Dziwne losy Jane Eyre/Rozdział XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Dziwne losy Jane Eyre
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Teresa Świderska
Tytuł orygin. Jane Eyre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIX.

Wszedłszy do bibljoteki, ujrzałam Sybillę — (jeśli to była Sybilla?) — siedzącą spokojnie na fotelu przy kominku. Miała na sobie czerwony płaszcz i czarny kapelusz cygański o szerokich krezach, spuszczonych na twarz, kształtem budki, pod przewiązaniem pasiastej chustki, zawiązanej pod brodą. Zgaszona świeca stała na stole. Cyganka chyliła się nad ogniem i przy świetle płomieni zdawała się czytać w małej czarnej książeczce, podobnej do modlitewnika; czytając, mruczała półgłosem wyrazy, tak jak to czyni wiele starych kobiet. Nie zaraz przestała, chociaż weszłam; zdawało się, że chce doczytać do końca ustępu.
Stanęłam na dywaniku i grzałam sobie ręce, gdyż zziębłam w salonie. Czułam się teraz tak spokojna, jak zazwyczaj; w powierzchowności Cyganki nie było nic niepokojącego. Zamknęła książkę i powoli podniosła oczy; opuszczone krezy kapelusza częściowo zasłaniały jej twarz; mogłam jednakże dojrzeć, gdy ją podniosła, że jest to twarz szczególniejsza. Cała była brunatna i czarna: kosmyki kołtuna sterczały z pod białej przewiązki, obejmującej jej podbródek i połowę policzków, czy raczej szczęk: spojrzenie śmiałe skierowała prosto na mnie.
— Tak więc, panienko, chcesz, żebym ci przyszłość wywróżyła? — przemówiła głosem równie stanowczym, jak jej spojrzenie, równie szorstkim jak jej rysy,
— Nie dbam o to, matko; możecie mówić, jeśli wam się podoba; ale ostrzegam was, że nie wierzę.
— Zuchwalstwo przemawia przez ciebie; spodziewałam się tego po tobie; słyszałam to w krokach twoich, gdy przechodziłaś przez próg.
— Czy tak? Macie, matko, bystre ucho.
— Tak jest; i bystre oko i bystry rozum.
— Tego wszystkiego potrzeba w waszym zawodzie.
— Prawda; zwłaszcza gdy ma się do czynienia z klientami takimi, jak ty. Dlaczego nie drżysz?
— Bo mi nie zimno.
— Dlaczego nie bledniesz?
— Bo nie jest mi niedobrze.
— Dlaczego nie chcesz radzić się mojej sztuki?
— Bo nie jestem niemądra.
Staruszka ukryła śmiech pod kapeluszem i bandażem, poczem wyciągnęła krótką czarną fajeczkę i zapaliwszy ją, zaciągnęła się dymem. Po pewnej chwili wyprostowała zgarbione plecy, wyjęła fajkę z ust i, wpatrzona w ogień, powiedziała powoli:
— Jest ci zimno; jest ci niedobrze; i jesteś niemądra.
— Proszę mi tego dowieść — odpowiedziałam.
— Owszem, dowiodę, i to w kilku słowach. Jest ci zimno, ponieważ jesteś sama; żadne zetknięcie nie krzesze z ciebie tego ognia, który jest w tobie. Jest ci niedobrze, ponieważ najlepsze z uczuć, danych człowiekowi, najwyższe i najsłodsze, trzyma się zdala od ciebie. Jesteś niemądra, ponieważ, jakkolwiek cierpisz, nie chcesz go przyzwać skinieniem, nie chcesz posunąć się krokiem tam, gdzie ono na ciebie czeka.
Przytknęła znowu do ust krótką fajeczkę i energicznie zaczęła palić.
— Moglibyście to samo powiedzieć, prawie każdej młodej kobiecie, żyjącej samotnie w zależności w wielkim domu.
