Elegie Jana Kochanowskiego/Księga druga/Całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Kochanowski
Tytuł Księga druga
Pochodzenie Elegie Jana Kochanowskiego
Wydawca A. Gałęzowski i Komp.
Data wyd. 1829
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimierz Brodziński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tekst
Indeks stron


ELEGIE.
KSIĘGA DRUGA.


ELEGIA  I.

DO OSSOLIŃSKIEGO.

Jakiem ci Ossoliński! winien jest podzięki,
To wszystko z serca wydać nie mojéj rzecz ręki,
To jednak będą moje Kameny świadczyły,
Póki krew nieustanie okrążać me żyły.
Ty téż Muzo! gdy w smutne popłynę otchłanie,
Zdarz! niech ta pieśń na czasy dalekie zostanie,
Niech pozna wiek potomny ku mnie jego chęci,
Niech sława starożytna imie jego święci,
Bo kiedy na mnie nieszczęść zmówiło się mnóztwo,
I miłość niepozbędna i twarde ubóztwo,
On mię jeden od czarnéj rozpaczy wybawił,
I w nieszczęśliwym dla mnie miejscu niezostawił,
Wszelakich dróg probował by mię z ran uleczył,
Któremi do szaleństwa bożek mię skaleczył;
Lecz wtedy taki ogień gorzał w mojém łonie,
Jakim Etna wybucha lub Apońskie tonie,
I jakobym w cudownym zakosztował Locie,
Anim myślał o miłym do kraju powrocie.

Wszak i o tobie mówią Febie pięknowłosy!
Ześ woły krnąbrne pasał rzuciwszy niebiosy
Dla piękności ziemianki — choć ty znałeś zioła,
I sztukę, co miłosne rany leczyć zdoła,
Nie jeden szedł do Delfów by wyrocznie badał,
Niewiedząc żeś ty w nędznéj lepiance przesiadał.
Któżby się i Achilla winy nie użalił,
Gdy za brankę porwaną w sercu gniew zapalił;
“Czyż cię (rzekł) na to grecki lud wodzem ogłosił,
Byś branki najpiękniejsze sam w łupach odnosił?
Oto Hektor w obozy niesie bój zacięty,
Jedne nadzieje nasze już płoną okręty,
Czyż nas twoje od zguby piersi zasłoniły?
Czyliż na swoich tylko ochraniasz twe siły?”
Tak Achil na Atryda słuszny gniew wywierał;
W Trojan Jowisz tchnął ducha i siły ich wspierał,
Już i Patroki groźnego Achilla wdział zbroję,
Postać jego udając postrach miótł na Troję,
Lecz smutny koniec wzięła tak szlachetna zdrada,
U nóg bowiem Hektora jako wieża pada.
Odarł Trojanin zbroję, dar bogów tak drogi,
Ledwo zwłoki w Achilla uniesiono progi —
Płacząc nieszczęsny Pelid po piasku się wala,
Ale dawny gniew zemsty spełnić niedozwala,
I dopiéro gdy brankę wróconą obaczył,
Krwią Hektora Trojańskie podmurze oznaczył.
Gdy tak króle błądzili i wielcy wodzowie,
Któż śmiały miłość moją występkiem nazowie?

Którego jasny szyszak miedzią nie trze głowy,
Ale tylko ją miękki obszedł liść myrtowy,
Jakże mnie śmiertelnemu przed tym czoło stawić,
Z którego jarzma nie mógł i bóg — się wybawić?
Teraz łaski twe wspomnieć wdzięczność mię przyzywa,
I Muza czego pełna zmilczyć niecierpliwa,
Tyś godzien jaśnieć w perłach najdalszego wschodu,
W złocie, jaki Tag rzuca z głębokiego brodu,
Godzien Paryjskich stołów i Mentora miedzi,
Któréj się Greków niegdyś dziwili sąsiedzi,
Lecz dobrze opatrzyła fortuna życzliwa,
Że ty nie stoisz oto, na czém u mnie zbywa,
Te przeto które cenisz choć szczupłe ofiary,
Pienia szlę Ossoliński! za hojne twe dary,
Niech inni Piramidy, posągi stawiają,
I na twardych marmurach imiona kowają,
W proch z czasem marmur pójdzie i skała opadnie,
Samych tylko Muz chwałą żadna śmierć nie władnie.





ELEGIA  II.

DO DZIEWIC.

Pyrrhy rodzie! naturze niewdzięczne dziewice,
Którym jéj kształt niemiły i rumiane lice,
Po co drutem kędziornym włos niewinny parzyć,
I nowém prawem dziwnie uploty kojarzyć,
Po co ucho Eojskim obciążać kamieniem,
I śnieżne palce drogim roziskrzać pierścieniem,
Brwi czarnym pisać prochem, lub dziwaczną sprawą,
Usta krokodylową namazywać strawą? —
Przyrodzenia posagiem niech każda się zdobi,
Czego one nieskończy, sztuka niewyrobi,
Sztuką sadzony nie tak rozmai się jesion,
Jak od saméj natury na swéj ziemi wzniesion,
Skałom krzemiennym czystsze odtryskują wody,
Niż które sztuka wiedzie drążonemi kłody.
Kiedy Apelles bozkie wydawał utwory,
Jakież na obraz jego składały się wzory,
Czy te, które się wdziękiem natury rumienią,
Czyli, których jagody maściami się mienią?
Ale ani Apelles ni sławni rzeźbiarze,
Tak surowo w piękności osądzali twarze,
Ni tak ostrym był Parys w Frygijskiéj dolinie,
Gdy pod sąd jego przyszły trzy nagie boginie,

Jako wymyślnik Amor brakuje w piękności,
Sam on piękny, do pięknych słuszne prawa rości,
Sam młody, młodość tylko w oczach jego ładną,
Nie schyla się po ciernie, gdy róże opadną,
Nagiemu, nienawistną zbyteczna zasłona,
Gorzéj jeszcze zmyślone zakrąglenie łona,
On strojom prawa daje, w nim wdzięków nauka,
On wie, w czém się z naturą nie pokłóci sztuka, —
Kiedyś, gdy wiek zazdrosny podstąpi nieznacznie,
Gdy po licach jesiennych bruzdy orać zacznie,
Wtedy on już wybaczy na wszelkie sposoby,
Walkę zczasem zwodzoną o wasze ozdoby,
Wtedy niech mu się sztuka usłużna zastawi,
Niech pokrywa to czego skąpy wiek pozbawi.
Dziś kiedy lica wolne od czasu napaści,
Po co je szpecić mają bielidła i maści?
Płeć téż wcześnie bielona swoję białość traci,
I w kwiecie wieku młodéj zbywa się postaci,
Ta co białą bydź mogła jako śnieg téj skały,
Na który prochy ziemskie nigdy niepowiały,
Dzisiaj stara za świéżość, a za białość blada,
W dwudziestym jeszcze roku z babkami już siada.
Która chce długo istną pięknością się zdobić,
Niech nigdy nieprzemyśla piękniejszą się zrobić;
Piękność z natury daną niech szanuje młoda,
Bo w miłości nic nie masz jak świéża uroda.





ELEGIA III.

DO LIDYI.

