Środek przeciwko pijaństwu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Środek przeciwko pijaństwu
Pochodzenie 20 opowiadań
Wydawca Śląskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze „Polonia” S. A.
Data wyd. 1937
Miejsce wyd. Katowice
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Средство от запоя
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Środek przeciwko pijaństwu.

Do miasta B. przybył na gościnne występy w oddzielnym przedziale I-szej klasy popularny recytator i komik p. Feniksow-Dzikoobrazow II-gi. Wszyscy, którzy go spotykali na dworcu, wiedzieli, że bilet pierwszej klasy został zakupiony na przedostatnim przystanku jedynie dla „fasonu“, wszyscy bowiem doskonale widzieli, że bez względu na późną jesień i chłód, głośny artysta nosił stare letnie paletko i wyłysiałą czapkę fokową, lecz mimo to, gdy z okna pociągu wyjrzała sina, zaspana twarz Dzikoobrazowa II-go, wszyscy poczuli pewne wzruszenie, połączone z pragnieniem jak najprędszego poznania artysty. Impresario Poczeczujew zgodnie ze starym zwyczajem rosyjskim trzykrotnie ucałował przybysza i zawiódł go do swojego mieszkania.
Występy miały się odbyć w dwa dni po przyjeździe, lecz... inaczej chciało przeznaczenie. W dzień przed przedstawieniem do kasy teatru werwał się jak huragan blady zrozpaczony impresario i oświadczył, iż Dzikoobrazow II-gi grać nie może
— Nie może! — wykrzykiwał Poczeczujew, chwytając się za głowę. — Jak to się wam podoba? W ciągu miesiąca, w ciągu całego miesiąca drukowano olbrzymimi literami, że wystąpi u nas Dzikoobrazow, chwaliliśmy się, pieniądze za abonamenty są pobrane i nagle... takie bydlęce świństwo! Co?! Powiesić go za to, to nic!
— Ale o co chodzi wreszcie? Co się stało?
— Pić zaczął, przeklęty kabotyn.
— Wielkie rzeczy! Wyśpi się i już!
— Prędzej zdechnie, niż się wyśpi! Pamiętam go jeszcze z Moskwy. Jak zaczyna chlać gorzałę, to dwa miesiące bez przerwy trwa to u niego. Nałóg! Taki nałóg! Wszystko przepadło z kretesem! I za co mnie Bóg karze nieszczęsnego? Kto przeklął mnie przy urodzeniu?! Za co... Za co wisi nade mną przez całe życie przekleństwo niebios?!
(Poczeczujew jest tragikiem z natury i z zawodu; silne wyrażenia, potęgowane uderzeniami pięści w piersi, są mu bardzo do twarzy. Wie o tym).
— Jakże jestem, gnuśny, niski i godny pogardy, poddając się chłoście losu?! Czy nie lepiej skończyć raz z tą rolą kozła ofiarnego, na którego padają wszystkie nieszczęścia, czy nie lepiej wpakować sobie kulę w łeb? Czego mam się więcej spodziewać? Na co czekam, Boże mój, na co?
Poczeczujew ukrył twarz w dłoniach i odwrócił się do okna.
W kasie prócz kasjera obecni byli liczni aktorzy i interesanci, więc nie zabrakło rad, słów otuchy i pocieszeń, lecz to wszystko nosiło charakter raczej filozoficzny, lub proroczy, nikt się nie posunął dalej nad słowa: „marność nad marnościami“, „pluń pan na to“, „a nuż jakoś będzie“. Jeden tylko kasjer, gruby, okrągły człowieczek przystąpił do sprawy bardziej rzeczowo.
— A ja, panoczku, — powiedział — radzę go panu wyleczyć!
— Od takiego nałogu żaden diabeł nie wyleczy!
— Tego niech pan nie mówi! Nasz fryzjer najbardziej nałogowych pijaków na nogi stawia! Całe miasto u niego się leczy.
Poczeczujew uchwycił się tej rady, jak tonący słomki i już po upływie pięciu minut stanął przed nim fryzjer teatralny, Piotr Grzebyczkow. Niech sobie czytelnik wyobrazi wysoką, kościstą postać o zapadniętych oczach, długiej, lecz rzadkiej brodzie i brudnych rękach, niech doda do tego zdumiewające podobieństwo do szkieletu, którego zmuszono do poruszania się i chodzenia na sprężynach, niech ubierze tę figurę w czarne, niemożliwie wyszarzałe ubranie, a otrzyma dokładny portret Grzebyczkowa.
— Dzień dobry, Fiedia! — zwrócił się doń Poczeczujew. — Słyszałem, przyjacielu, że ty tego... podobno od pijaństwa potrafisz leczyć. Bądź tak dobry, nie z obowiązku, lecz dla przyjaźni wylecz Dzikoobrazowa! Nałóg go opanował!
— Nieporęcznie mi jakoś... Boję się... — ponurym basem odpowiedział fryzjer. — Aktorów tych, pomniejszych urzędników i kupców leczę, ale to przecież sława na całą Rosję!