— Mogłabym to powiedzieć, ale czy mówiąc to o każdej, powiedziałabym prawdę?
— O każdej, w tem co ja, położeniu.
— Tak, właśnie w tem rzecz; ale znajdź mi choć jedną, dokładnie w takiem, jak twoje, położeniu.
— Łatwo byłoby znaleźć ich tysiące.
— Nie wiem, czy znalazłabyś mi choć jedną. Wiedz, że znajdujesz się w bardzo szczególnem położeniu: bardzo blisko szczęścia; tylko ci po nie sięgnąć. Materjały wszystkie są gotowe, jednym ruchem można je połączyć. Los nieco je oddalił; wystarczy zbliżyć je, a wyniknie szczęście.
— Nie rozumiem zagadek. Nigdy żadnej łamigłówki nie odgadłam w życiu.
— Jeśli chcesz, żebym mówiła wyraźniej, pokaż mi twoją dłoń. —
— Należy ją posrebrzyć?
— Naturalnie.
Dałam jej szylinga; włożyła go do starej stopy od pończochy, dobytej z kieszeni, obwiązała, schowała zpowrotem, poczem kazała mi wyciągnąć rękę. Usłuchałam. Przybliżyła twarz do mojej dłoni i przyglądała się, nie dotykając jej zgoła.
— Zbyt delikatna — rzekła. — Nie mogę niczego wyczytać z tego rodzaju dłoni; prawie pozbawiona linij; a zresztą, cóż znaleźć na dłoni? Los nie tam się pisze.
— Wierzę wam — powiedziałam.
— Nie — ciągnęła dalej — los pisze się na twarzy: na czole, dokoła oczu, w oczach samych, w linjach ust. Uklęknij i podnieś głowę.
— A! teraz przechodzicie do rzeczywistości — rzekłam, czyniąc co nakazała. — Zacznę teraz potrosze wam wierzyć.
Uklękłam o jakie pół łokcia od niej. Poruszyła ogień w piecu, tak że strumień światła trysnął z potrąconych węgli: blask jednakże — tak jak ona siedziała — pogrążył tylko jej twarz w jeszcze głębszym cieniu, moją zato oświecając.
— Ciekawa jestem, z jakiemi uczuciami przyszłaś tu dziś wieczór do mnie — przemówiła, popatrzywszy na mnie badawczo przez chwilę. — Ciekawa jestem, jakie myśli krążą w twojej głowie, gdy tam siedzisz godzinami wśród tych eleganckich ludzi, którzy ci się, jak obrazki w latami magicznej, przesuwają przed oczami — obcy ci, bez żadnej z tobą sympatycznej łączności, jakgdyby doprawdy cieniami tylko ludzi byli, a nie prawdziwymi.
— Bywam często zmęczona, niekiedy śpiąca, ale nadto smutna.
— W takim razie musisz mieć jakąś tajemną nadzieję, która cię podtrzymuje i cieszy, szepcąc, szepcąc o przyszłości?
— O, nie! Co najwyżej mam nadzieję, że z zarobionych pieniędzy oszczędzę tyle, by kiedyś, w najętym przeze mnie domku własną otworzyć szkołę.
— Marny to karm dla ducha i niedostateczny: a siedząc tam pod oknem (jak widzisz, znam twoje zwyczaje)...
— Dowiedzieliście się od służących.
— Ach! Wyobrażasz sobie, że jesteś bardzo bystra. Zresztą, być może; prawdę mówiąc, mam ja jedną znajomą wpośród służących, Grację Poole...
Usłyszawszy to imię, zerwałam się na równe nogi.
„Czy tak?... czy tak? — pomyślałam — więc jednak jest jakaś djabelska sztuka w tej całej sprawie!”