Nie tak się smuci żeglarz wśród Neptuńskiéj toni,
Gdy noc zazdrosna gwiazdy do jednéj zasłoni,
Nie tak tęskni wędrowiec, kiedy niespodzianie,
Błądzącego noc w puszczach Hercyńskich zastanie,
Jako mnie niepozbędna boleść serce tłoczy,
Kiedy Lidyo moje niewidzą cię oczy.
Wtedy mi Hebe sama niech czary nie stawi,
Wtedy ani Apollo złotą lutnią bawi,
Wszystko Lidyo moja! niczém, gdy nie z tobą,
Wtedy napój trucizną, wesele żałobą, —
Przeklęty, kto mi w mojém kochaniu zazdrości,
Niech go ściga gniew Bogów gdziekolwiek przygości,
I niepróżno wyklinam: już bowiem zbolały,
Na morzu się mocuje z grożącemi wały,
Już niewdzięcznéj miłości długie znosząc rany,
Ku wyspom Anticyrskim dąży utroskany, —
Neptunie! jeśli morzem twoje rządzą prawa;
Niech u skał Cyaneńskich utkwi jego nawa,
Lub w mieliznach samotnych niech zdrajca osiędzie,
Niech w nim wieczna pamiątka wiarołomstwa będzie,
Mnie już Wenus z wszystkiemi oswoiła losy,
Zatwardziały, już wszelkie znosić umiem ciosy,

Już ja się wyuczyłem śród gromów i słoty,
Noc pod nieużytemi przewartować wroty,
Ustąpić szczęśliwszemu nocy obiecane,
I uśmiechem pogodzić lica zapłakane.
Nic niemasz, czegobym ja dla ciebie odbiegał,
Czylim życzliwość twoją, czy niechęć postrzegał,
Teraz niech łono moje ostre przedrą noże,
Jeślim godzien, jeśli ci śmierć moja pomoże,
Lecz jeślim nie zasłużył, a ty krwi nie lubisz,
Za co mię nieszczęśliwa, wolną śmiercią gubisz?






ELEGIA IV.

DO LIGURYNA.

Przestań się dla niewdzięcznéj Ligurynie smucić,
Może Amor na lepsze koleje nas wrócić,
Zmienną duszę niewiastom przyrodzenie dało,
Równie u nich nienawiść, jak miłość niestałą,
Lepiéj w sobie utaić co człowieka boli,
By nieznała okrutna, że cię ma powoli,
Twarz wesoła, choć wnętrze cierpi od pożogów,
Wtem zbawienie, to tylko dumie przytrze rogów,

Alboż ty jeden takie opłacasz przygody? —
Jeśli cudze cierpienia umniejszają szkody,
Mnie także (obym niebył w poświęconych rzędzie!)
I mnie Cypru bogini nie miała na względzie.
Ja, com najczystszą palił Lidyi ofiarę,
Com dawno bezprzykładną zachował jéj wiarę —
Ja równie na jałową ziemię ziarno sieję,
A mój zasiew wyśmiewa cierpliwą nadzieję.
Jakżeś często samego widział Ligurynie!
Jakom się chroniąc ludzi uchodził w pustynie,
Nie szedłem tam w głębokie myśli się zadawać,
Gwiazdy lub drogę słońca szybkiego poznawać,
Świat stawiać Epikurze z atomów zebrany,
Wyśledzać rogów Luny rosnącéj przemiany,
Ona była na myśli — na siebie niepomna,
Chce obcego nade mnie przenieść wiarołomna,
Ona wzięła mi pokój, teraz śpi kamieniem,
Gdy żale u jéj płotu obwołuję pieniem.
Lecz nie darmo z piórkami bożek malowany
Ślepo z wiatrem się błąka, wiatrem kołysany,
A każdy coś dziś panem, miéjże się na względzie,
Może ta co dziś twoją, jutro moją będzie.





ELEGIA  V.

DO MYSZKOWSKIEGO.

Ni ja wieszczów się pytam, ni przykrzę niebiosom,
Abym poznał kres moim wyznaczony losom,
Bo kto nie zna, choć się gwiazd wysokich nie radzi,
Że czas każdemu zachód niechybny prowadzi;
Dalej śledzić — ni nasza siła, ni potrzeba;
Śmiertelnych do rad swoich nie przypuszczą nieba.
Mnie jakkolwiek noc skrzętna konanie przyśpieje,
Nigdy niezdąży mojéj prześcignąć nadzieje,
Bo ja ni żądzy złota w piersi mojéj budzę,
Ani z gminem niebacznym bogi o nie trudzę;
Błoga mi mierność moja; przy niéj, ani stoję,
Przemożny niegdyś Krezie! o królestwa twoje,
Inny do gnuśnych królów niech podchodzi granic,
Inny dla zysków chytre morze waży za nic,
Ja lemieszem ubogą włość przewracać wolę,
I ufną ręką ziarno na wierną siać rolę,
I nadziejom się oddać, aż w upały letnie
Pochylone starością żniwiarz kłosy zetnie.
Bogi! którym wieśniacy składamy obiaty,
Wy skromne niwy moje uchrońcie od straty,
Niech zamróz nie przypada na kłos niedojrzały,
Ni grady za letnimi idące upały.

Ale wdzięczna prac moich rosą umiękczona,
Z lichwą niech rola wraca zwierzone nasiona,
Wtedy niech moje kmiotki napełniwszy brogi,
Przy ognisku rodzinnym siądą próżni trwogi,
Niech zwyczajnie biesiady w późną noc przedłużą,
Bez sromu, że im nogi pijane nie służą.
Tu gdy cię miejska wrzawa już cieszyć niezdoła,
Zawróć, Myszkowski, wartkie twéj kolasy koła,
Progiem lichego domku nie wzgardzisz bogaty,
Bo mają Lary swoje i ubogie chaty;
Indziéj niechaj przysionek zadziwi cię złoty,
I paryjskiego Skopa kunsztowne roboty;
Tu masz pokój nadobny, bez musu zabawy,
Owoc prosto z gałązek i lekkie potrawy,
Ranne ptaków przetwory i powietrze czyste,
Zwierciadlane jeziora i gaje cieniste,
Tu zabawią jeleniom zastawione sieci,
Albo lep, w który ptastwo nieobaczne leci,
A wdzięczna Hanna moja, co przez lato zbierze,
Tak miłemu gościowi poznosi w ofierze,
Przy stole na skinienia twoje będzie czuwać,
I z winem napoczęte kielichy posuwać,
Skromnie poprosi, byś chciał ubóztwu przebaczyć,
Gdyby mogła, rada by nektarem cię raczyć.
Nie źle i wtedy żyli, i dobrze się mieli,
Gdy ludzie o głębokim złocie niewiedzieli,
Nie był Irus ni Krezus; wzorem dobréj matki,
Ziemia jednakim chlebem obdzielała dziatki,

Kłótnie, ani graniczne sprawy nie bywały,
Ni miecze obosieczne ani chybkie strzały;
Ale skoro raz złoto wstąpiło na ziemię,
Wnet chciwość wszelkich zbrodni rozrodziła plemię,
Wtedy zniknęła ufność, podniosły się wieże,
Grody murem warowne, zdrady i grabieże.
U mnie przeto przynajmniej szczęśliwy ubogi,
Że na niego ni złodziéj, ni czatują wrogi;
On pośród zbójców leśnych przéjdzie bez przygody,
Spi snem słodkim, spokojny na zdrady i szkody,
Na śmierć samę bo (czego tak żal odumierać)
Nie mógł włości nakupić, ni skarbów uzbierać.





ELEGIA VI.

DO LIDYI.

