Szczęśliwiec
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szczęśliwiec |
Pochodzenie | 20 opowiadań |
Wydawca | Śląskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze „Polonia” S. A. |
Data wyd. | 1937 |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Счастливчик |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Ze stacji Bołogoje kolei Mikołajewskiej rusza pociąg osobowy.
W jednym z przedziałów drugiej klasy „dla palących“, pogrążonym w mroku, drzemie pięciu pasażerów. Tylko co skończyli się posilać i teraz, przytuliwszy głowy do oparcia ławek, starają się zasnąć. Panuje cisza.
Drzwi się otwierają i do przedziału wchodzi wysoka postać w rudawym kapeluszu i eleganckim palcie, mocno przypominająca korespondentów pism, spotykanych w operetkach i powieściach Jules Verne’a.
Postać zatrzymuje się na środku wagonu, sapie i z pod zmrużonych powiek długo patrzy w kierunku ławek.
— Nie, to nie ten! — mruczy. — Diabli wiedzą, co to takiego, wprost oburzające... Nie, to nie ten...
Jeden z pasażerów przygląda się postaci i wybucha radosnym okrzykiem:
— Iwanie Aleksiejewiczu, skąd się pan tu wziął? To pan?
Wysmukły Iwan Aleksiejewicz wzdryga się, bezmyślnie patrzy na pasażera, poznawszy go jednak, wesoło klaszcze w dłonie.
— Ach, Piotrze Piotrowiczu, kopę lat! A ja wcale nie wiedziałem, że pan jedzie tym pociągiem!
— Jak zdrowie?
— Nieźle, tylko ot dobrodzieju, zgubiłem swój wagon i nie mogę go teraz w żaden sposób odnaleźć. Taki ze mnie idiota. Wartoby mi dać w skórę...
Wysmukły Iwan Aleksiejewicz słania się i chichocze.
— Zdarzają się przecież takie wypadki! — ciągnie dalej. Wyszedłem po drugim dzwonku napić się koniaku; napiłem się i myślę sobie, że do najbliższej stacji jeszcze daleko, wartoby więc może wypić jeszcze kieliszek. Kiedy tak myślałem i piłem nagle trzeci dzwonek... Pędzę, jak wariat i wskakuję do pierwszego lepszego wagonu. No, czy nie idiota ze mnie, nie cymbał?
— Widocznie jest pan w wesołym nastroju... — mówi Piotr Piotrowicz. — Przysiądź się pan, bardzo proszę.
— Nie mogę, pójdę szukać swego wagonu. Do widzenia!
— Po ciemku jeszcze pan, co nie daj Boże, z platformy spadnie. Siadaj pan, a jak dojedziemy do stacji, odszukasz pan swój wagon.
Iwan Aleksiejewicz wzdycha i z wahaniem siada naprzeciwko Piotra Piotrowicza. Jest widocznie podniecony i siedzi, jak na szpilkach.
— Dokąd pan jedzie? — zapytuje Piotr Piotrowicz.
— Ja? W świat. W głowie mam taki zamęt, iż sam się nie orientuję, dokąd jadę. Wiedzie mnie los, więc jadę. Cha! Cha, kochany panie, czy pan widział kiedy szczęśliwych głupców? Nie? To niech pan patrzy na mnie. Ma pan przed sobą najszczęśliwszego ze śmiertelników. Tak jest! Nie poznać nic po mojej twarzy?
— Niby znać, że pan trochę... tego...
— Muszę mieć teraz strasznie głupią fizjognomię. Szkoda, że nie ma lustra, chciałbym teraz spojrzeć na moją mordalizację. Widać, dobrodzieju, że odbywam podróż poślubną. No, czy nie fujara ze mnie?
— Czy się pan ożenił?
— Dzisiaj mój najdroższy, wziąłem ślub i wprost na kolej.
Rozpoczynają się powinszowania.
— Acha — śmieje się Piotr Piotrowicz — dlatego się pan tak wyelegantował!
— Tak dla całkowitego złudzenia nawet się uperfumowałem. Po uszy pogrążyłem się w drobiazgach. Ani kłopotów, ani żadnych myśli, jedynie uczucie czegoś takiego... diabli wiedzą, jak to nazwać — błogości, powiedzmy. Nigdy jeszcze tak dobrze się nie czułem.