— Nie lękaj się — ciągnęła dalej dziwna istota — pani Poole to bardzo bezpieczna osoba; — dyskretna i spokojna; każdy może jej zaufać. Ale, jak mówiłam; siedząc tam pod oknem, czy o niczem nie myślisz, tylko o przyszłej szkole? Czy nikt cię nie interesuje z całego tego towarzystwa, siedzącego przed tobą na kanapach, fotelach i krzesłach? Czy niema tam żadnej twarzy, którąbyś badała? żadnej osoby, którąbyś śledziła z ciekawością przynajmniej?
— Lubię obserwować wszystkie twarze i wszystkie osoby.
— I nigdy nie wyróżniasz jednej z pomiędzy reszty — albo może dwóch?
— Owszem, często; gdy gesty albo spojrzenia jakiejś pary stają się wymowne: bawi mnie patrzeć na nich.
— Na co najchętniej lubisz patrzeć?
— O, nie mam wielkiego wyboru! Jeden naogół u nich temat — zaloty; i jedna i ta sama zapowiedź końcowej katastrofy — małżeństwo.
— A czy ty lubisz ten monotonny temat?
— Osobiście nic mnie on nie obchodzi; niczem jest dla mnie.
— Niczem jest dla ciebie? Gdy panna, młoda i pełna życia i zdrowia, wybitnie piękna i obdarzona darami fortuny i stanowiska siedzi i uśmiecha się do oczu pewnego pana, którego ty...
— Którego ja... co?
— Którego ty znasz... i o którym dobrze może myślisz.
— Ja nie znam tych panów tutaj; nie wiem, czy z którym przemówiłam dwa słowa; co do tego, czy dobrze o nich myślę — to jednych uważam za szanownych, godnych, poważnych, starszych, a innych za młodych, szykownych, przystojnych i pełnych życia; ale to pewna, że mogą wszyscy przyjmować, czyje zechcą uśmiechy, dla mnie nie ma to żadnego znaczenia.
— Nie znasz tutejszych panów? Nie przemówiłaś z żadnym z nich dwóch słów? Czy możesz to powiedzieć o panu tego domu?
— Niema go w domu.
— Głęboka uwaga! Nader dowcipne igranie słowami! Pojechał dziś rano do Millcote i wróci dziś wieczór lub jutro; czy ta okoliczność wykreśla go z listy twoich znajomych — czy dlatego przestał on niejako istnieć?
— Nie; ale ja nie mogę zrozumieć, co ma wspólnego pan Rochester z tematem, który wprowadziliście.
— Mówiłam o paniach, uśmiechających się do panów; a ostatniemi czasy tyle uśmiechów wpłynęło do oczów pana Rochestera, że te aż się przelewają, jak dwie przepełnione filiżanki: czy ty tego nie zauważyłaś?
— Pan Rochester ma prawo cieszyć się towarzystwem gości.
— Nikt mu nie zaprzecza tego prawa: ale czy nie zauważyłaś, że wśród wszystkich tutaj gawęd o małżeństwie, o nikim tak żywo i stale nie mówi się, jak o panu Rochesterze?
— „Chętne ucho słuchacza podnieca język opowiadającego.“
Powiedziałam to raczej do samej siebie, niż do Cyganki, której dziwna mowa, zachowanie się, głos, zdołały mnie tymczasem oszołomić, jakby rodzajem snu. Jedno po drugiem padały z ust jej niespodziewane zdania, aż omotała mnie siecią tajemniczej jakieś zagadkowości; nie pojmowałam, co za duch niewidzialny pilnował serca mojego, z dnia na dzień śledząc jego bicie, notując każde uderzenie tętna.
— Chętne ucho słuchacza! — powtórzyła — tak jest, pan Rochester godzinami przesiadywał z uchem nachylonem ku uroczym ustom, które z taką rozkoszą mówiły a mówiły; i pan Rochester tak chętnie przyjmował miodowe słówka i taki wdzięczny za nie się wydawał; czyś to zauważyła?
— Wdzięczny! Nie przypominam sobie, bym wdzięczność była odkryła w jego twarzy.