Czarno mi ową chwilę jakiś wróg oznaczył,
Kiedym ciebie, Lidyjo! raz piérwszy zobaczył,
Wtedym serce postradał, w tenczas to, o droga!
Długa moim boleściom wysnuła się droga,
Biada mi, gdym się okiem do lica przyczepił,
Żem twoje obyczaje i umysł prześlepił;

Ślepa miłość broniła, nie ślepa w téj dobie,
Kiedy palmę zwycięską oddawała tobie.
Te oczy niewolące, to nadobne ciało,
Godne było, by inne w nim serce mięszkało,
Lecz i ta obniesiona wdzięków twoich chwała,
Mnie należy, bo moja miłość cię wsławiała.
Dziś to już zabaczyłaś, ale czas nie długi,
Przyjdą ci na myśl moje chęci i wysługi,
Przyjdzie dzień, choć kamienne serce w piersiach nosisz,
Że kiedyś gorzkim płaczem twe lica urosisz,
Lecz ja uciekać będę, choćby morskie wały,
W gniewie wściekłym o głazy rozderzyć mię miały.
Wiecznie mi już żegnajcie nienawistne strony,
Morzem tułać się będzie wiatrami pędzony,
Na morzu głuchym prędzej cierpienia ukoję,
I skały tkliwsze będą niźli serce twoje,
A gdy wrócić zażądam, utopcie gdzie chcecie,
O wy! Eolskie wiatry, co morza sieczecie.





ELEGIA  VII.

DO TĘCZYŃSKIEGO.

Czwarte podobno lato Tęczyński nastaje,
Odkąd ciebie dalekie zatrzymują kraje,
I dopóty powrotu ku nam nie oznaczysz,
Aż wielkiéj Hesperyi granice zobaczysz.
Choćbyś skrążył pohubne Oceańskie wały,
Drogi, któremi błądził Ulisses bywały,
I te, któremi Jazon Peliacką nawą,
Po złote runo dzielną zasłynął wyprawą,
Od wschodu czy na zachód słońce wóz swój toczy,
Nic milszego nad kraje Auzońskie nie zoczy,
Tym polom, ni upały ani zimy szkodzą,
Chłody ciepłem, upały chłodem się łagodzą,
Tutaj z życzliwém niebem w przymierzu zagony,
Wielokrotne wieśniakom rozwijają plony,
Tu mało pilnéj pracy Ceres się uiści,
Tu się lubi rozcieniać Bachus gęstoliści,
Tu lasy owocowe — od Pallady dane,
Niosą dary oliwki po połach rozsiane,
Choćby górą Perseusz niósł głowę Gorgony,
Chmura gradu nie puści na Auzońskie plony,
Tu ani droga wężów przechodem znaczona,
Ni syczy żmija zdroju letniego spragniona,

Ani się lwów lękają wypasione stada,
Swobodnie igra w gajach trzodzista gromada;
Tu skłonne morze nosi kupieckie zamiany,
Którém kraj ten szczęśliwy z obu stron oblany,
Tu gęste widzisz porty, gdzie próżen obawy,
Słyszy majtek ryk morza, i skrzypiące nawy —
Ale niech pieśni moje i rzek niepominą,
Co w skrętach lazurowych przez te kraje płyną,
Tu Wulturnus w Tyrrheńskie morze szybko dąży,
Tu Sarnes, owdzie Siler przezroczysty krąży,
Tu Liris, chciwa Makra i Arna rogata,
Daléj Tyber się toczy ku stolicy świata,
Ztąd się Aufid ku brzegom Adryackim wdziera,
Tam Senna i z siostrami złączona Izera.
Mamże wspominać murem obwiedzione grody,
I tylu sztuk nadobnych czarujące płody?
Starożytne oszczątki i złote świątynie,
I mury tylowieczne płaczące w ruinie? —
To jest wielkich kwirytów matka niegdyś wielka,
Stolica panów ziemi i cnot żywicielka,
Ta zwalczyła Pyrrusa, ta zmogła Kartagę,
Ztąd Antyoch potężny haniebną wziął plagę;
Ziemie gdzie słońce wstaje, gdzie na zachód bieży,
Wszystko pod jéj nogami okowane leży, —
Lecz czegóż czas długimi laty niepokona,
Gdzie przed dni żarłocznemi bezpieczna uchrona?
I ty bogów siedzibo, głowo świata, Rzymie!
Ledwo na pół zapadły uchowałeś imię,

Bo tak ludzkiemi losy zdradne prawo władnie,
Że co najwyżéj dojdzie najsromotniéj padnie,
Tak się tobie dostało, bowiem ani grody,
Ani śmierci uchodzą największe narody,
Chwała jednak cnym dziełom umierać nie daje,
Ona przebędzie wszystkie i morza i kraje;
Póki Feb lat odwrotnych toczyć nieprzestanie,
Świat cały swém imieniem zapełnią Rzymianie, —
To i więcéj Tęczyński będziesz mógł oglądać,
Niźli od prostéj muzy godzi się zażądać. —



O nieszczęsny młodzianie! — już ty włoskich krajów,
Ani więcéj zobaczysz rodzicielskich gajów,
Bo, gdy płyniesz po żonę z królewskiego rodu,
Wrogi cię zatrzymały wśród morskiego brodu;
Ztąd ból, miłość tęsknemi dręczona przewłoki,
Stąd i chciwa śmierć nagle przyspieszyła kroki.
Nie tak cię witać miała matka utroskana,
Z macierzyńském staraniem gotująca wiana,
Lecz z dziewicą dostojną na pysznym rydwanie,
O jaką godne było za morzem staranie;
A teraz zimne kości, nagie członki ściska,
Miasto łożnicy, smutne zdobi grobowiska, —
I gdzie nasza nadzieja, gdzie obietnic tyle? —
Tyle pociech w tak szczupłéj zamknięto mogile.





ELEGIA  VIII.


Znowuż matko Amorka wyzywasz do boju? —
Nigdy ty ze mną nie chcesz długiego pokoju,
Zaledwo serce z jednéj wyzdrowiało rany,
Znowu mi je skaleczył syn twój niezbłagany, —
I pocóż teraz na mnie dawne błędy wznowić?
Dość było niebacznego raz w sieci ułowić,
Nie mnie już przy zamkniętych drzwiach odprawiać czaty
Zaczém rano obwoła słońce ptak czubaty,
Tłuc o drzwi nieprzyjazne, lub udawać groźby,
Lub w sprawie Amorkowéj skuteczniejsze prośby,
Niegdyś to przystać mogło, ale dni dzisiejsze,
Inne wskazują trudy, czyny poważniéjsze,
Oto Ryfejskim wrogom zapowiedział boje,
Święte za przymierzeńców Król mój zawdział zbroje,
W kwiecie wieku Arktejskie otacza go plemię,
Pod zbrojnym ludem jęczą pograniczne ziemie.
I na co jeszcze wrogu ważysz się zajadły?
Już ci z pamięci klęski Zadnieprskie wypadły?
Na walkę Starodubu niepomnisz pożerczą,
Gdzie w polach dotąd kości ubielone sterczą?
Cofaj się, jeśli piekło twéj rady nie miesza,
Ten to sam wielokrotny twój gromca pospiesza,
Ani zaufaj liczbie, ni tłuszczy bez męztwa,
Silna, nie liczna ręka odnosi zwycięstwa. —

