Emancypantki/Tom I/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Emancypantki |
Podtytuł | Tom I |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom XIV |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
W początkach grudnia, kiedy Joasia już wróciła do zdrowia i obowiązków damy klasowej, a na pensji ucichły plotki z powodu jej nocnego powrotu, w początkach grudnia zdarzył się wypadek, który Magdalenie nasunął myśli, że Helenka Norska nie ma dobrego serca.
Zdarzyło się to z panem Dębickim, na lekcji matematyki, w pokoju Ady, gdzie uczyło się ich trzy: Ada, Helenka i Madzia.
Przedewszystkiem Madzia od pierwszej lekcji spostrzegła (co ją nawet oburzyło), że Helenka kokietuje pana Dębickiego. Nosi rękawy, z których doskonale widać jej prześliczne ręce, wysuwa nóżki, kiedy profesor wykłada coś przy tablicy, a czasami rzuca takie spojrzenia, że Madzi wstyd za nią. Tem bardziej wstyd, że pan Dębicki, który z początku mieszał się wobec Heleny, później nietylko nic sobie nie robił z jej kokieterji, ale nawet uśmiechał się swoim dobrym i rozumnym półuśmieszkiem, w którym czuć było ironję.
„Dziwna ta Hela! — myślała Madzia. — Jak ona może robić podobne miny wobec człowieka przeszło pięćdziesięcioletniego, który nie jest piękny, nawet trochę łysy, a nadewszystko — nigdy się z nią nie ożeni? Najgorsze zaś, że pan Dębicki, który jest bardzo rozumnym, widzi, co ona dokazuje, i drwi z niej.“
Helenkę, którą uwielbiali nawet sześćdziesięcioletni panowie, zachowywanie się Dębickiego poczęło drażnić; kokietowała go więc w sposób coraz bardziej wyzywający, nie szczędząc jednak i szyderstwa, jeżeli zdarzyła się sposobność.
W początkach grudnia, Dębicki tłomaczył trzem pannom dwumian Newtona w przypadku wykładników ułamkowych; a tłomaczył tak jasno, że Madzia nietylko wszystko rozumiała, ale wprost upoiła się jego wykładem. W szczególny sposób działał na nią ten cichy, łagodny, wiecznie zafrasowany człowiek, który przy wykładzie zmieniał się w natchnionego. Rzadkie włosy jeżyły mu się, jasne oczy nabierały głębokich cieniów, nalana twarz — posągowych rysów, a głos przejmującej dźwięczności. Ada z Madzią nieraz mówiły sobie, że lekcje Dębickiego są prawdziwemi koncertami, o ile profesor zapali się do przedmiotu; bo na pensji, osobliwie jeografję, wykładał nudnie.
Otóż Dębicki, wyłożywszy dwumian Newtona, zapytał panien, czy która nie zechce powtórzyć? Magdalena mogła powtórzyć, ale przez grzeczność chciała ustąpić głosu Adzie; Ada zaś zwróciła się do Helenki.
— Kiedy ja nic nie wiem — odpowiedziała ze śmiechem Hela, wzruszając ramionami.
— Nie rozumiała pani? — zapytał zdziwiony Dębicki.
Helena odrzuciła wtył głowę i patrząc przymrużonemi oczyma na Dębickiego, rzekła:
— Tak zasłuchałam się w melodję pańskiego głosu, że nie rozumiałam nic. Panu to nie robi przyjemności?
— Nasi słuchacze — odparł Dębicki spokojnie — mogą nam robić tylko jeden rodzaj przyjemności, mianowicie — uważać. Mnie pani zawsze tego odmawia.
„Dobrze jej tak!“ — pomyślała Madzia, lecz spojrzawszy na towarzyszki, zmieszała się. Ada wylęknionemi oczyma spoglądała to na Helenkę, to na Dębickiego, Helenka zaś była zarumieniona z gniewu, a jej piękna twarz miała jakiś koci wyraz, kiedy podnosząc się z krzesełka, odpowiedziała z uśmiechem:
— Widać, że nie mam zdolności do wyższej matematyki, choć profesor popiera ją nawet wykładami moralności. Nie przeszkadzam państwu...
Kiwnęła głową Adzie, ukłoniła się Dębickiemu i opuściła pokój.