— Odkryła! A zatem zastanawiałaś się, badałaś. I cóż odkryłaś, jeżeli nie wdzięczność?
Nie odpowiedziałam.
— Widziałaś miłość: nieprawdaż?... I patrząc w przyszłość, widziałaś go żonatym, a jego żonę szczęśliwą?
— Hm... Niezupełnie. Wasza wróżbiarska mądrość myli się niekiedy.
— A więc cóż ty, u djabła, widziałaś?
— Mniejsza z tem: przyszłam tutaj, ażeby się pytać, a nie ażeby się spowiadać. Czy to wiadomo, że pan Rochester ma się ożenić?
— Tak jest; z piękną panną Ingram.
— Czy wkrótce?
— Sądząc z pozorów tak należy wnioskować; i z największą pewnością (choć ty w swem zuchwalstwie zdajesz się wątpić o tem) będzie z nich jak najszczęśliwsza para. On musi kochać taką piękną, szlachetną, dowcipną, wykształconą kobietę; i ona prawdopodobnie kocha — a jeżeli nie jego osobę, to przynajmniej jego sakiewkę. Wiem, że uważa Rochestera z jego dobrami za pierwszorzędną partję; chociaż (niech mi to Bóg przebaczy!) z godzinę temu powiedziałam jej w tej kwestji coś, wobec czego spoważniała dziwnie. Kąciki jej ust upadły na pół cala. Radziłabym jej czarnemu konkurentowi mieć się na baczności: jeśli się zjawi inny z dłuższym czy czystszym wykazem dochodów — czeka go koszyk...
— Ależ, matko, ja nie przyszłam tutaj słuchać wróżb przyszłości pana Rochestera; przyszłam dowiedzieć się czegoś o mojej własnej; a dotąd nic mi o tem nie powiedzieliście.
— Twój los w przyszłości jest jeszcze wątpliwy: badałam twoją twarz — jeden rys w niej przeczy drugiemu. Los odmierzył dla ciebie wielką miarę szczęścia: to wiem. Wiedziałam to, zanim tu przyszłam dziś wieczór. Odłożył ją starannie po jednej stronie dla ciebie. Widziałam, jak to czynił. Od ciebie tylko zależy wyciągnąć rękę i wziąć, co ci przeznaczone: ale czy ty to uczynisz, oto zagadka do rozwiązania. Uklęknij jeszcze raz.
— Nie każcie mi klęczeć długo; ogień mnie piecze.
Uklękłam. Nie nachyliła się ku mnie, patrzyła tylko, oparta w fotelu. Zaczęła szeptać:
— Płomień tańczy w jej oku; oko błyszczy jak rosa; łagodne jest i pełne uczucia; uśmiecha się, słysząc mój żargon: wrażliwe jest; wrażenie za wrażeniem przemyka po czystej jego sferze; gdy przestaje się uśmiechać, jest smutne; bezwiedne znużenie cięży na jego powiece; to oznacza melancholję, wypływającą z samotności. Odwraca się ode mnie; unika dalszego badania; zdaje się przeczyć drwiącem spojrzeniem prawdzie odkryć, które już zrobiłam — zdaje się przeczyć zarzutowi uczuciowości i smutku. Duma jego i rezerwa utwierdzają mnie tylko w mojem zdaniu. Oko jest przychylne.
Co do ust — usta lubią niekiedy śmiać się wesoło; skłonne są dzielić się wszystkiem, co przez myśl przechodzi, choć sądzę, że milczałyby o niejednem, co doświadczą serce. Ruchliwe, wrażliwe, nie po to stworzone, by zaciskać się w wieczystem milczeniu samotności; to są usta, które powinny mówić wiele i uśmiechać się często, i ludzkie uczucia mieć za słuchacza. Ten rys także jest przychylny.