Ale mnie się niezdało w obce mieszać wojny,
Mnie wewnątrz nieprzyjaciel burzy niespokojny,
Temu się nie zasłonię ni bronią ni tarczą,
Ni tu ucieczka nada, ni siły wystarczą.
Ty! za którąby sama Wenus szła do boju,
Ty przybądź miła Hanno, kochanko pokoju,
Jam nie z tych, którzy czując miłosne pożogi,
Fałszywe na świadectwo przyzywają bogi,
Nieważne tych przysięgi, których miłość suszy,
Jowisz nie wysłuchane puszcza mimo uszy.
Ty! gdy szczerych kochanka nie pogardzisz chęci,
On ci posługi swoje do grobu poświęci,
Ty panią samowładną będziesz w méj chudobie,
I co mam, choć mam mało, niechaj służy tobie.
Niech inny zwiedza Athon, Oceańskie tonie,
Niechaj rzeki, wojsk jego wypijają konie,
Póki ty w domu moją troską i rozkoszą,
Niech królowie z wysoka swe berła podnoszą,
Z tobą nieprzykro będzie wyprowadzać pługi,
Spędzać trzodę pierzchliwą na cieniste smugi.
Cóż mi skarby wiecznemi troski zakupione,
Lub konchy w Erythrejskiéj głębi znalezione?
Nie dźwignie tego złoto kogo troska tłoczy,
Wszystko kołem zawrotnym na świecie się toczy;
Z tobą chcę, jakie padnie dzielić przeznaczenie,
By tylko na twém łonie ostatnie zdać tchnienie.





ELEGIA  IX.


Wiatry! co się ku niebu pogodnemu pniecie,
Jeśli wzdy i wy ogień miłości czujecie,
Nieście twardéj Filidzie wyrazy tęsknoty,
Te wyrazy ostatnie smutnego Lykoty:
“Żadna mi straty twojéj słodycz nie opłaci,
Bo co tego pocieszy, kto ciebie utraci?
Czyli dzień, czy noc chłodna dzierży panowanie,
Ni on we dnie ni w nocy płakać nieustanie,
Snu wyprosić nie może, siły próżno trawi,
Ani już odstrojoną cytrą się zabawi,
Próżno z twoją pamięcią oddawa się wczasom,
Ciebie się dopomina i łąkom i lasom,
“Oddajcie mi Filidę (woła), srogie łany!
Tu ona śnieżną stopą wywodziła tany!
Tu przyśpiewując, stada pędziła w dąbrowy,
Lub zwyczajem Dyanny szła ze mną na łowy,
Teraz które ją skały, które macie niwy? —
Daremnie po was okiem wodzę nieszczęśliwy.”
Takiemi do skał głuchych przemawiał wyrazy,
A głos jego szydzące podrzyźniały głazy,
Trzodę jego lwy teraz roznoszą bez kary,
I wilcy ośmieleni podchodzą obszary,
A Lykote porzucon przy samotnéj wodzie,
Ni sobie radzić umie, ni ginącéj trzodzie,

Jego już płaczą sosny i lasy zielone,
I skały aż pod niebo czołami wzniesione,
A ty jedna Filido, twardsza od kamienia,
Nieumiesz się użalić ludzkiego cierpienia,
I znosisz, że Lykote z swym smutkiem się kryje,
Obojętna na wieści, czy umarł, czy żyje.
Którego jeśli zgubisz, kto cię będzie głosił,
I pieśniami nad same obłoki wynosił?
Już on flet na wysokim zawiesił jaworze,
I te smutne wyrazy zostawił na korze:
“Gdy mię Filis kochała, miłym byłeś flecie,
Bez niéj tyś mi żałobą, jak wszystko na świecie,
Jeżeli tak zostanie, może mojéj nędzy,
Wolne Parki ostatniéj dociągną już przędzy,
Wtedy może zapłaczesz — ale ja niestety,
Już się wtedy napiję niepowrotnéj Lethy.





ELEGIA  X.

DO STANISŁAWA.

Gdyby Thalia moja zbyt prostą się zdała,
Wybacz miast miłośniku! — wieś ją wychowała,
Bo ledwo się za bramę posunęła krokiem,
Stanęła zatrwożona obcym jéj widokiem,
Tłoczył się lud okólnie nawzajem tłoczony,
Jeździec sajdaczny z owéj, pieszy z tamtéj strony,
Syczą szyny i tętnią na kowadłach młoty,
Jak gdy Etna wytapia dla Jowisza groty,
To widząc Muza moja zdumiała przy wchodzie,
Bo nic takiego w cichéj nie ujrzy zagrodzie,
Gdy dopiéro z gwiazd zejściem ciżba się uśmierza,
Ledwo spokojniejszemu miastu się powierza,
Tym cię wymowcą stary pozdrawia towarzysz,
Jeśli trosk próżen wolną chwilką go udarzysz.
Gdyć u dworu poważna nie dozwoli praca,
Niech Muza pozdrowiwszy, bez oddzięki wraca. —
Może niewczas dworuję, może u podwoi,
Zamkniętych, Mojżesz jaki na załodze stoi,
I coś ważnego bardzo chce wsunąć do ucha,
Chytrze najprzód próbując, czy ręka twa słucha.
Co do mnie, w sześciu wierszach wypowiedzieć mogę,
Czemu moja Thalia wybrała się w drogę:

Jak młodzian gorejący, gdy zwodnica miła,
Z osłonną przybyć nocą tajnie się zmówiła,
Upornie świecącemu słońcu wciąż złorzeczy,
Sądzi że one samo szczęściu jego przeczy,
I już snami się łudzi gdy południe grzeje,
Ledwo pierś objąć zdoła przestrone nadzieje. —
Już się i słońce stacza, zwiastują się zorza,
Wybrnęły nocne konie z zachodniego morza,
A zdrajczyni nie przyszła, w utrapionéj ciszy,
Za wietrzném drzwi ruszeniem przychodzącą słyszy,
Pola głuchość zaległa, już się las zamroczył,
Sen na czołach znużonych swe skrzydła roztoczył,
On sam czuwa; nadzieja wierna sny odgania,
Lecz i ona z obawy już bliska skonania, —
Tak zemną Stanisławie! tak i ja niszczeję,
Żywiąc twém obiecaniem drażniącą nadzieję,
Ach! wybadaj myśl skrytą i natrąć królowi,
Bo nie nic ofiaruje, kto wcześnie odmówi.





ELEGIA XI.

DO MYSZKOWSKIEGO.

Czas, Muzo, Anienu miłe brzegi rzucić,
Już dawno każe Krępak pod swe cienia wrócić,
Każe ojczystém pieniem Lechią ozdobić,
Jeśli ciebie stać będzie jéj chwały przyrobić,
Łaski niech ją łupami ubogaca zbrojny,
Na zginioną z Scytami niech prowadzi wojny,
Dla mnie jedna nadzieja w Helikonek względzie,
To mój łup, to broń moja i czuwanie będzie,
Nie piérwszy do nich dążę; już mię Rej poprzedził,
On najprzód z skłonnym Febem te skały prześledził,
I chwałę wysługuje, czyli smutno kwili,
Jak małego Józefa bracia porzucili,
Lub kiedy idąc w Muzy Palingena ślady,
Występków i cnót męzkich opiewa przykłady. —
I Trzecieski natchniony śpiewa hymn nadobny,
W trojakich mowach obcych jednako sposobny,
A to, co Mojżesz dojrzał o początkach świata,
To słyszy w własnej mowie od niego Sarmata.
I Górnicki mojego nie ujdzie wspomnienia,
On, co wytwarza godno Orfeusza pienia,
On, co do spraw marsowych nawięzując stronę
Opiewa ciężką walką Niemce poskromione,

