Emancypantki/Tom I/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Emancypantki |
Podtytuł | Tom I |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom XIV |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Mielnicki opuścił gabinet po czwartej. Słońce zaszło, i tylko różowy blask, odbity od śniegów praskich, nieco oświetlał pokój, a w nim panią Latter. Stała na środku, ręką podparłszy brodę, i widać było zdziwienie w jej pięknych oczach, na których jeszcze łzy nie obeschły.
Czuła, że przed chwilą coś zaszło, ale jej myśl zmęczona nie umiała tego sformułować. Zdawało jej się, że ona dotychczas nie żyła dla siebie, tylko dla innych, zawsze dla innych, i oto dziś przyszedł stary człowiek, prawie komiczny ze swemi oświadczynami, który wyraźnie powiedział, że — chce żyć dla niej.
Czy podobna, ażeby ktoś mógł się nią interesować?... Czy możliwe, ażeby znalazł się człowiek, który nietylko nie wymagał usług od niej, ale jeszcze chciał sam jej służyć?... Przecież to ona służyła wszystkim: pierwszemu mężowi, drugiemu, uczenicom, nauczycielom, służbie, a nadewszystko synowi i córce.
I oto dziś, kiedy już dawno skończyła lat czterdzieści i minęły jej wdzięki, kiedy ją wszyscy opuszczają, albo wyzyskują i dręczą, zjawia się człowiek, który jej mówi... Co on jej mówił?...
Panią Latter zawiodła pamięć, może skutkiem wzruszenia. Nie przypomina sobie, co mówił stary szlachcic, ale było to coś takiego, jakgdyby człowiekowi, osaczonemu ze wszystkich stron przez niebezpieczeństwa, otworzono wyjście...
Pani Latter rozejrzała się po gabinecie. Jest tylko troje drzwi, a przecie gotowa była przysiąc, że przed chwilą były tu czwarte drzwi. Ależ, naturalnie, że były, tylko zamknęły się teraz, po odejściu Mielnickiego.
Chwyciła się za głowę (od pewnego czasu był to u niej ruch nałogowy) i usiłowała coś sobie przypomnieć, ale napróżno.
„Aha! już wiem — pomyślała. — Miałam od Mielnickiego pożyczyć cztery tysiące rubli...“
— Wolałabym umrzeć!... — szepnęła po chwili.
Jedna cyfra pociągnęła za sobą cały szereg innych cyfr. Pani Latter usiadła przy biurku i po tysiączny raz, pukając ołówkiem w papier, bo już nie można było pisać, rachowała:
„Do wakacyj potrzebuję na samą pensję dwadzieścia jeden tysięcy rubli... Dług w banku tysiąc rubli... A Hela?... A Zgierski?... Od uczenic nie zbiorę nawet dwadzieścia tysięcy rubli, więc gdzie reszta?...“
Zapalono światło. Od piątej zaczęli schodzić się interesanci: rodzice pensjonarek i przychodnich, jakieś dwie damy po składkę na odnowienie kościoła, nauczyciel, Angielka na miejsce pani Fantoche i znowu dwie damy z biletami na bal dobroczynny.
O siódmej wizyty skończyły się, a pani Latter była tak zmęczona, że z trudnością powstrzymywała się od łez.
Wszedł Stanisław i przyniósł drewnianą paczkę.
— Od pana Mielnickiego — rzekł.
— Aha!... dobrze...
Porwała paczkę i wyniosła do sypialni. Nożyczkami przecięła sznur i podważyła deskę, pod którą ukazały się butelki, okryte pleśnią, grubą jak kożuch. Z gorączkową niecierpliwością zawadziła nożyczkami o jeden korek. Wyszedł i pani Latter uczuła przyjemny zapach.
— Musi być dobre wino — szepnęła.
Wzięła szklankę z umywalni, nalała blisko trzecią część i chciwie wypiła.
— Mam po tem spać?... — rzekła. — Ależ to zupełnie lekkie wino...
