem oku.
Mówił o panu Rochesterze, jako o starym przyjacielu. Ciekawa musiała być ta ich przyjaźń: doskonałe zobrazowanie starego powiedzenia, że „krańce się stykają“.
Dwóch czy trzech panów siedziało obok niego, a ja chwytałam niekiedy urywki ich rozmowy. Z początku niewiele mogłam zrozumieć z tego, co słyszałam, gdyż rozmowa Ludwiki Eshton i Marji Ingram, siedzących bliżej mnie, plątała się z fragmentami zdań mnie dochodzących. Te dwie panienki omawiały obcego gościa; obie nazywały go „pięknym mężczyzną“. Ludwika wyraziła się, że to „przemiłe stworzenie“ i że go „uwielbia“, a Marja, jako na wzór tego, co uważa za ideał piękności, wskazywała jego „ładne małe usta i piękny nos“.
— A jakie on ma łagodne czoło! — zawołała Ludwika — takie gładkie... nie z tych marszczących się, nieregularnych, jakich nie znoszę; i takie spokojne oczy i uśmiech!
Wtedy ku mojej radości pan Henryk Lynn zawezwał obie panienki w inny kąt pokoju, gdzie umawiano się co do odłożonej wycieczki na pastwisko w Hay.
Teraz już mogłam skupić uwagę na rozmawiających przy kominku i zaraz też dosłyszałam, że nowoprzybyły nazywa się Mason; a potem dowiedziałam się, że dopiero świeżo przybył do Anglji i że przybywa z jakiegoś gorącego kraju; to było niewątpliwie powodem, dlaczego tak ciemną miał cerę twarzy i garnął się do kominka, nie zdjąwszy okrycia w pokoju. Za chwilę nazwy Jamajka, Kingston, Spanish Town objaśniły mnie, że Indje Zachodnie są miejscem jego zamieszkania; z niemałem też zdziwieniem zrozumiałam niebawem, że tam najpierw spotkał i poznał pana Rochestera. Mówił, że przyjaciel jego nie znosił srogich upałów, huraganów i pór deszczowych tamtej strefy. Wiedziałam, że pan Rochester dużo podróżował; mówiła mi to pani Fairfax, ale ja myślałam, że wędrówki jego ograniczały się do kontynentu Europy; dotychczas nie słyszałam żadnej wzmianki o odwiedzaniu dalszych stron świata.
Rozważałam w myśli to wszystko, gdy zdarzenie, cokolwiek niespodziewane, przerwało wątek moich dumań. Pan Mason, który trząsł się z zimna, gdy ktoś drzwi otworzył, poprosił, by węgla dołożyć do ognia, jakkolwiek gorejące żużle płonęły czerwienią i żarem. Służący, przyniósłszy węgiel — zatrzymał się wychodząc, przy krześle pana Eshton i powiedział mu coś pocichu, z czego dosłyszałam tylko słowa „stara kobieta“ — „uprzykrzona”.
— Powiedz jej, że każę ją wsadzić do kozy, jeżeli się nie wyniesie — odpowiedział sędzia.
— Nie... zaczekaj! — przerwał pułkownik Dent. — Nie każ jej odprawiać, Eshton! Możemy z tego skorzystać; lepiej poradźmy się pań. — I głośno mówił dalej: — Łaskawe panie, mówiłyście, że macie zamiar pójść na pastwisko w Hay, ażeby zwiedzić obóz cygański; a oto właśnie Sam powiada, że w tej chwili jest w hallu służących stara Cyganka, która prosi, żeby ją wprowadzić przed „szlachetne towarzystwo“, bo chciałaby wróżyć. Czy macie ochotę ją zobaczyć?
— Przecież z pewnością, pułkowniku, — zawołała lady Ingram — nie zechce pan popierać takiego nędznego oszustwa? Odprawcie ją natychmiast!
— Ale ja jej nie mogę wyperswadować, żeby się wyniosła — odpowiedział służący — i nikogo też ze służby nie słucha: pani Fairfax teraz tam przyszła i błaga ją, żeby sobie poszła; ale Cyganicha zasiadła na krześle pod piecem i dowodzi, że nic jej stamtąd nie ruszy, dopóki nie otrzyma pozwolenia i nie zobaczy się z państwem,
— Czego ona chce? — zapytała pani Eshton.
— „Chce wróżyć państwu”, powiada; i zaklina się, że musi wróżyć i wróżyć będzie,
— Jak ona wygląda? — zapytały obie panny Eshton równocześnie.
— Szkaradnie brzydka baba, panienko; prawie tak czarna, jak murzynka.
— A więc prawdziwa czarownica! — zawołał Fryderyk Lynn, — Dajcie ją tu, naturalnie! Dajcie ją tu!
— Ależ tak! — dorzucił jego brat. — Coby to była za szkoda stracić taką okazję ubawienia się!
— Moi kochani chłopcy, co wam w głowie? — zawołała pani Lynn.