— Więc cóż z tego?
— Ażeby nałóg z człowieka wypędzić, trzeba przewrotu we wszystkich jego stawach dokonać. Ja dokonam przewrotu, a on, jak wyzdrowieje, wsiądzie na mnie: „Jak to ośmieliłeś się — powie — durniu jeden, dotykać się do mojej twarzy, bałwanie jeden?!“ Znam się na tym...
— Nie, nie... Nie wykręcaj się, bracie. Powiedziałeś „A“, mów „B“! Bierz czapkę, idziemy!
Gdy po upływie pół godziny Grzebyczkow wchodził do pokoju Dzikoobrazowa, „sława“ leżała u siebie na łóżku i z wyraźną złością przypatrywała się lampie. Lampa zachowywała się jak najspokojniej, a jednakowoż Dzikoobrazow II-gi nie spuszczał z niej oczu i bełkotał:
— Będziesz mi się kręciła, podła! Nauczę cię kręcić się!... Karafkę stłukłem i ciebie strzaskam! Co, co... i sufit się kręci?... Rozumiem! Spisek! Ach, ta lampa! Najmniejsza jest, cholera, a najwięcej się kręci! Poczekaj no ty...
Komik podniósł się i pociągnął za sobą prześcieradło, zastępujące serwetę, przy czym na podłogę poleciały szklanki i flaszki, następnie chwiejnym krokiem skierował się ku lampie, lecz na półdrodze natknął się na coś wysokiego i kościstego...
— Co takiego? — zaryczał dziko, wybałuszając oczy. — Kto jesteś? Skąd? A?
— Zaraz ci tu pokażę, kim ja jestem... Wracaj z powrotem na łóżko, a żywo!
I nie czekając, aż komik dojdzie do łóżka, Grzebyczkow zamachnął się i tak go trzasnął w kark, iż tamten błyskawicznie znalazł się na łóżku.
Artystę prawdopodobnie przedtem nigdy nie bito, gdyż, bez względu na swój stan nieprzytomny, spojrzał na fryzjera ze zdziwieniem i nawet z pewną ciekawością.
— Ty... Ty mnie uderzyłeś?... Po... poczekaj, tyś mnie uderzył?
— Uderzyłem! Może jeszcze chcesz?
I fryzjer jeszcze raz palnął Dzikoobrazowa tym razem w zęby.
Niewiadomo, co podziałało, czy mocne uderzenie, czy też świeżość wrażenia, w każdym bądź razie w oczach artysty rozproszył się wyraz obłąkania i zamigotały iskierki myśli przytomnej. Komik zerwał się na równe nogi i nietyle ze złością, ile z zaciekawieniem zaczął się przypatrywać bladej twarzy i brudnemu surdutowi Grzebyczkowa.
— Bijesz mnie?... Ty mnie bijesz? — bełkotał pijak. — Jak śmiesz?
— Milczeć!
I znów nastąpiło uderzenie.
Doprowadzony do szału, rozwścieczony komik próbował się bronić, lecz jedna ręka Grzebyczkowa przytłoczyła mu piersi, druga zaś zaczęła hasać po twarzy artysty.
— Nie tak mocno, nie tak mocno! — rozległ się z drugiego pokoju głos Poczeczujewa. — Lżej, Fiedia!
— Nic nie szkodzi. Prokle Lwowiczu! Wdzięczny mi pan będzie!
— A jednak tóż to lżej — płaczliwym głosem prosił Poczeczujew. — Tobie to nic nie szkodzi, a mnie ciarki po skórze przechodzą. Pomyśl tylko, w biały dzień biją człowieka prawomyślnego, inteligentnego, sławnego i na domiar wszystkiego w jego własnym mieszkaniu... Mój Boże!
— Ja, Prokle Lwowiczu, nie jego biję, lecz diabła, co w nim siedzi. Niech się pan uspokoi i nie zwraca na to żadnej uwagi. Leż, czorcie! — rzucił się Fiedor na artystę. — Nie ruszaj mi się! Co—o—o?
Dzikoobrazowa ogarnął paniczny lęk! Wydało mu się, że wszystko, co się przedtem kręciło i zostało przez niego potłuczone, teraz jednogłośnie zwróciło się przeciwko niemu i poleciało mu na głowę.
— Ratunku! — wrzasnął przerażony. — Mordują! Ratunku!
— Krzycz sobie, wrzeszcz, diable! Dotąd to tylko żarty były, poważnie pomówimy dopiero teraz! Uważaj, jeżeli powiesz choć jedno słowo lub poruszysz się, zabiję! Jak psa zabiję! Nikt się za tobą nie ujmie! Choć z armaty wal, nikt ci na pomoc nie przyjdzie! A jak się ukorzysz i zamilkniesz, wódeczki ci dam! Widzisz wódeczkę! Chcesz wódzi?
Grzebyczkow wyciągnął z kieszeni półlitrową butelkę i błysnął nią przed oczyma Dzikoobrazowa.