I mnie téż, idącemu zdaleka za wami,
Da miejsce Sarmacya pomiędzy wieszczami,
Gdy zazdrości ni dumy nie mam w obyczaju,
Lecz piersią włada tylko wdzięczna miłość kraju.
Przeto ty tęskniącego za wczasy wiejskimi,
Nie wstrzymuj, o Myszkowski! rady życzliwemi,
Ale pozwól, niech nadal zbywające lata,
Płyną wśród Muz orszaku, przy księgach Sokrata.
Nic wielkiego nie pragnę, w kochanéj swobodzie,
Z małéj roli wyżyję przy źródlanéj wodzie,
Złota chciwi niech w wnętrze ziemi się zakopią,
Niech ku krajom Indyjskim po morzach się topią,
Ja niech śledzę w przyczynach ten świat niezmierzony,
I tór gwiazdom wędrownym wiecznie naznaczony;
Czem w zimowéj ostawie słońce rączéj pędzi,
Noc przeciwnie na wolne konie bicza szczędzi?
Czemu księżyc zakrytą lub pełną twarz nosi?
Co gasi wielkie światła na niebieskiéj osi?
Co miota łyszczącymi piorunami z góry?
Skąd obłoki i czemu gradem sieją chmury?
Skąd różnobarwa tęcza, która nieba dzieli?
Co prowadzi szumiących morza burzycieli?
Jaka moc ziemię trzęsie, morską ciszę zrywa,
Skąd krynicom i rzekom wiecznie woda spływa?
Gdzie duch z ciała wędruje? Czyli gdzie w strumieniu
Stoi Tantal w okropnym dręczony pragnieniu?
Czyli wreszcie są wieczne te gwiazdziste nieba,
Czy w piérwsze Chaos wrócić wszystkiemu potrzeba? —

To dni moich zabawą — a wy, skarbów chciwi,
Niech was złoto niosąca rzeka uszczęśliwi. —





ELEGIA XII.

DO PETRYCEGO.

Wojna grozi, Petrycy, czyż i my do boju
Poniesiem szable nasze, my syny pokoju?
Dla tych wojny popłatne, co pysznych kamieni,
I niepozbędnym głodem złota są ciśnieni;
Mnie co bez trosk i szabli nawykłem do mała,
Niechby starość przy progu rodzinnym zastała,
Gdzie na wiejskim ognisku płomień nie zgorywa,
Gdzie Ceres macierzyńska błogosławi żniwa.
Tu czy zbieram owoce, czy napełniam brogi,
Niech mię odwiedza żołnierz niegdyś w polu srogi,
Niech dzbanami oznacza rozstawione roty,
Opisuje po zbiegłych łupione namioty,
Tysiącami wylicza i trupy i brańce,
Zamki z gór postrącane i przeparte szańce,
Ja sam z krzepiącym Bachem dzierżąc w ręku czarę,
Milcząc, przeważnym dziełom rycerza dam wiarę,

Czeladź w koło słuchając odumiała stanie,
Minie uszy każdego pańskie zawołanie.
Nędzneż ludzkie rozumy! po co nawet z mieczem,
Śmierć gonić, któréj z domu nigdzie nie ucieczem?
W koło murem się opasz, przyodziéj żelazem,
Ona zdobycz pochwyci za stalą i głazem;
Kamienne ten miał serce, kto w braterskiém łonie,
Pierwszy dla zysku złota śmiał zakrwawić dłonie,
Niema tego zwyczaju między tygrysami,
My bracia, my rozumni mordujem się sami.
Jak nędznych okłamała zdradliwa Bellona!
Że przez boje do bogów przedrzemy się grona,
Że Herkules i Bachus, i ów Kwiryn w Rzymie,
Żelazem tylko bogów zasłużyli imie?
Ten raczej godzien zasiąść do Jowisza stołu,
Czarą Heby z bogami dzielić się pospołu,
Kto bój w koło utłumi, pokona niezgody,
I oliwnym łańcuchem połączy narody;
Temu przystało pyszne wystawiać kościoły,
Wonne dymy poświęcać, wieńczone bić woły.





ELEGIA  XIII.


Łan ojczysty obsiewam, bądź mi dworze zdrowy!
Zwodne twe obietnice już wyszły mi z głowy,
Wolność u mnie nad perły, czysty strumień w polu
Milszy od Lidijskiego bogactwa Paktolu,
Obcych skinień nie słucham, w drzwi się nie napieram,
Ani pleców za miękkich o ściany wycieram,
Bezobiednim godzinom niezłorzeczę z głodu,
Ni się dla kogoś w tłumie dobijam przechodu;
Do cudzéj woli mego czasu nieprzyprawię,
I jak je myśl przynosi tak godziny trawię,
Więc albo Sokratesa wartuję rozmowy,
Które uczą i serce i umysł mieć zdrowy,
Lub słucham pieni, jakie Sarmata wywodzi,
Których głos miękki łatwo z Latyńskim się godzi,
Ani się wstydzę drobne jagnięta hodować,
Gorzéj u mnie, u pańskiéj klamki gdzieś pocztować.
Rolnik pokarm żołędzi na lepszy zamienił,
Pola żniwami okrył, sady rozzielenił,
Wprzód był rolnik, nim zamki na górach osiadły,
Bez niego wieżonośne miastaby upadły,
Z tąd żołnierzy nawykłych upałów i zimy,
Z tąd konsulów surowych na tronach widzimy, —
Jeśli skała Tarpejska u Jowisza cenna,
A gród cekropski Pallas zaszczyca wojenna,

I naszéj biała Ceres nie wzgardzi ofiary,
Gdy jéj w wieńcach kłosianych żniwne niesiem dary,
Podobnie, kiedy latem dojrzeją ogrody,
Wynalazcy w dań winne poniesiem jagody,
Mleko Pales, a Pryap owoce przekłada,
Ten sadów opiekunem, ten stróżem jest stada,
Wspomnęż Nimfy, którym straż gór i rzek oddana,
Wspomnęż Fauna szybkiego i koziego Pana?
Wszystko nam równie święte; czy bóg, czy bogini,
Radzi darom jak tuszę, które rolnik czyni,
A za ubogie śluby oddając nagrody,
Lub siewy jego plenią, albo mnożą trzody.
Ty rolniku! już snopy znaszaj na klepiska,
Niech ziarno nieustanną cepą bite pryska,
Póki sprzyja Boreasz, zimnem ścięte wody,
A drogę ugładzają i śniegi i lody,
Teraz czas do okrętów zdatne ścinać drzewa,
Choć Satyr ugniewany twą pracę pośmiewa,
A skoro wolna Wisła z gór wodą wzmocniona,
Twardo ciężącą zimę na wiosnę pokona,
Niech się puszczą Cererą bogate komiegi,
By nieść życie zamorcom na bałtyckie brzegi,
Już one nie powrócą, dość będzie gdy pieszy,
Flos ze złotem za zboże do domu pospieszy.
I ty Merkury naszéj pobłogosław pracy,
Bo jak mówcy, tak ciebie żądamy wieśniacy.





ELEGIA XIV.

NA ZGON JANA TARNOWSKIEGO.