Biedny profesor był bardzo zakłopotany. Upuścił kredę, wsadził wielki palec lewej ręki za klapę surduta i pozostałemi palcami zaczął bębnić. Twarz mu zmartwiała, spojrzenie zamąciło się i cichym głosem odezwał się do Ady:
— Może... może ja paniom przeszkadzam?...
Ada milczała, bo zbierało jej się na płacz, co spostrzegł Dębicki i rzekł, biorąc za kapelusz:
— Na następną lekcję przyjdę, gdy panie dadzą mi znać...
Ukłonił się niezgrabnie, patrząc w sufit, a gdy szedł do drzwi, Madzia zauważyła, że podnosi kolana bardzo wysoko.
— Boże, co tu się dzieje! — zawołała Ada z płaczem, tuląc się do Madzi. — I co ja teraz mam robić?...
— A cóż tobie, Adziu? — odezwała się Magdalena. — Przecież on do ciebie nie ma pretensji.
— Tak, ale ja znowu muszę przerwać lekcje, bo Hela śmiertelnie obraziłaby się na mnie. A to taki doskonały profesor, taki nieszczęśliwy człowiek i przyjaciel Stefka... Musimy wyjechać z Warszawy, bo ja się tu rozchoruję.
W godzinę już na całej pensji mówiono, że Dębicki zrobił impertynencję Helenie, a panna Howard głośno na korytarzu wykładała kilku damom klasowym, że jest to gbur i obrzydliwa ropucha, w której pod pozorami niedołęstwa, kryje się największy nieprzyjaciel kobiet.
— Trzy razy badałam go, ażeby poznać, co myśli o samodzielności kobiet, a on tylko uśmiechał się!... Za te uśmieszki zrzuciłabym go ze schodów — zapewniała panna Howard.
Zaś pani Latter, spotkawszy wieczorem Madzię, rzekła do niej tonem, w którym czuć było gniew.
— Cóż ten safanduła już odgryzł się na naszych lekcjach, jeżeli zaczyna robić impertynencje? Nieostrożny, nieostrożny!...
Magdalena nie odpowiedziała, choć silny rumieniec zdradził, że nie podziela zdania przełożonej. W tych kilku słowach czuła zapowiedź dymisji dla Dębickiego i pierwszy raz w życiu przyszło jej na myśl, że pani Latter nie jest sprawiedliwą. Biedny profesor może stracić posadę dlatego, że Helence nie pozwolił żartować z siebie; ale Joasia, która zrobiła skandal, jest ciągle damą klasową i nawet zaczyna podnosić głowę.
„Poco ja o tem myślę?... co mnie do tego?... — wyrzucała sobie Madzia. — I co się ze mną dzieje, że zaczynam sądzić ludzi, a nawet potępiać ich. Joasia jest dumna, może z obawy, ażeby jej kto nie robił wymówek, chociaż... niepotrzebnie szykanuje Zosię. A swoją drogą Marta miała słuszność, mówiąc, że pani Latter cierpi przez dzieci... Hela nie jest dobra, kiedy Dębickiego naraża na utratę lekcyj, a matkę na niesprawiedliwość...“
Obok Helenki przyszedł jej na myśl pan Kazimierz, który coraz rzadziej bywał u pani Latter, ale zato coraz częściej jego imię łączono z imieniem Joasi. Lecz w takich chwilach Madzia zasłaniała uszy przed podszeptami własnych myśli i powtarzała sobie z uporem:
— To nie może być, ażeby on był w restauracji z Joasią... To wszystko plotki!... On, taki piękny, taki szlachetny...
Pomimo obaw Magdaleny, że Dębicki może stracić posadę, sprawa jego nagle poprawiła się i to w kilka dni po zajściu z Helenką. Wpłynął na to przyjazd pana Stefana Solskiego, brata Ady, o czem Madzia dowiedziała się z ust samej Helenki.
— Wiesz — zawołała panna Helena, ciągnąc ją do swego pokoju. — Wiesz, jest Stefan... Dziś z rana przyjechał z zagranicy, a za tydzień... za tydzień my z Adą i jej ciotką jedziemy!... Ja jadę zagranicę, ja... i już Boże Narodzenie spędzimy w Rzymie!... Czy ty słyszysz, Madziu?...