— Ja nie mogę w żaden sposób pozwolić na taki nierozsądny krok! — oświadczyła lady Ingram.
— Przepraszam, ale może mama pozwoli — rozległ się wyniosły głos Blanki z taburetu przy fortepianie, gdzie dotąd siedziała milcząca, przeglądając różne nuty. Jestem ciekawa usłyszeć coś o swoich losach w przyszłości, to też, Samie, sprowadź tę starą czarownicę.
— Moja ukochana Blanko, pamiętaj...
— Tak, tak... pamiętam wszystko, co mama chce; i muszę mieć swoją wolę... śpiesz się, Samie!
— Tak!... tak!... tak!... — zawołali wszyscy młodzi, panny i panowie. — Niechaj przyjdzie... to będzie świetna zabawa!
Służący jeszcze się wahał.
— Ona tak ordynarnie wygląda — zauważył.
— Idź! — krzyknęła panna Ingram i służący poszedł.
Podniecenie natychmiast ogarnęło całe towarzystwo: wrzała batalja żarcików i przekomarzań, gdy Sam powrócił.
— Ona tak nie chce przyjść — oznajmił. — Powiada, że nie jest powołana do tego, żeby się prezentować przed „pospolitą gromadą“ (tak się wyraziła). Chce, żebym ją wprowadził do osobnego pokoju, a wtedy, mówi, niech ci, co chcą, abym im wróżyła, przychodzą pojedyńczo pokolei.
— Więc teraz widzisz, moja królewska Blanko — zaczęła lady Ingram — że ona sobie za wiele pozwala. Bądźże rozsądna, moje anielskie dziecko... i...
— Zaprowadź ją do bibljoteki, samo się rozumie — przerwało „anielskie dziecko“. — I ja też nie jestem powołana do słuchania jej wobec „pospolitej gromady“: chcę ją mieć sama tylko, dla siebie. Czy pali się ogień w bibljotece?
— Tak, proszę pani... ale ona wygląda na taką...
— Przestań pleść, głowo zakuta! i rób, co ci każę!
Znowu Sam zniknął; i zaciekawienie, podniecenie, oczekiwanie wzrosło do najwyższej potęgi.
— Jest już gotowa — oznajmił, wchodząc, służący. — Chciałaby wiedzieć, kto będzie jej pierwszym gościem.
— Sądzę, że lepiej, bym ja wpierw jej się przypatrzył, zanim która z pań do niej pójdzie — powiedział pułkownik Dent.
— Powiedz jej, Samie, że jeden pan przyjdzie.
Sam poszedł i wrócił.
— Ona powiada, proszę pana, że panów mieć nie chce, że niech się nie trudzą i nie przychodzą do niej; ani też — dodał, z trudem powstrzymując śmiech — nie chce widzieć starszych pań... tylko młode i... niezamężne.
— A, do licha! Baba ma dobry gust! — zawołał Henryk Lynn.
Panna Ingram podniosła się uroczyście.
— Ja pierwsza pójdę! — oświadczyła tonem, który byłby odpowiednim dla wodza na straconym posterunku, rzucającego się w nierówną walkę na czele garstki ludzi.
— O moja najlepsza! O, moja najdroższa! Stój!... zastanów się! — wołała jej matka; ale Blanka przesunęła się obok niej w dumnem milczeniu, wyszła przez drzwi, które dla niej pułkownik Dent trzymał otwarte, i usłyszeliśmy, że wchodzi do bibljoteki.
Stosunkowa cisza zapanowała teraz. Lady Ingram lważała, że sytuacja wymaga załamania rąk, co też uczyniła. Panna Marja oświadczyła, iż czuje, że nigdy się nie odważy. Amelja i Ludwika Eshton chichotały zcicha i miały minki trochę wystraszone.
Minuty upływały bardzo powoli: doliczono piętnastu, zanim się drzwi bibljoteki znowu otwarły. Panna Ingram wróciła do nas przez arkadę.
Czy będzie się śmiała? Czy poczyta to wszystko za żart? Wszystkie oczy pobiegły ku niej spojrzeniem żywego zaciekawienia, a ona wszystkim tym oczom odpowiedziała wzrokiem odpychającym i zimnym; nie wydawała się ani podniecona ani wesoła: sztywnym krokiem poszła na swoje miejsce i zajęła je w milczeniu.
— No i cóż, Blanko? — zapytał lord Ingram.
— Co ona ci powiedziała, siostro? — spytała Marja.
— Co o tem myśleć? Jak się czujesz? Czy to prawdziwa wróżka? — dopytywały panny Eshton.