Jedynego wroga pomyślnego wyniku widzę tylko w czole; a czoło to zdaje się mówić: „Potrafię żyć sama, jeżeli poczucie własnej godności i okoliczności zażądają tego ode mnie. Mam w głębi duszy skarb wrodzony, który potrafi utrzymać mnie przy życiu, gdyby wszelkie z zewnątrz płynące radości były mi wzbronione, lub ofiarowane jedynie za cenę, której zapłacić nie mogę.“ Czoło oświadcza: „Rozum stoi pewno i dzierży cugle i nie pozwoli uczuciom ponosić i pędzić ku dzikim przepaściom. Niech sobie namiętności, pogańskie plemię, szaleją wściekle; niechaj pragnienia snują w wyobraźni ułudne mary: ale zdrowy sąd będzie miał zawsze i w każdym sporze ostatnie słowo i rozstrzygający głos w każdej decyzji. Może przyjść wicher, trzęsienie ziemi, pożar: ale ja zawsze słuchać będę wskazań tego cichego głosu, który tłumaczy rozkazy sumienia.“
Dobrze mówisz, szlachetne czoło; wola twoja zostanie uszanowana. Ułożyłem swoje plany — słusznemi je mienię — stosowałem się w nich do wymagań sumienia, do wskazań rozumu. Wiem, jak prędko zwiędłaby młodość, zmarniałby kwiat, gdyby czara ofiarowanego szczęścia kryła choć trochę mętów wstydu, choć najlżejszy posmak wyrzutu sumienia; i nie chcę poświęcenia, żalu, zatraty, o nie! Pragnę ogrzać, nie zmrozić — zyskać wdzięczność, nie krwawe łzy... nie, nawet nie słone; żniwem mojem muszą być uśmiechy, słowa pieszczotliwe, słodka... Dosyć. Zdaje mi się, że śnię w jakiejś rozkosznej gorączce. Pragnąłbym teraz przedłużyć tę chwilę w nieskończoność — ale nie śmiem. Dotychczas opanowywałem się całkowicie. Grałem swoją rolę tak, jak sobie poprzysięgłem, że ją zagram; grać dłużej byłoby może ponad moje siły. Niech pani powstanie, panno Eyre; niech mnie pani opuści; e finita la commedia.
Gdzie to ja byłam? Czy sen to, czy jawa? Czy może śniłam? Czy sen ten trwał jeszcze? Głos starej kobiety zmienił się; jej akcent, jej gest, wszystko tak mi było znajome, jak własna twarz w zwierciedle. Wstałam, ale nie odeszłam. Spojrzałam; poprawiłam ogień i znowu spojrzałam: ale ona ściągnęła kapelusz i bandaż mocniej na twarz i znowu skinęła, że mam odejść. Płomień oświecił wyciągniętą rękę: rozbudzona teraz, goniąc za odkryciem, odrazu zauważyłam tę rękę. Nie była to wyschła starcza ręka, lecz zaokrąglona, giętka, o gładkich, kształtnych palcach; szeroki pierścień błysnął na małym palcu, a na tym pierścieniu poznałam szlachetny kamień, setki razy oglądany. I znowu spojrzałam na twarz; twarz ta już nie odwracała się ode mnie — przeciwnie, kapelusz i bandaż były zrzucone, głowa swobodna.
— I cóż, panno Joanko, czy poznaje mnie pani? — zapytał głos dobrze znajomy.
— Niech pan tylko zdejmie ten czerwony płaszcz, a wtedy...
— Ale sznurek zaplątał się na węzeł — pomóż mi.
— Niech go pan zerwie.
— Ot, co!... „Precz, wy pożyczane szaty!”
I pan Rochester ukazał się bez przebrania.
— Ależ, panie, co za dziki pomysł!
— Ale dobrze wykonany, co? nieprawdaż?
— Wobec pań musiał pan dobrze grać.
— Az tobą nie?
— Ze mną nie grał pan roli Cyganki.
— Jakąż więc rolę grałem? Czy własną?
