Egzamin urzędniczy (1937)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Egzamin urzędniczy |
Pochodzenie | 20 opowiadań |
Wydawca | Śląskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze „Polonia” S. A. |
Data wyd. | 1937 |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Экзамен на чин |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
— Nauczyciel geografii, Gałkin, coś do mnie cierpi i jak dwa razy dwa, dzisiaj tego egzaminu u niego nie zdam! — mówił, pocąc się i nerwowo zacierając ręce, przyjmujący korespondencję funkcjonariusz X oddziału pocztowego, Jefim Zacharycz Fendrykow, człowiek już siwy, brodaty, z porządną łysiną i niezgorszym brzuszkiem. — Nie zdam... jak Bóg w niebie... A zły jest na mnie o głupstwo. Przychodzi kiedyś do mnie z listem poleconym i wali przez całą publiczność, żeby ja niby przyjął najpierw jego list, a potem inne. To nie w porządku... Chociaż należy on do sfery wyższej, a jednak dla porządku musi i on czekać. Zrobiłem mu grzecznie uwagę; „Proszę stanąć w ogonku!“ — mówię mu. A on się oburzył i od tego czasu nastaje na mnie, jako ten Saul izraelski. Synkowi memu, Jegoryszce, pały stawia, a mnie różne przezwiska na mieście przypina. Przechodzę kiedyś obok szynku Kuchtina, a on wychylił się z kijem bilardowym z okna i po pijanemu ryczy na całe gardło „Panowie! Spójrzcie! Oto idzie używany znaczek pocztowy!”
Nauczyciel języka rosyjskiego, Piwomiodow, który stał w korytarzu X szkoły powiatowej obok Fendrykowa i pobłażliwie palił jego papierosa, wzruszył ramionami i uspokoił go:
— Niech się pan nie denerwuje. Jeszcze się u nas nie zdarzył wypadek, aby któregoś z waszych ścięli przy egzaminach. To pro forma tylko!
Fendrykow uspokoił się, ale na krótko. Przez korytarz przeszedł Gałkin, młody człowiek o rzadkiej, jak gdyby wyszarpanej bródce, w płóciennych spodniach i nowym granatowym fraku... Spojrzał surowo na Fendrykowa i poszedł dalej.
Wkrótce rozeszła się wiadomość, że inspektor jedzie.
Fendrykow zmartwiał ze strachu i czekał z uczuciem tak dobrze znanym wszystkim, którzy po raz pierwszy stają przed sądem lub po raz pierwszy składają egzamin. Przez korytarz przebiegł kierownik etatowy szkoły powiatowej, Chamow. Za nim pospieszył na spotkanie inspektora katecheta Żmijeżałow w kołpaku i złoconym krzyżu na piersiach. Tam też skierowali się inni nauczyciele. Inspektor szkół powszechnych Achachow, przywitał się głośno ze wszystkimi, wyraził niezadowolenie z kurzu i wszedł do szkoły.
Po upływie pięciu minut rozpoczął się egzamin.
Poddano dwóch popowiczów egzaminowi na nauczycieli wiejskich. Jeden zdał, a drugiego ścięli. Ów ścięty wytarł nos w czerwoną chustkę, przez chwilę jeszcze postał, pomyślał i wyszedł. Następnie zdawało dwóch ochotników trzeciej kategorii.
Wreszcie wybiła godzina Fendrykowa.
— Gdzie pan służy? — zwrócił się do niego inspektor.
— Przyjmuję korespondencję w tutejszym oddziale pocztowym! — wyrecytował Fendrykow, stając na baczność i starając się ukryć przed wzrokiem obecnych drżenie rąk. — Przesłużyłem 21 lat, panie inspektorze, a obecnie zażądano mojej ewidencji dla awansowania mnie na registratora kolegialnego, wskutek czego też ośmielam się poddać egzaminowi na pierwszą rangę urzędniczą.
— Tak... Napisz pan pod dyktando.
Piwomiodow wstał, chrząknął i zaczął dyktować przeraźliwym basem, starając się „złapać“ delikwenta na wyrazach, których pisownia wywołać może pewne wątpliwości: „Zatętniało na drodze. Ten tętent kopyt końskich“ itp. Pomimo wysiłków sprytnego Piwomiodowa, dyktando udało się. Przyszły registrator kolegialny zrobił niewiele błędów, choć kładł większy nacisk na kaligrafię, niż na ortografię. W słowie „wahanie konduktora“ wpakował „ch“ i „ą“, zamiast „głęboko“ napisał „głemboko“, a słowami „owczy pęd“ wywołał uśmiech na twarzy inspektora, bo napisał „o wszy pęd“... Ale to przecież nie są grube błędy...