— Powoli, powoli, moi kochani — odpowiedziała panna Ingram — pozwólcież mi odetchnąć. Doprawdy, waszą ciekawość i łatwowierność nietrudno pobudzić. Możnaby pomyśleć, sądząc po znaczeniu, jakie wy wszyscy, nie wyłączając mojej drogiej mamy, przywiązujecie do tej sprawy, że wy stanowczo wierzycie, iż my tu mamy w domu prawdziwą czarownicę, z prawdziwym rogatym djabłem w stosunkach stojącą. Ja bo tylko widziałam Cyganichę włóczęgę; odbyła na moją intencję zwykłe, oklepane praktyki chiromanckie i to mi powiedziała, co tacy ludzie zwykle mówią. Mojej zachciance stało się zadość; a teraz myślę, że pan Eshton dobrzeby zrobił, gdyby, tak jak groził, zamknął jutro staruszkę do kozy.
Panna Ingram wzięła książkę do ręki, zagłębiła się w fotelu i w ten sposób ucięła wszelką dalszą rozmowę. Przyglądałam jej się prawie przez pół godziny; przez cały ten czas ani razu nie obróciła stronicy, a twarz jej z każdą chwilą chmurzyła się bardziej, przybierając wyraz niezadowolenia, skwaszenia i zawodu. Z tego przedłużającego się nastroju chmurnego milczenia wnosiłam, że ona sama, chociaż głosiła obojętność, niepotrzebną wagę przywiązywała do czegoś, co jej powiedziano.
Tymczasem Marja Ingram, Amelja i Ludwika Eshton oświadczyły, że nie mają odwagi pójść każda zosobna, a jednak wszystkie pójść pragnęły. Rozpoczęto tedy negocjacje przez ambasadora Sama; po dłuższej krętaninie tam i zpowrotem, od czego Sama musiały rozboleć nogi, surowa Sybilla z wielką trudnością zgodziła się wkońcu, by panny wszystkie trzy razem ją odwiedziły.
Ich wizyta nie odbyła się tak cicho, jak wizyta panny Ingram: dolatywał nas z bibljoteki to śmiech histeryczny, to lekkie okrzyki, a po jakich dwudziestu minutach usłyszeliśmy otwieranie drzwi, i panny biegnąc pędem przez hall, wszystkie trzy wpadły do salonu, jakgdyby od zmysłów odchodzące, półprzytomne ze strachu.
— Jestem pewna, że w niej jest coś niesamowitego! — wołały jedna przez drugą. — Takie nam rzeczy powiedziała! Wie o nas wszystko! — I padły, zadyszane, na foteliki, które im panowie podsuwali śpiesznie.
Gdy nalegano, prosząc o dalsze wyjaśnienia, panienki opowiedziały, że wróżka mówiła im o tem, co one mówiły i robiły, dziećmi jeszcze będąc; że opisywała książki i ozdoby, jakie miały w domu w buduarach: pamiątki, jakie od różnych krewnych dostały w upominku. Twierdziły, że nawet myśli ich odgadywała i że szepnęła każdej do ucha imię osoby, przez nią najwięcej na świecie lubionej i powiedziała im, czego sobie najgoręcej życzą.
Tutaj panowie zaczęli poważnie upraszać, by ich bliżej objaśniono co do tych dwóch ostatnich punktów; to natręctwo jednak przyniosło im tylko za całą odpowiedź rumieńce, wykrzykniki, drżenia i śmieszki, Matrony tymczasem szły na pomoc z solami trzeźwiącemi, z wachlowaniem wachlarzami, raz poraz powtarzając, jak to źle, że panny nie posłuchały ich przestróg zawczasu; a starsi panowie śmieli się z tego, młodsi zaś starali się usłużyć wzruszonym pięknościom.
Podczas całego tego zamieszania, podczas gdy wzrok mój i słuch pochłaniała rozgrywająca się przede mną scena, usłyszałam czyjeś chrząknięcie tuż blisko. Obejrzałam się; stał przy mnie Sam.
— Proszę pani, Cyganka mówi, że jest w pokoju jeszcze jedna panna, która dotąd u niej nie była, i zaklina się, że nie pójdzie, dopóki wszystkich nie zobaczy. Pomyślałam, że to zapewne o panią chodzi, bo zresztą niema nikogo. Co mam jej powiedzieć?
— O, pójdę, owszem, czemuby nie? — odpowiedziałam; i rada byłam z niespodziewanej możności zaspokojenia mocno pobudzonej ciekawości. Wysunęłam się z pokoju, niezauważona przez nikogo, gdyż całe towarzystwo skupiło się dokoła drżącego trio, i zamknęłam spokojnie drzwi za sobą.
— Jeżeli sobie pani życzy — rzekł Sam — będę na panią czekał w hallu; a jeżeliby ona panią przestraszyła, niech pani tylko zawoła, a wejdę.
— Nie, Samie, wracajcie do kuchni; ja się ani trochę nie boję.
I rzeczywiście nie bałam się; ale byłam mocno zaciekawiona i podniecona.




  1. Bride — panna młoda.
  2. Bridewell — nazwa londyńskiego więzienia. Bride — panna młoda; well — studnia, źródło.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Teresa Świderska.