— Nie; jakąś niewyraźną. Krótko mówiąc, myślę, że pan chciał ze mnie coś dostać — albo mnie naciągnąć; prawił pan niedorzeczności, żeby mnie na niedorzeczności wyciągnąć. To niekoniecznie ładnie, łaskawy panie.
— Przebaczasz mi to, panno Joanko?
— Nie wiem, dopóki się nad tem wszystkiem nie zastanowię. Jeżeli, po namyśle, przekonam się, że nie naplotłam jakich wielkich głupstw, będę się starała przebaczyć panu; ale to nie było słusznie ze strony pana.
— Ach, zachowałaś się bardzo właściwie, bardzo ostrożnie, bardzo rozsądnie.
Zastanowiłam się i doszłam do przekonania, że ogółem biorąc, tak też i było. Pocieszyło mnie to; ale bo też uważałam i byłam ostrożna od samego początku rozmowy. Podejrzywałam jakąś maskaradę. Wiedziałam, że Cyganki i wróżbiarki nie wyrażają się w ten sposób, jak ta rzekoma stara baba; przytem zauważyłam, że mówi sztucznie zmienionym głosem i że starannie twarz ukrywa. Myśl moja jednakże krążyła dokoła Gracji Poole, tej żyjącej zagadki, tej tajemniczej dla mnie istoty. Nie pomyślałam nawet o panu Rochesterze.
— O czemże to panna Joanna duma? — zapytał. — Co oznacza ten poważny uśmiech?
— Zdziwienie i zadowolenie z siebie. Pozwala mi pan teraz usunąć się, nieprawdaż?
— Nie, jeszcze chwilę. Powiedz mi, co tam ludzie robią w salonie?
— Przypuszczam, że rozprawiają o Cygance.
— Usiądź! Powiedz mi, co o mnie mówili.
— Lepiej, żebym się już nie zatrzymywała; musi być blisko jedenastej. Ach, ale czy też pan wie, że obcy jakiś gość przybył tu podczas nieobecności pańskiej?
— Obcy gość!... nie; któż to być może? Ja nie oczekiwałem nikogo; czy odjechał?
— Nie; powiedział, że zna pana oddawna i że może sobie pozwolić zainstalować się tutaj aż do pańskiego powrotu.
— A niechże go licho! Tak powiedział?! Czy podał swoje nazwisko?
— Jego nazwisko jest Mason, panie, a przybywa z Indyj Zachodnich; zdaje mi się, że z Spanish Town na Jamajce.
Pan Rochester stał przy mnie; ujął był moją rękę z zamiarem poprowadzenia mnie do krzesła. Gdym mówiła, ścisnął mi tę rękę konwulsyjnie; uśmiech na ustach jego zamarł, jakgdyby kurcz zatamował mu oddech.
— Mason!... Indje Zachodnie! — powiedział tonem automatu, nastawionego na te jedyne słowa. — Mason... Indje Zachodnie!... — powtórzył.
Trzy razy wymówił te słowa, blednąc coraz bardziej; zdawało mi się, że traci przytomność.
— Czy panu słabo? — zapytałam.
— Panno Joanko, cios mnie dotknął; dotknął mnie cios, panno Joanko! — Zatoczył się.
— O, niech się pan na mnie wesprze!
— Panno Joanko, ofiarowałaś mi ramię swoje już raz; wesprę się na niem i teraz...
Podprowadziłam go do krzesła, prosił, żebym usiadła przy nim. Trzymając rękę moją w obu swoich, głaskał ją, patrząc na mnie równocześnie wzrokiem jakgdyby strwożonym i wielce strapionym.
— Moja mała przyjaciółko! — mówił — o, gdybym mógł znaleźć się gdzieś na jakiej spokojnej wyspie z tobą jedną tylko — a troska i niebezpieczeństwo i ohydne wspomnienia gdyby mogły być mi odjęte!
— Czy mogłabym być panu pomocną?... Życiebym oddała, by móc usłużyć panu.