Zaczęła całować Magdalenę i tańczyć po pokoju. Nigdy nie była tak ożywioną.
— Oryginalny człowiek ten Stefan — mówiła z pałającemi oczyma — brzydki, podobny do Ady, ale siedzi w nim djabeł. W głowie mi się kręci, kiedy pomyślę, że ten człowiek ma miljon rubli... Ale, ale, pogodziłam się dziś z Dębickim... Zrobiłam to dla Ady i dla Stefana... Co za energja w tym człowieku! Ledwie przywitał Adę, zaraz jej powiedział: „Od dziś za tydzień wyjeżdżacie panie.“ To samo powiedział mojej mamie, którą zawojował w kwadrans... Powiadam ci, coś nadzwyczajnego...
Istotnie, na drugi dzień przyszli na pensję tragarze i zaczęli wynosić książki Ady i jej narzędzia fizyczne, przy pakowaniu których był Dębicki. Tego samego dnia zgłosił się do pani Latter jakiś jegomość, przysłany przez pana Solskiego do załatwienia formalności paszportowych dla Helenki. Damy klasowe i pensjonarki mówiły tylko o Solskim i niejedna wyglądała ze szczytu schodów na dół, sądząc, że zobaczy tego pana, który jest bardzo brzydki, ale ma dużo pieniędzy i nie lubi, ażeby mu się sprzeciwiano. Madzia nawet usłyszała, jak dwie trzecioklasistki mówiły między sobą:
— Widzisz, widzisz... To pewnie on!...
— Eh, nie... To ten safanduła Dębicki...
— Ludwisiu — odezwała się przechodząca około nich Magdalena — jak możesz wyrażać się tak o panu Dębickim?
— Przecież tak nazywa go pani Latter — śmiało odparła dziewczynka.
Madzia udała, że nie słyszy, i prędko zbiegła ze schodów.
Biegła do Ady i kiedy do niej weszła, zastała w pokoju niskiego pana, z szerokiemi ramionami i dużą głową, który rozmawiał z Helą. Na widok Magdaleny, Ada podniosła się z fotelu i rzekła:
— Stefku...
Pan z dużą głową zerwał się, bystro popatrzył Madzi w oczy i ściskając ją za rękę, powiedział:
— Pani, jestem przyjacielem tych, którzy kochają moją siostrę.
Potem usiadł na krześle i zwrócił się do Heleny. Był podobny z fizjognomji do siostry, tylko miał nieduże wąsiki i różową bliznę na prawym policzku.
— Nie przekonał mnie pan — mówiła Helenka z uśmiechem, ale bojaźliwie patrząc na Solskiego, co trochę zdziwiło Madzię.
— Życie panią przekona — odpowiedział. — Piękność słusznie nazywają paszportem, który jej właścicielowi, czy właścicielce, wyrabia stosunki między ludźmi.
— Tak, odrazu. Ale potem?...
— Następstwa zależą od dalszych czynów. W każdym razie, świat hojniej wypłaca pięknym zasługi, wiele im wybacza i bardzo często kocha ich nawet wówczas, gdy tego nie są warci.
— Może być — odpowiedziała Helenka — ale ja dobrze nie rozumiem. O moim bracie naprzykład mówią wszyscy, że jest przystojny; ja jednak nic mu nie wybaczam... A... zakochać się... w tak ładnym mężczyźnie jak on, nie potrafiłabym. Mężczyzna powinien być energiczny, odważny... oto jego piękność.
Na te słowa Madzia zarumieniła się, Ada spuściła oczy, a Solski umilkł; lecz po wyrazie jego twarzy nie można było poznać, czy zgadza się z teorjami Helenki, które Madzi wydały się dosyć nowe, a nawet niespodziewane.
Jeszcze kilka minut rozmawiano o podróży, poczem Solski podniósł się do wyjścia.
— Więc nieodwołalnie wysyła nas pan we środę? — zapytała Helenka, obrzucając go spojrzeniem.
— Czy możesz nawet pytać? — wtrąciła Ada. — Przecie widzisz, co zrobił z moją pracownią...
— We środę, wieczornym pociągiem, jeżeli panie raczą — odpowiedział Solski i zaczął żegnać panny.
Wkrótce po jego odejściu i Helenka opuściła salonik Ady, która, zostawszy sam na sam z Madzią, rzekła:
— Cóż ty na to, Madziu?