— Dyktando jest zadawalające! — zawyrokował inspektor.
— Ośmielam się niniejszym zakomunikować panu inspektorowi — powiedział Fendrykow, nabierając odwagi i spoglądając z ukosa na swego wroga Gałkina — ośmielam się zakomunikować, że geometrii uczyłem się według podręcznika Dawydowa, a częściowo u siostrzeńca Warsonofiusza, który na wakacje przyjechał z Troicko-Sergiejewskiego seminarium. I planimetrii się uczyłem takoż i stereometrii... wszystko, które jego jest...
— Stereometria nie jest objęta programem!
— Nie objęta? A ja cały miesiąc nad nią ślęczałem... Jaka szkoda!... — westchnął Fendrykow.
— Na razie dajmy spokój geometrii. Weźmiemy się do nauki, którą pan, jako funkcjonariusz pocztowy prawdopodobnie lubi. Geografia jest nauką pocztowców.
Wszyscy nauczyciele uśmiechnęli się z poszanowaniem.
Fendrykow nie zgadzał się z tym, aby geografia miała być nauką pocztowców (nigdzie tego nie czytał, ani w regulaminie pocztowym, ani też w rozkazach okręgowych), ale przez grzeczność powiedział: „Tak jest“, po czym chrząknął nerwowo i z trwogą czekał na pytania.
Jego wróg, Gałkin oparł się wygodnie o poręcz krzesła i nie patrząc na niego, zapytał przeciągle:
— Eee... proszę mi powiedzieć, jaki jest ustrój w Turcji?
— Wiadomo jaki... turecki!
— Hm, turecki. To jest pojęcie rozciągłe. Tam jest ustrój konstytucjny. A jakie pan zna dopływy Gangesu?
— Ja uczyłem się według geografii Smirnowa i przepraszam, nauczyłem się nie bardzo dokładnie... Ganges, to taka niby rzeka, co pływa w Indiach... Rzeka ta wlewa się do Oceanu.
— Ja nie o to pana pytam, lecz o to, jakie dopływy ma Ganges? Nie wie pan? A gdzie płynie Araks? I tego pan nie wie? Dziwne... w jakiej gubernii jest Żytomierz?
— Szlak 18, punkt 121!
Fendrykow oblał się zimnym potem. Zamrugał oczyma i tak dziwnie przełknął ślinę i mlasnął wargami, jak gdyby połknął własny język.
— Jak na świętej spowiedzi mówię, panie inspektorze! — bąknął. Sam ojciec protojerej może zaświadczyć... Dwadzieścia jeden lat przesłużyłem i na to mi przyszło... Bóg panu wynagrodzi...
— Dobrze, dajmy pokój geografii. Co pan przygotował z arytmetyki?
— Arytmetykę też nie bardzo... Nawet ojciec protojerej potwierdzi... Do Boga modły wznosić będę... Od samego św. Jana uczę się, uczę i... i nic z tego nie wychodzi... Za stary jestem dla... umysłowości... Niech się pan zmiłuje, panie inspektorze, całe życie wdzięczny będę...
Na rzęsach Fendrykowa ukazały się łzy.
— Służyłem uczciwie, nieskazitelnie... Rok rocznie chodzę do spowiedzi... Nawet ojciec protojerej może zaświadczyć. Błagam o wspaniałomyślność, panie inspektorze!
— Nic pan więc nie przygotował?
— Wszystko przygotowałem, tylko nic jakoś nie pamiętam... Już sześćdziesiątka za pasem, panie inspektorze, jakże tu nauka do głowy? Błagam pana, panie inspektorze!
— Już sobie zamówił nawet czapkę z gwiazdką... — wtrącił protojerej Żmijeżałow i uśmiechnął się.
— Dobrze! Może pan już iść!
Po upływie pół godziny, Fendrykow szedł już razem z nauczycielami do szynku Kuchtina i triumfował. Twarz miał uroczystą, w oczach świeciło mu szczęście, ale ustawiczne podrapywanie się w głowę wskazywało, że coś go trapi.
— Jaka szkoda! — mruknął pod nosem. — Takie, proszę panów głupstwo zrobiłem!
— O cóż chodzi? — zapytał Piwomiodow.
— Po kiego licha wkuwałem do łba tę stereometrię, skoro jej nie ma w programie? Przecież cały miesiąc nad tą kanalią ślęczałem. Jaka szkoda!...