Nie pójdę ja Tarnowski! za tobą ze łzami,
Ni twéj śmierci smutnymi onucę pieśniami,
Wolen jarzma śmiertelnych żyjesz dziś w swobodzie,
Zamięszkały w bezpiecznym, napowietrznym grodzie;
Tam już zima nie wieje, nie trzaskają gromy,
Tam wieczne widzisz światło, nocy nieświadomy;
Z nami bezsenne troski i czujna obawa,
Z nami praca, choroba i starość przestawa;
Szczęsny, kto już naszego morza przebył skały,
I w pogodę do portu przywiódł okręt cały.
Nam Ocean niepewny jeszcze nawy nurza,
Niesie gdzie dzika Notu rozkazuje burza,
Ty z rycerzami, jakich wydawał świat stary,
Spokojny niebieskimi poisz się nektary,
Pod nogą widzisz ziemię, grzmiące Oceany,
I po niebieskich polach obóz gwiazd rozsiany.
A cnotą wyszukana, wbrew śmierci twa chwała,
W ustach mężów bezzgonny swój pobyt obrała,
Bo mogąc się naddziadów sławą przyozdobić,
Wolałeś przy jéj blasku na własną zarobić,

Boś znał, że kto własnemi niewzmoże się sprawy,
Tém go czarniéj okryje cień ojcowskiej sławy,
Przeto Alcydowemi zagrzany przykłady,
Przez lądy i przez morza szedłeś w jego ślady,
Ile przemogłeś nieszczęść, ile zwalczył trudów!
Przeszedłeś nawet stepy barbarzyńskich ludów,
Do tego, ni Eurysthej, ni chytra macocha,
Ale sława cię wiodła co zapasy kocha,
Tak wyuczony w sztukach wojny i pokoju,
Przeważałeś w obradach, wyprzedzał do boju,
Jak żołnierz wprawny z obu rąk wyrzuca gromy,
Tak ty w każdéj potrzebie dzielny i świadomy.
Tyś wierny tłumacz prawa, sędzia nieujęty,
Tyś ginących kotwica, zbłąkanych port święty,
W najwyższych sprawach państwa gdyś roztaczał słowa,
Niewiedzieć co zwalczało, rozum czy wymowa?
Togę rzuciwszy, gdy wróg zachrzęszczał puklerzem,
Wodzem byłeś przezornym, jak dzielnym żołnierzem.
To co śpiewam Libijskie powtórzą mi brzegi,
I tarczą twoją Maurów odparte szeregi,
Świadczą ze skał Ryfejskich grody postrącane,
I pola, Moskwicinów trupami zasłane,
I brody Obertyńskie, które krwią zasiękły,
Gdy przed piorunną ręką pierzchał Dak ulękły,
Ten dzień prawdę zapisał, że w boju nie tłumy,
Lecz serce wojsk zwycięża i wodzów rozumy. —
Gdyś ty był zachowawcą, wroga ni przemocy,
Nie zaznały powiaty na naszej północy,

Jak Atlas gwiaździstemu dał wsparcie sklepieniu,
Tak błyszcząc Polska na twém ciężała ramieniu.
Z czynów nie z słów Wiecznemu składałeś ofiary,
Ani byłeś odstępcą pradziadowskiéj wiary,
Tobie gwoli Astrea wróciła ku ziemi,
I cierpliwie pobyła jeszcze z śmiertelnemi,
Szczęsny los, czyli smutny nie zatrząsł twą cnotą,
Bogaty, przyjaciela ceniłeś nad złoto,
W tobie tarcza ciśnionym, miecz ostry bezbożnym,
Po tym my tylko czuli jako byłeś możnym!
Tém będzie twoja sława żyła niezmorzona,
Ta nad gwiazdy do bogów zaniosła cię grona.
Czyliż poglądasz z tamtąd na nasze wygnanie?
Gdzie twoje niesiem ciało w kurzawym tumanie? —
Tu Sarmacya, tu młódź Teutońskiego kraju,
Tu cię płakać przybyli męże znad Dunaju!
Wszystkich serca żal chwyta, a najwięcej syna,
Co postawą i duszą ojca przypomina, —
O! nie płacz zbawionego — Łzy po tych niech płyną,
Co nędznie kończąc życie bez nadziei giną,
Twój rodzic zasługami oznaczywszy ślady,
Poszedł gościć na wieki pomiędzy pradziady;
Trosk zapomniał jak żeglarz, co z morskich obiegów,
Z bogactwami dopłynie do rodzinnych brzegów,
Ach! strzeż się jego płakać, lecz trwający wieki,
Staw mu pomnik Paryjski u wiślanéj rzeki,
Kędy naród Lechitów corocznie się zbierze,
Dank powinny popiołom przynosić w ofierze,

Boje niegdyś zwiedzione i wrogi pobite,
Niech dłutem Fidyasza zostaną wyryte;
Ja dodam: “Tarnowskiego tu złożone kości,
On sam śmierci nieświadom nad słońcami gości,”
Dość tyle, resztę bowiem zostająca chwała,
Będzie niewyliczonym wiekom podawała.







ELEGIA  XV.

DO PAWŁA.

I Paweł chmuronośne chce Alpy prześledzić,
Chce brzegi starożytnéj Partenopy zwiedzić. —
Cóż Thelezya pocznie sama zostawiona,
W osieroconym domu nowo ślubna żona?
Płakać będzie jak słowik gdy dzieci postrada,
Jak turkawka samotna gdy za lubą biada,
On dowolny wygnaniec za rodzinne progi,
Zniesie setne przykrości powietrza i drogi.
Nie tak Ulisses niegdyś mądrością sławiony,
Skwapliwie się oddalał od domu i żony,

Lecz kiedy morze niosło liczne Greków nawy,
Zniszczyć Troję na pomstę Menelaja sławy,
On jeden miłość domu szaleństwem pokrywał,
Pragnąc, by go zbór królów do boju niewzywał;
Lecz gdy zdrady przemogły i chytre namowy,
Jak wieść niesie, do żony temi mówił słowy:
“Z tobą dni wszystkie wyżyć chciałem droga żono,
Wszystkom czynił, — lecz nie tak w górze naznaczono,
Trzeba Lary porzucić i ciebie, i syna,
I płynąć, gdzie surowy wyrok napomina,
By jednego Atryda żona nie zdradzała,
Cała Grecya będzie z mężów owdowiała.
A więc żegnam cię żono! wzmóż duszę żałosną,
Jeśli losy dozwolą wrócę z piérwszą wiosną.”
Tak mówił, i płaczącą uściskawszy nagle,
Rozpięte rączym wiatrom poufał swe żagle.
W Aulidzie po raz piérwszy nawy mitrężyły,
Kiedy wiatry naglące skrzydła opuściły,
Poczém nieprzódy rudel bród morski zapienił,
Aż krwią Ifigenii ołtarz się zrumienił.
A gdy przyszło pod Troję, ile znieśli trudów!
Jako lądy spływały krwią walczących ludów!
W dziesiątym ledwo roku gdy Hektor już w ziemi,
W popiół spłonęła Troja żary doryckiemi.
Gdy już flota zwycięska drogie łupy niosła,
Gdy ku brzegom rodzinnym dopierały wiosła,
Nagle zagrzmiało niebo i spiętrzone wały,
Skołatane okręty gruchoczą o skały,