Przytem patrzyła na nią w sposób tak smutny i dziwny, że Madzia zastanowiła się.
— O czem mówisz, kochanko, czy o wyjeździe?
— Ach, o wyjeździe i nie o wyjeździe... O różnych rzeczach — odpowiedziała Ada. Nagle uścisnęła ją i przytuliwszy głowę do jej ramienia, szepnęła:
— Ty nawet nie wiesz, Madziu, jaka ty jesteś dobra, szlachetna, prosta... I powiem ci, że chyba mniej znasz świat, aniżeli ja, choć dopiero zaczynam go poznawać troszeczkę, troszeczkę...
— To tak, jak ja — zawołała Madzia. — I to nawet niedawno, od kilku tygodni jakoś inaczej patrzę...
— To tak, jak ja... Czy myślisz i o Joasi?...
— I o Joasi, i o różnych innych rzeczach. — A ty?...
— O i ja, ale o tem niema co mówić — rzekła Ada.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Na kilka dni przed wyjazdem zagranicę mieszkanie Helenki zamieniło się na szwalnię. Pani Latter sprowadziła trzy specjalistki: krojczynię, maszynistkę i wykończarkę i kazała im zrobić przegląd całej garderoby córki. Z kuchni do gabinetu wniesiono prosty stół, na którym pochylona krojczyni, z metrem na szyi i nożyczkami w rękach, cały dzień podcina i poprawia staniki i spódnice. Od siódmej rano do jedenastej wieczór kiwa się nad warczącą maszyną blada maszynistka, której siedząca pod oknem wykończarka od czasu do czasu przypomina:
— Czekam, panno Ludwiko...
Albo też:
— Ścieg niedobry, panno Ludwiko, trzeba poprawić łódkę.
Na łóżku i na biurku Heli leżały stosy bielizny, na atłasowych mebelkach spódnice i kaftaniki, dywan był zarzucony skrawkami rozmaitych materjałów. Nożyczki zgrzytały na stole, maszyna warczała, i wtórowało jej pokasływanie maszynistki. Madzię raził tu panujący hałas i nieporządek, ale Helenka gotowa była siedzieć od rana do nocy, przymierzać po kilka razy każdą suknię i wtrącać się do robotnic.
Ile razy weszła Madzia do gabinetu Helenki, była pewna, że zastanie ją przed lustrem w coraz innym staniku lub spódnicy, mówiącą:
— Czy dobrze leży? Zdaje mi się, że w pasie jest zanadto luźny i marszczy się na plecach... Spódnicy niech pani nie skraca ani o cal, bo to daleko poważniej; w krótkiej sukni żadna kobieta nie potrafi być dumną.
W podobnych chwilach krojczyni i wykończarka krążyły około Helenki jak gołębie nad gniazdem: mierzyły, znaczyły, wbijały szpilki w suknię, wspinały się na palcach, albo padały na kolana. Torturowana zaś Helenka miała rozmarzone oczy i wyraz twarzy osoby świętej, albo zakochanej.
„Jacy niemądrzy są mężczyźni — pomyślała Madzia, patrząc na piękną pannę. — Im się zdaje, że panny wyglądają interesująco tylko przy nich...“
Wyraz anielskiego rozmarzenia i zachwytu na twarzy Helenki spostrzegła Madzia nietylko w czasie przymierzania sukien.
W poniedziałek przed południem Hela wywołała Madzię z klasy.
— Moja droga — rzekła — zastąpi cię tu panna Joanna, a ty jedź ze mną. Stefan przysłał dla Ady karetę, ale że ona zostaje, więc tylko my dwie pojedziemy za sprawunkami.
Madzi wstyd było wsiąść do karety i lękała się dotknąć jej atłasowego obicia swoją wełnianą salopką. Ale Helenka czuła się tu, jak u siebie. Spuściła szybę i patrzyła na przechodniów z wyrazem dumy.
— Bawi mnie to — rzekła — kiedy sobie przypominam, że i ja chodziłam, jak te panie, albo jeździłam obszarpanemi dorożkami.
— A mnie się zdaje, że częściej będziemy jeździły dorożkami aniżeli karetą — wtrąciła Madzia.
— Zobaczymy! — szepnęła Helenka, patrząc w jakiś punkt nieokreślony.