— Panno Joanko, jeśli pomoc będzie mi potrzebna, zwrócę się do ciebie; to ci przyrzekam.
— Dziękuję! Niech mi pan powie, co mam zrobić... spróbuję przynajmniej zrobić, co pan każę.
— Tymczasem przynieś mi, panno Joanko, kieliszek wina z jadalni; będą tam teraz siedzieli przy kolacji: i powiedz mi, czy Mason jest z nimi i co robi.
Poszłam. Zastałam całe towarzystwo w jadalni przy kolacji; nie siedzieli przy stole — kolacja ustawiona była na kredensie; każdy brał, co mu się podobało i jedli, stojąc tu i tam grupkami, z talerzami i kieliszkami w ręku. Wszyscy wydawali się w doskonałym humorze; śmiano się i rozmawiano z ożywieniem. Pan Mason stał przed kominkiem, rozmawiając z pułkownikiem i z panią Dent i zdawał się równie wesół, jak wszyscy. Nalałam wina do kieliszka (widziałam, że panna Ingram patrzy na mnie, marszcząc czoło; uważała widać, że zanadto sobie pozwalam), i powróciłam do bibljoteki.
Niezmierna bladość pana Rochestera minęła, wyglądał znowu stanowczo i surowo. Wziął z mojej ręki kieliszek.
— Za twoje zdrowie, duchu pomocny! — powiedział. Połknął wino i oddał mi kieliszek. — Co oni tam robią, panno Joanko?
— Śmieją się i rozmawiają!
— Czy nie mają min poważnych i tajemniczych, jakgdyby coś dziwnego usłyszeli?
— Bynajmniej: żartują, wesołość ich ponosi.
— A Mason?
— I on się śmiał.
— Gdyby wszyscy ci ludzie weszli tutaj gromadą i napluli na mnie, cobyś ty zrobiła, panno Joanko?
— Wypędziłabym ich z pokoju, panie, gdybym mogła.
Uśmiechnął się słabo.
— Ale gdybym ja poszedł do nich, a oni tylko popatrzyli na mnie chłodno, poszeptali między sobą drwiąco i zaczęli się wynosić pokolei, zostawiając mnie samego, co wtedy? Czy poszłabyś razem z nimi?
— Myślę, że chyba nie; milejby mi było pozostać z panem.
— Ażeby mnie pocieszać?
— Tak, panie, ażeby pana pocieszać, o ileby to było w mojej mocy.
— A gdyby oni za to, że trwasz przy mnie, obrzucili cię pogardą?
— Prawdopodobnie nicbym o tej ich pogardzie nie wiedziała; a gdyby nawet, nie dbałabym o nią wcale.
— Tak więc dla mnie potrafiłabyś stawić czoło obmowie?
— Potrafiłabym to uczynić dla każdego przyjaciela, któryby wart był, ażebym przy nim stała, tak jak z pewnością pan wart jest tego.
— Wróćże tam teraz do pokoju; podejdź spokojnie do pana Mason i szepnij mu do ucha, że Rochester wrócił i pragnie się z nim zobaczyć: przyprowadź go tutaj, a potem zostaw nas samych.
— Dobrze, panie.
Spełniłam jego rozkaz. Całe towarzystwo wytrzeszczało na mnie oczy, gdy szłam wśród nich prosto do miejsca, gdzie stał pan Mason; powtórzyłam mu, co miałam polecone; wyszedł za mną z pokoju, wpuściłam go do bibljoteki, a potem poszłam na górę.
O później godzinie, gdy już czas jakiś leżałam w łóżku, usłyszałam gości, wracających do swoich pokoi: rozróżniłam głos pana Rochestera i usłyszałam, jak mówił:
— Tędy, proszę cię, tędy; ten jest twój pokój.
Mówił wesoło; swobodny ton głosu uspokoił mnie. Wkrótce zasnęłam.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Teresa Świderska.