Wnet jednak spostrzegła, że opuszcza ją zmęczenie; owszem uczuła pełność myśli, które rozwijały się szybko i logicznie. Przypomniała sobie, że Mielnicki z naciskiem radził rzucić pensję i wyjechać na wieś, do niego.
„Zamąż wyjść nie mogę — myślała — chybaby... Ale kto mi o tem doniesie, gdyby nawet tak się stało!... Zamąż wyjść nie mogę, ale służyć mogę; przecież to starzec i ja niemłoda... Ach, czuję w sobie sto lat i śmiech mnie bierze, kiedy pomyślę, że miałam dwu mężów...
O, ta pensja... Czy może być na świecie większa niewola i przekleństwo, jak pensja!... A Hela?... a Kazio?... No, Hela wyjdzie zamąż, Kazio ożeni się...
A ze mną co będzie?... Jeżeli on i ona dziś obchodzą się bez mego widoku, to czy wówczas będą za mną tęsknili?... Tak naiwną nie jestem! Dzieci rosną dla świata, nie dla rodziców; wszakże i ja obchodziłam się bez matki.
Tak, dzieci dopóty są dobre, dopóki małe; gdy podrosną i uwiją sobie własne gniazda, zajmują się swemi pisklętami, nie starymi... A w takim razie na pewno będę musiała szukać przytułku u Mielnickiego i zdaje się, że tylko on mnie nie zawiedzie. Bez rodziców można się obejść, ale bez rumianku, bez kawy z kożuszkiem, świeżych bułek i masła trudno“ — zakończyła z uśmiechem.
W kilka godzin później panią Latter znowu ogarnęło znużenie i troska. Przed wakacjami, a nawet wcześniej, musi dopożyczyć ze cztery tysiące rubli. To darmo! łudzić się nie można, bo ciągle przypominają o tem rachunki dzienne, tygodniowe i miesięczne. Pannie Marcie trzeba co wieczór dawać pieniądze, piekarzom i rzeźnikom co poniedziałek, nauczycielom i służbie co pierwszego, gospodarzowi i wierzycielom co termin. Cóżby to więc była za okropna chwila nie mieć pod ręką paru tysięcy rubli!...
Około jedenastej pani Latter znowu napiła się wina i położyła się. Sen istotnie zaczął ją opanowywać, a jednocześnie znalazł się tak dawno poszukiwany środek ratunku.
„Wezmę pieniądze od Zgierskiego — myślała. — Będzie się krzywił, ale jeżeli obiecam piętnaście procent, ustąpi... Przecież kiedyś moje kłopoty muszą się skończyć... Pensję podźwignę, przybędzie mi uczenic, Hela wyjdzie za Solskiego... Wówczas ona zajmie się Kaziem, a ja cały dochód obrócę na spłacenie długów... Spłacę w ciągu paru lat, a wtedy... Ach, jaka będę szczęśliwa!...“
„Błogosławiony człowiek z Mielnickiego!“ — myślała pani Latter, czując, że zasypia... Pościel, która przez tyle bezsennych nocy była dla niej narzędziem męczarni, teraz wydawała się dziwnie miękką. Już nietylko ugina się pod ciężarem jej ciała, ale zapada i leci w głębinę, ruchem niewypowiedzianie przyjemnym.
„Gdzie ja tak lecę? — mówi, uśmiechając się, pani Latter. — Aha, lecę w prze... w przyszłość“ — poprawia i czuje, że ten wyraz nie ma sensu. Potem widzi, że z wyrazu „przyszłość“ robi się jakieś bajeczne zwierzę, które unosi ją do krainy, gdzie rodzą się i dojrzewają rzeczy przyszłe. Pani Latter rozumie, że jest to senne marzenie, lecz nie mogąc mu się oprzeć, godzi się na oglądanie przyszłości.