„Zabawna dziewczyna“ — pomyślała Madzia, przypomniawszy sobie, że pani Latter musiała pożyczyć pieniędzy od Ady na prowadzenie pensji.
W mieście Helenka miała kupić dwa łokcie jedwabnej materji, parę bucików i złoty krzyżyk dla panny Marty. Lecz na tych sprawunkach upłynęło im ze trzy godziny.
U jubilera Helenka nabyła krzyżyk za dwa ruble, ale przy okazji kazała pokazać sobie naszyjnik z pereł i dwa garnitury: jeden z szafirów, drugi z brylantów, zapytując o cenę i o to, czy jubiler nie opuściłby czego? U szewca przymierzyła kilkanaście sztuk bucików i pantofelków, zanim wybrała jedną parę. W magazynie, zanim kupiła swoją materję, kazała podać tyle sztuk w rozmaitych kolorach, że dokoła niej utworzyła się tęcza z jedwabiów białych, różowych, niebieskich, żółtych. Było to tak piękne, że nawet Madzia przez chwilę zapomniała, czem jest i gdzie jest, i zdawało jej się, że to wszystko należy do niej. Lecz wnet oprzytomniała, spojrzawszy na Helenkę, której drżały usta ze wzruszenia.
— Chodźmy już, Helu — szepnęła Madzia, widząc, że starszy subjekt przypatruje się Helence ze złośliwym uśmiechem.
Zapłaciły i wyszły. Kiedy znalazły się w karecie, Helenka wybuchnęła gniewem i żalem:
— I pomyśleć — mówiła — że ja na to wszystko nie mam pieniędzy!... Piękna sprawiedliwość na świecie. Ada rodzi się dzieckiem miljonerów, a ja — córką przełożonej pensji. Ona za roczny dochód mogłaby kupić cały magazyn, a mnie ledwo stać na dwie sukienki.
— Wstydź się, Helu...
— O tak, ludzie, którzy nie mają pieniędzy, zawsze powinni się wstydzić... Ach, gdyby nareszcie przyszedł ten przewrót społeczny, o którym ciągle słyszę od Kazia...
— Czy myślisz, że wówczas chodziłabyś w jedwabiach?
— Naturalnie. Bogactwa należałyby do mądrych i pięknych, nie do brzydalów i niedołęgów, którzy nawet ocenić ich nie umieją.
— Pan Kazimierz z pewnością tak nie myśli — wtrąciła Madzia.
— Rozumie się, że nie myśli, tylko używa za siebie i za mnie... Ale może przyjdzie i moja kolej.
Od tej rozmowy Madzia jeszcze więcej zniechęciła się do Helenki.
„Boże! — myślała — jeżeli miałabym być taką córką i kobietą jak ona, to niech umrę, bodajby dziś!... Hela, gdyby mogła, zrujnowałaby matkę.“
Wkrótce po ich powrocie do domu na pensji skończyły się lekcje. Madzia stanęła w oknie i patrzyła na podwórko, gdzie w tej chwili śnieg zaczął padać. Widziała rozbiegające się dziewczynki, jak hałaśliwy rój pszczół, który odlatuje w pole; potem widziała nauczycieli, idących po dwóch i pojedyńczo, a nareszcie spostrzegła Dębickiego, koło którego kręcił się jakiś fircyk, ubrany, pomimo śniegu, tylko w obcisłą kurteczkę i mały kapelusik. Dębicki szedł przez podwórze zwolna, niekiedy przystając, a fircyk zabiegał mu z prawej strony, z lewej strony, chwytał go za guziki futra i o czemś bardzo żywo rozprawiał.
Śnieg na chwilę ustał, jednocześnie fircyk zwrócił się twarzą do okna i Madzia poznała w nim — pana Solskiego. Mimowoli nasunęło się jej porównanie między ubogą Heleną, która tęskniła za jedwabiem i brylantami, a miljonerem, który w wąskiej kurteczce wychodził na takie zimno.
Rozmawiający znikli w bramie, a Madzia pomyślała:
„O czem oni mówią, czy nie o Helence?... Jeżeli Dębicki powie panu Stefanowi o jej zachowaniu się na lekcjach, to, będąc na jej miejscu, wyrzekłabym się podróży zagranicę...“