Zwycięzców morze zwalcza, połowę zanurza,
Połowę po rozstrzeniach rozsypuje burza,
Ulis wiatrem zaniesion na brzegi Cykony,
Miasto ogniem zdradzieckim zapalił szalony,
Walczą w otwartém polu rozdrażnione Traki,
I nie bez klęski, ledwo uszedł król Itaki.
Znowu z burzą wynikłą szalejące flagi,
Wyrzuciły tułacza na brzeg Latofagi,
Tu młodzież upojona słodyczami Lotu,
Zapomniała do miłéj ojczyzny powrotu,
Ni wymowie posłuszni, ni grożącej stali,
Ledwie w spóźnioną podróż nakłonić się dali.
Z tąd płynących ku wyspom nawróciły wody,
W których żyją okrutne Cyklopów narody,
Tu Polifem żeglarzów przyjął nieszczęśliwych,
Lżąc prawu gościnności sześciu z nich zjadł żywych.
Szawłok z skóry, Ulissa i resztę ocalił,
Gdy winem upoiony olbrzym z nóg się zwalił.
Upłynionych na morze z okrutnéj przygody,
Wparły fale szalone na Eolskie brody,
Tu Ulisses w gościnne zabłąkał się kraje,
Gdzie Hyppodates srogim wiatrom prawa daje,
Ten wdzięcznie w dom przyjmuje znanego tułacza,
I co każe potrzeba wspaniale oznacza.
Dodał darem i wiatry w burdzuku zamknięte,
Zefirom rozkazawszy dąć w żagle rozpięte,
Już się morzu oddawszy, dniem i nocą spieszy,
Wódz u steru, we wszystkiém wódz przodkuje rzeszy,

Jużci i brzeg Itaki widział niedaleki,
Aż sen nieszczęsny przymknął Ulissa powieki,
I ludzie złotym zamku uwiedzeni splotem,
Zgadując że burdzuki napełnione złotem,
Grzbiet skórzany otwarli — wiatry z szumem nagle,
Pną się ku Eolii odwracając żagle;
Porwana flota pędem szybuje przez wały,
Męże w piersi się tłukąc jęki wydawały,
I tak do Hyppodata wrócili się progów,
Który zdziwion, uznał ich wyklętych od bogów.
Wypędzonych w nielepsze los prowadził strony,
Do wielkich murów Lama między Lestrygony,
Tam szpiega Antiphates zęboma rozrywa,
Reszta zaledwo z życiem na okręt przybywa,
Ten w stal uderzył, wnet tłum olbrzymów wypadnie,
I okręty z mężami pogrążyły na dnie,
Jedyna nawa uszła którą Ulis płynął,
Tak go szczęsnym wyrokiem zgon niesławny minął.
Z tamtąd brzeg Cyrcy, córy Apolla znachodzi,
Dwudziestu ku bogini wybranéj śle młodzi,
Mile w dworcu przyjęła nadchodzące grona,
Szczecistemi zwierzęty pani otoczona,
Czary pamięć trujące przed gościami kładzie,
Wdzięczni ręce ściągnęli nie myśląc o zdradzie,
W tém, wszystkich gdy czarowną gałązką uderza,
W plugawe z dziczym ryjem zamieniła zwierza,
I do chlewa zamkniętym leśną żołądź daje,
Inny pokarm, bo inne gości obyczaje.

Sam Euriloch ostrożny za próg się nie kwapił,
On się jeden zdradnego napoju nie napił,
Gdy więc ani sam nie śmie do swych towarzyszy,
Ani z dziwnego domu wychodzących słyszy,
Wrócił do Ulissesa; ten za miecz porywa,
I gniewem rozżarzony do Cyrcy przybywa,
Śmiało wychylił napój dany od bogini,
Lecz gałązką dotknięty mieczem groźby czyni,
I gdy nakoniec wszystkie przezwyciężył czary,
Mężów zyskał odklętych, i hojne wziął dary.
Straszna droga zostaje, bo nie wróci wprzódy,
Do domu, nim Stygyjskiéj niezobaczy wody,
By od Tyrezyjasza odebrał przestrogi,
Któréj się trzeba chronić, któréj trzymać drogi;
Tak się smutny zapuścił w Cymeryjskie kraje,
Przy których niezmierzony Ocean ustaje,
Te miejsca wiecznéj nocy cienie przyodziały,
Ani tam ludów kiedy pokrzepi dzień biały,
Ni gdy słońce na Olimp gwiaździsty się wznosi,
Ni gdy pod ziemię wraca na lecącéj osi.
Tu gdy przybył, dwie czarne wnet owce wybierze,
I bogu Stygijskiemu poświęca w ofierze.
Aż oto, kiedy ciepłą krew bydląt poczuły,
Zwabione cienie z ciemnych gajów się wysnuły,
Równie chmura szarańczy niszczycielka kłosów,
Czarno pędzi i jasność zaciemnia niebiosów,
Napatrzyć się tam było najstarszych rycerzy,
I tych co u Skamandru polegli nadbrzeży,

Tu nędzna Antiklea, którą śmierć zmyślona
Ulissesa, zagnała do krain Plutona,
Jeden był Tyrezyasz w którym pamięć władła,
Reszta miga jak cienie i marne widziadła,
Ten przyszłe Ulissowi odsłonił wyroki,
I drogę do Itackiéj oznaczył opoki,
Co gdy ten wyrozumiał, od Stygijskiéj toni,
Wrócił do czekających towarzyszów broni,
A opuszczając smutne Cymeryjskie kraje,
Eackim znowu wiatrom swe żagle podaje.
Z tąd, gdy na dalsze morza wypadało dążyć,
Zdradliwych brzegów Syren nie zdołał okrążyć;
Tam gdy kogo z niebacznych na brzeg naprowadza,
Śpiewu czarującego niepozbędna władza,
Już on wyrosłych dzieci, utroskanéj żony,
Ani zagród ojczystych widział ucieszony,
Ale złudzon, wiek cały na ohydne wczasy,
Zmarnował przy niewiastach z rybimi podpasy,
Aż z śmiercią dusza inne mieszkanie obrała,
A zwierz niepogrzebione poroznosił ciała,
Te już gdy Ulissowi znane były sztuki,
Wszystkie morskiéj bogini wykonał nauki,
Woskiem uszy zalepia towarzyszów trwogi,
Sam u masztu za ręce związany i nogi,
Tak podejrzane brzegi omijali nagle,
I cudem bez przygody przemknęły się żagle.
Gdy Syreny przebyli i zdradne uroki,
Z drzeniem serca postrzegli dwie groźne opoki,

Mgła obie okoliła, wody w okrąg wrzały,
I bałwanami bite grzmot oddają skały,
Na prawéj Scylla była otoczona psami,
Z otchłani głos wydając sześcioma paszczami,
Tam Charibdis, co morze aż do dna pożera,
I znowu je gwałtownie z wnętrzności wypiera;
Pomiędzy te dwie skały, albo śmierci prawie,
Pomiatani na kruchéj przepływali nawie,
Gdy Charybdę mijając ku Scylli się wdarła,
Ta w chwili sześciu mężów zarwanych pożarła,
Innych na brzeg Sykulski dostawiły wody,
Gdzie w polu córka słońca pasła ojca trzody,
Tych nie wolno się tykać. Dał Ulis rozkazy,
Pomnąc Tyrezyasza i Cyrcy wyrazy,
Ale głód nie ma uszu, ni bogów pamięta,
Jego radą zgwałcona padła trzoda święta,
Pełzają zdarte skóry, a z ostrego rożna,
Ryczy mięso, idących nieszczęść wróżba trwożna,
Gdy więc syci, ku morzu poruszyli wiosły,
Gdy już wiatry życzone białe żagle niosły,
Z oczu znikło zgwałcone Sykulskie przestworze,
I same widać tylko niebiosa i morze,
Nagle, jakby w noc czarną niebo się zachmurza,
Wszumie morzem szerokiém zakręciła burza,
Wiatr wyrwał żagle, a maszt zważon na okręcie,
Opada na sternika, i nurza w odmęcie,
Wnet piorunem Jowisza tknięty okręt płonie,
I chroniących się żaru mężów woda chłonie,