Na widok upragnionego trunku pijak zapomniał o razach i zarżał z zadowolenia. Fryzjer wyjął z kieszeni kawałeczek szarego mydła i włożył je do butelki, a gdy po zmieszaniu zjawiła się piana i wódka zrobiła się mętna, zaczął sypać do butelki najrozmaitsze świństwa, a więc sodę, sól kuchenną, kamforę, siarkę i t. p. Komik wybałuszał oczy na Grzebyczkowa i z zaciekawieniem obserwował każde poruszenie butelki. Na zakończenie fryzjer spalił brudny gałgan, wsypał do wódki popiół, zmieszał i podszedł do łóżka.
— Pij! — rzekł, nalewając pół szklanki. — Jednym tchem, żywo!
Komik z rozkoszą przełknął zawartość szklanki, odchrząknął, lecz nagle z przerażeniem wytrzeszczył oczy.
— Pij jeszcze! — zaproponował komikowi.
— Nie... Nie chcę! Po...czekaj!...
— Pij do wszystkich diabłów!... Pij! Bo zabiję!
Dzikoobrazów wypił i stękając, opadł bez sił na poduszkę, lecz za chwilę podniósł się i fryzjer miał okazję przekonać się, że jego środki działają.
— Pij jeszcze! Niech ci wszystkie wnętrzności powykręca, to dobrze! Pij.
Dla aktora nastąpił okres strasznych męczarni. Zrywał się co chwila, miotał się na łóżku i z dzikim przerażeniem obserwował powolne ruchy wroga, który nie dawał mu ani chwili wytchnienia i walił go bez miłosierdzia, gdy aktor odmawiał wypicia mieszaniny. Picie straszliwego napoju i razy nie ustawały. Nigdy dotąd biedne ciało Dzikoobrazowa Feniksowa II-go nie doznało tylu obrażeń i upokorzeń, nigdy dotąd „sława“ nie była tak zmaltretowana, jak w tej chwili.
Początkowo komik krzyczał i wymyślał, następnie zaczął błagać, w końcu zaś, przyszedłszy widocznie do przekonania, że protesty prowadzą do dalszego bicia, rozpłakał się jak małe dziecko.
Poczeczujew, podsłuchujący pode drzwiami, nie wytrzymał wreszcie i wpadł do pokoju.
— Idź do diabła! — krzyknął wymachując rękami. — Niech zginą pieniądze za abonamenty, niech sobie pije wódkę, tylko przestań już męczyć go, daj pokój! Zdechnie przecież, z pewnością zdechnie! Spójrz, ledwo zipie! Gdybym wiedział, tobym cię tu nigdy nie sprowadzał!
— Nie szkodzi, będzie mi pan wdzięczny, Prokle Lwowiczu. Co znów chcesz? — zwrócił się fryzjer do aktora. — Ej, bo oberwiesz!
Do późnego wieczora fryzjer zajmował się leczeniem komika. Wieczorem lekarz był równie zmordowany jak pacjent. Skończyło się na tym, że artysta stracił nawet zdolność wyrażania bólu za pomocą stękania i skamieniał z wyrazem przerażenia na twarzy.
Po osłupieniu nastąpiło coś w rodzaju snu.
— Dlaczego wszystko mnie boli? — pytał zdziwiony. — Czuję się tak, jak gdyby pociąg po mnie przejechał. Może wódki wypić? Hej, jest tam kto? Wódki!
Tymczasem za drzwiami stali Poczeczujew i Grzebyczkow.
— Prosi o wódkę, więc nie wyzdrowiał. — przeraził się Poczeczujew.
— A bo to można, Prokle Lwowiczu, — zdziwił się fryzjer — takiego w jeden dzień wyleczyć? Daj Boże, żeby w ciągu tygodnia przeszło i za to chwała Bogu! Jakąś taką słabiznę w pięć dni można wykurować, a ten to przecie chłop jak dąb, zbudowany, jak prawdziwy kupiec. Nie łatwa z nim sprawa.
— Dlaczegoś przedtem mi nie powiedział tego, bydlę? — jęknął Poczeczujew. — Kto, kto mnie przeklął przy urodzeniu? O, stokroć lepiejbym postąpił, pakując sobie kulę w łeb...
Pomimo ponurych przeczuć Poczeczujewa, po upływie tygodnia Dzikoobrazow II-gi mógł już występować i wcale nie przyszło do zwrotu pieniędzy za abonamenty. Charakteryzował aktora Grzebyczkow, czynił to z taką niesłychaną delikatnością, z takim nabożeństwem dotykał jego twarzy, że niktby w nim nie poznał dawnego oprawcy komika.
— Chłop jak skała! Wszystko zniesie! — dziwił się Poczeczujew. — Ja omało nie umarłem, przypatrując się jego mękom, a on jak gdyby nigdy nic, nawet temu diabłowi Fiedce dziękował, do Moskwy chce go wziąć ze sobą.
Bywają cuda na świecie!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.