Iwan Aleksiejewicz przymruża oczy i kręci głową.
— Jestem przeraźliwie szczęśliwy! — mówi. — Osądź pan sam. Pójdę teraz do swego wagonu. Tam na kanapie, przy oknie siedzi kobieta, która całą swą istotą, że tak powiem, jest mi oddana. Blondyneczka taka, z noskiem, z paluszkami. Serduszko ty moje, aniołku ty mój! Kruszynka taka! Filoksera mojej duszy! A nóżka, Boże drogi, nóżka to przecież nie to, co wasze giry, lecz po prostu jakaś miniatura, jakieś czarodziejstwo, alegoria jednym słowem! Chciałoby się wziąć i zjeść taką nóżkę. Cóż, kiedy pan nic nie rozumie! Pan jest materialistą. Zaraz u pana to to, to owo... Wiadomo, kawaler o sercu oschłym i nic więcej. Jak się pan ożeni, to sobie pan przypomni... „Gdzie się teraz obraca Iwan Aleksiejewicz“ — powie pan sobie... Otóż pójdę zaraz do swego wagonu, a tam mnie ktoś oczekuje z niecierpliwością, ma niejako przedsmak mego zjawienia się. Wita mnie twarz uśmiechnięta. Przysiadam i tak dwoma palcami za podbródek...
Iwan Aleksiejewiecz kręci głową i zanosi się od szczęśliwego uśmiechu.
Potem kładę łepetynę na jej ramieniu i obejmuję ją za kibić. Wokoło, rozumie pan, cisza... poetyczny półmrok. Cały świat chciałoby się uścisnąć w takiej chwili. Piotrze Piotrowiczu, niech pan pozwoli się uścisnąć.
— Proszę bardzo!
Przyjaciele przy ogólnym śmiechu pasażerów ściskają się i szczęśliwy nowożeniec ciągnie dalej:
— A dla większego idiotyzmu, albo, jak to piszą w powieściach, dla większego złudzenia, idę do bufetu i wychylam dwa, trzy kieliszki. Wtedy w głowie i w piersiach powstaje coś takiego, czego i w bajkach znaleźć trudno. Jestem mało wybitnym, nieznanym człowiekiem, a zdaje mi się, że granic nie mam, że cały świat ogarniam...
Pasażerowie, patrząc na szczęśliwego, wstawionego nowożeńca zarażają się jego wesołością i spać im się nie chce. Zamiast jednego słuchacza, Iwan Aleksiejewicz wkrótce ma pięciu. Kręci się, jak na szpilkach, parska, wymachuje rękami i gada bez przerwy. Śmieje się i wszyscy śmieją się z nim razem.
— Grunt, panowie, to jak najmniej myśleć! Do diabła wszystkie te różne analizy! Chce ci się pić, to pij, a nie filozofuj, czy to pożyteczne, czy szkodliwe.... Wszystkie te filozofie różne i psychologie do diabła!
Przez wagon przechodzi konduktor.
— Mój dobrodzieju — zwraca się do niego nowożeniec — jak pan będzie przechodził przez wagon numer dwieście dziewiąty, to proszę poszukać tam panią w szarym kapeluszu z białym ptaszkiem i powiedzieć jej, że ja jestem tutaj!
— Dobrze, tylko w tym pociągu niema numeru dwieście dziewiątego. Jest tylko dwieście dziewiętnasty!
— Niech będzie dwieście dziewiętnasty. Wszystko jedno! Więc proszę powiedzieć tej pani. Mąż jest zdrów i cały!
Iwan Aleksiejewicz chwyta się nagle za głowę i jęczy:
— Mąż... pani... Czyż to dawno... mąż... Che, che. W skórę powinieneś brać, a jesteś mężem. Ach idioto! A ona. Wczoraj jeszcze była dziewczątkiem... motylkiem... Nie chce się wprost wierzyć...
— W naszych czasach nawet dziwnym się wydaje spotkać tak szczęśliwego człowieka — mówi jeden z pasażerów. — Prędzej można trafić na białego słonia!