Jeden tylko Ulisses przed śmiercią uchodzi,
I na tramie dni dziewięć pośród wałów brodzi,
W dziesiątym ląd uchwycił; wdziękiem znamienita,
Kalipso w dom spaniały przyjmuje rozbita,
A co każe gościnność i co miłość czyni,
I łoże kochająca podziela bogini,
I gdyby nieuporną była męża siła,
W nagrodę nieśmiertelne życie mu ślubiła, —
Po siódmym wreszcie żniwie, gdy ją niebo nagli,
Dozwoliła bogini rozwinięcia żagli.
Ledwo nieco upłynął, wnet maszt zgruchotany,
Szarpią znowu okrętem stęsknione bałwany,
Ale pomoc w Leukocie — z jéj dzielną obroną,
Ulisses piersią przyległ ziemię upragnioną.
Przyjął go w domu sługa Alcinousz stary,
Poczém jeszcze bój przebył nim uściskał Lary.
Tak przez dwa lat dziesiątki i ziemskie przestworze,
I w szerz i wzdłuż przebywał niezbłagane morze, —
Ale to nie są wróżby — wy skłonniejsze bogi, —
Zdarzcie! niech Paweł rychło wita swoje progi.





ELEGIA XVI.

WANDA.

Teraz Muzo zwyczajném zaśpiewaj nam pieniem,
Bitną Wandę, co Polskiém władała plemieniem.
Syn młodszy, skoro Krakus ojciec zszedł ze świata,
Wstąpił na tron zdradziecko uprzątnąwszy brata,
Ten potém z zagniewanych bogów dopuszczenia,
Dzień i noc braterskiego lękając się cienia,
Uległ furyom mściwym — zdradnie odzierżoną,
Nie dłużéj nad rok jeden cieszył się koroną. —
Jedyna po Krakusie córa pozostała,
Wanda dzielna z umysłu i postaci ciała,
Nie dla niéj z wełny przędza, ani kołowroty,
Ani mienistą barwą utkane roboty,
Ale z szybką Dyanną uzbrojona w strzały,
Ścigać lubiła zwierze przez jary i skały,
Z tąd w nienawiści twoja pochodnia Hymenie,
A swobodne dziewictwo w najwyższéj jest cenie,
Ta nad wszystkie rozkosze tajnie w sercu tleje,
Gdy tym czasem lud wielkie buduje nadzieje,
Że kiedyś najpiękniejsza z pomiędzy Sarmatek,
Zyska męża możnego w sławę i dostatek,
Tak zgodą obopólną i lud i ojcowie,
Berło państwa oddali pod straż białogłowie,

Ona, chociaż z krwi książąt, ani mogła sądzić,
Aby ludem rycerskim przystało jéj rządzić,
Lecz przemogły namowy i prośby senatu,
Wdziała młoda dziewica godło majestatu.
A czy przyszło bój toczyć, czy sprawować sądy,
Przypominała królów najdawniéjszych rządy,
Wielu z młodzi Arktejskiéj o jej rękę prosi,
Ale serca życzenia marnie wiatr roznosi,
Z nich Rytygier ofiarę najgorętszą święci,
Ale i Rytygiera nie słuchane chęci.
Znamienity bogactwem, wsławiony przez boje,
Aż od Renu wywodził pochodzenie swoje,
Niczém u niéj ród, skarby i rycerskie dzieła,
Wanda w czystém dziewictwie umrzeć przedsięwzięła.
Obrażony Rytygier zadrżał na te wieści,
I miłości i dumy drażnią go boleści,
“Zmieńmy rzekł sposób, — kiedy nie ważą nic prośby,”
I za zbroje porwawszy zapowiada groźby.
Nie był tajnym dla Wandy zamiar Rytygiera,
Sama więc ku obronie pilnie poczty zbiera.
Już oboje chęć jedna na plac boju niosła,
Gdy przed Wandą stawiono Teutońskiego posła,
“Wnet (rzekł) przyjdzie Rytygier z potęgą oręża,
Wybieraj w nim Króléwno wroga albo męża!”
“Wybrałam rzekła Wanda, ty do Rytygiera,
Wróć spiesznie, niechaj równie co sądzi, wybiera.”
Tą odpowiedzią rycerz w ostateczność pchnięty,
Miłość na wściekłość zmienia, spieszy w bój zawzięty,

Na przeciw niemu zbrojna wyszedłszy Królowa,
Podnosi ręce w górę i te mówi słowa:
“To co u mnie najświętsze, w najwyższéj jest cenie,
“Piorunie! po zwycięztwie przyjm za dziękczynienie.”
Skłonny Piorun przyjmuje śluby uczynione,
I z grodu wysokiego w prawą zagrzmiał stronę,
Tą wróżbą ucieszona wnet daje znak rotom.
Piérwszą koń niesie przeciw nieprzyjaciół grotom,
Za nią błysły oręże, za nią tętent koni,
Niestrwożonym umysłem stanęli Teutoni,
Jużci starły się wojska, w chwili krew się leje,
Chmura strzał zaświszczała, i gradem śmierć sieje,
Aż przeparte germańskie rozpierzchły się roty,
Już i wodza przy orłach powaliły groty,
Wanda obnażonego pogrzebać młodzieńca,
I wolnego do domu każe puścić jeńca,
A na brzegu wiślanym, gdzie zwycięztwo głosi,
Świetny wojenny pomnik dla rycerza wznosi.
Tu nieść każe dziryty i wrogów puklerze,
I do rzeki zwrócona, taki głos zabierze:
“Wisło wody królowo! rzek wszelkich źrenico,
Jakie tu pod północną płyną niedźwiedzicą;
Ja Wanda, która niegdyś na twoje nadbrzeże,
Kwiat niewinny i kłosy znosiłam w ofierze,
Dzisiaj miasto fiołki i dobre barwinki,
Te ci w darze skrwawione składam upominki,
Łupy nieprzyjaciela, który mimo bogi,
Szalony niósł wojenne na twój brzeg pożogi,

I co nie mógł prośbami chciał wymódz przez boje,
Legł nędzny, i pod niebo wyniósł imię moje.
Bogi! od których przyszła odwaga i siła,
Żem napaść wroga w sprosną ucieczkę zmieniła,
Niech nie mówią, że w trwodze wyrzeczone śluby,
Przepomniałam niewdzięczna gdym wolna od zguby,
Cóż droższego nad życie? — To dziś z waszéj ręki,
Przy sławie odzyskane wam daję w podzięki.”
Rzekłszy, w niebo trzymając wyniesione dłonie,
Z ostrego brzegu, w rzeki rzuciła się tonie, —
Zdumieli na to wszyscy — żałosnymi głosy,
Jęki wydając, szarpią i szaty i włosy.
Wandę Wisła pod modrém przyjęła sklepieniem,
Bóztwa rzeki ojczystéj czcić każe imieniem.
Długo lud usiłował z nurtów dobyć ciało,
Pragnąc, by z czcią pogrzebną na stosie zgorzało,
Wreszcie, próżny grób wielką mogiłą okrywa,
I po trzykroć znad Styxu cienie przywoływa,
Gdy ten głos powtarzany pod Wisłę podpada;
Błąd taki wdzięcznie nowa przyjmuje Najada,
A jako w tym dniu smutnym wszystkie Lechy płaczą,
Tak pamięć jego, wieki potomne zobaczą.
Dotąd na lewéj stronie mogiła się wznosi,
Przeglądając się w Wiśle, która brzeg jéj rosi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jan Kochanowski i tłumacza: Kazimierz Brodziński.