— Tak, a kto winien? — mówi Iwan Aleksiejewicz, wyciągając swoje długie nogi w trzewikach z szpiczastymi nosami. — Jeżeli nie jesteście szczęśliwi, to samiście sobie winni? Myślicie, że nieprawda? Człowiek jest sam twórcą swego szczęścia. Ale wy nie chcecie. Uparcie uchylacie się od szczęścia...
— Masz tobie, a to w jaki sposób?
— Bardzo prosty!... Przyroda postanowiła, aby człowiek w pewnym okresie swego życia kochał. Kiedy okres ten nastaje, kochaj ze wszystkich sił, a przecież wy nie słuchacie natury, wciąż na coś oczekujecie. Dalej prawo mówi, że normalne indywiduum powinno się ożenić. Bez małżeństwa nie ma szczęścia! Trafiły się okoliczności sprzyjające, to się żeń, nie marudź! Ale przecież wy się nie żenicie, wciąż na coś czekacie. Dalej powiedziane jest w Piśmie Świętym, że wino rozwesela serce człowieka. Jeżeli ci jest dobrze i chcesz, aby ci było jeszcze lepiej, to idź do bufetu i golnij. Grunt — nie mędrkować, lecz żyć według szablonu. Szablon — to wielka rzecz!
— Pan mówi, że człowiek jest twórcą swego szczęścia. Jakim u licha jest twórcą, jeśli dość chorego zęba, albo złej teściowej, żeby jego szczęście przewróciło się do góry nogami. Wszystko zależy od przypadku. Niechby się nam nadarzyła teraz katastrofa, toby pan zaraz inaczej zaśpiewał...
— Głupstwo! — protestuje nowożeniec. — Katastrofy zdarzają się raz na rok, żadnych wypadków się nie boję, bo nie mam żadnej racji, żeby się zdarzyły. Wypadki są rzadkie. Pal je licho! Nawet mówić o nich nie chcę! Ale zdaje się, że dojeżdżamy do przystanku...
— Pan dokąd teraz jedzie? — zapytuje Piotr Piotrowicz. — Do Moskwy, czy też dalej na południe?
— Masz tobie, w jaki sposób, jadąc na północ, mogę trafić gdzieś dalej na południe?
— Ale przecież Moskwa nie jest na północy!
— Wiem, ale my jedziemy przecie do Petersburga!
— Do Moskwy jedziemy, zlituj się pan!
— W jaki sposób do Moskwy? — dziwi się nowożeniec.
— Dziwne, a dokąd pan wziął bilet?
— Do Petersburga!
— W takim razie winszuje. Wsiadł pan do niewłaściwego pociągu!
Pół minuty przechodzi w milczeniu. Nowożeniec wstaje i tępym wzrokiem ogarnia całe towarzystwo.
— Tak, tak... — objaśnia Piotr Piotrowicz. — Na stacji Bołogoje, po koniaku diabli pana skusili wskoczyć do pociągu, idącego w odwrotnym kierunku.
Iwan Aleksiejewicz blednie, chwyta się za głowę i zaczyna szybko biegać po wagonie.
— Ach, ciężki idiota ze mnie! — wyrzeka. — Podlec ze mnie. Niech mnie diabli wezmą. Co ja teraz zrobię? Przecież w tamtym pociągu jest żona! Sama jedna, czeka... tęskni... Ach, błazen ze mnie!
Nowożeniec pada na ławkę, krzywi się, jak gdyby mu ktoś nastąpił na odcisk.
— Nieszczęsny ze mnie człowiek! Co ja zrobię?... Co?...
— No, no! — pocieszają go pasażerowie. — Głupstwo, zatelegrafuj pan do żony, a sam postaraj się wsiąść po drodze do pospiesznego pociągu. W ten sposób ją pan dogoni.
— Pospieszny pociąg... — płacze nowożeniec, „twórca swego szczęścia“. — A skąd wezmę pieniędzy na pociąg pospieszny? Wszystkie pieniądze ma żona...
Porozumiawszy się między sobą, pasażerowie urządzają składkę i zaopatrują szczęśliwca w monetę.