I otóż widzi się kobietą zupełnie swobodną. Jest na ulicy sama, bez grosza, w jednej sukni; lecz zarazem czuje bezdenną i bezbrzeżną rozkosz, bo już nie ma pensji!... Już nie troszczy się, że był zły obiad, że któraś uczenica zachorowała, że damy klasowe posprzeczały się, że jeden z nauczycieli miał niezadowoloną fizjognomję... Już nie lęka się, że ta a ta pensjonarka może nie zapłacić, nie blednie na widok gospodarza domu, nie wstrząsa się, usłyszawszy pannę Martę, mówiącą: „proszę pani, jutro czeka nas duży wydatek...“ Nic z tego wszystkiego; nic już jej nie gniewa, nie trwoży, nie paraliżuje władzy myślenia...
Teraz dopiero widzi: czem była pensja? Była to okropna machina, która codzień i co godzinę, przez kilkanaście lat, wbijała jej w ciało szpilki, gwoździe, noże... I za co? Za to, że podjęła się uczyć cudze dzieci, ażeby wychować własne!
Wielki Boże, czy podobna, ażeby człowiek, nazywający się matką i przełożoną pensji, cierpiał katusze, jakich nie doświadcza żaden zbrodniarz?... A przecie tak było i działo się w sposób bardzo prosty: wszyscy ją obchodzili, więc cierpiała za wszystkich. Cierpiała za swoje dzieci, za cudze dzieci, za damy klasowe, za nauczycieli, za służbę — za wszystkich... Oni byli obowiązani tylko pracować przez pewną liczbę godzin na dzień, a ona musiała troszczyć się o ich żywność, mieszkanie, zdrowie, zapłatę, naukę i znośne stosunki między nimi. Oni wiedzieli, że w oznaczonym terminie każdy musi otrzymać, co mu się należy, ale ona — nie wiedziała: skąd na to weźmie? Uczenice potrzebowały jadać regularnie, ale ich opiekunowie nie troszczyli się o regularne płacenie należności. Służba ociągała się z robotą, ale spieszyła po odebranie pensji. Nauczyciele i damy klasowe surowo krytykowali najmniejszy nieporządek w zakładzie, ale sami ani myśleli o pracy nad porządkiem.
I to wszystko było, naprawdę było?... Tego istotnie żądano od kobiety, obarczonej dwojgiem dzieci?... Tak było i tego od niej żądano. I ja to wytrzymałam przez jeden tydzień?... Wytrzymywałaś przez kilkanaście lat. I nikt się nade mną nie ulitował, nawet nikt nie wiedział, jak pracuję i cierpię?... Nikt nie domyślał się, nawet nie próbował odgadywać, co cierpisz; owszem — zazdroszczono ci szczęścia i sądzono niemiłosierniej aniżeli zbrodniarzy. Bo tamci popełnili występek, gdy ty nie masz żadnej winy, tamci bronią się i są bronieni, gdy tobie nawet poskarżyć się nie wolno.
No, ale dziś już jest swobodna. Ma prawo żebrać, upaść na ulicy, pójść do szpitala, nawet — umrzeć gdzieś pod bramą, lecz z tem słodkiem uczuciem, że jest swobodna, że oderwały się nieprawdopodobne ciężary, miażdżące ją przez kilkanaście lat!... Jestże to powtórne urodzenie, czy zmartwychwstanie?
I kiedy tak nasyca się swobodą, kiedy tak tonie w niej razem z miękką pościelą, nagle — widzi, że ktoś zabiega jej drogę i w brutalny sposób chce zawrócić ją na pensję... Na pensję?... Tak. I to robią jej własne dzieci: Kazimierz i Helena! Milczą, lecz ich twarze są surowe, a spojrzenia pełne wymówek...
„Dzieci moje... dzieciny moje... wy chyba nie wiecie, ile ja wycierpiałam na pensji?...“
„Nam potrzeba pieniędzy... dużo pieniędzy...“
„Ale, bo wy nie wiecie... ja wszystko przed wami ukrywałam... Wy przecie nie mielibyście serca skazywać matkę drugi raz na powolne konanie... Życie wam oddam, ale oszczędźcie mąk, na jakie nie skazałby mnie najokrutniejszy tyran...“
„Pieniędzy... nam potrzeba pieniędzy...“
Pani Latter budzi się i siada na łóżku, szlochając.
— Dzieci — mówi — to niepodobna!...
Przypomina je sobie, kiedy były małemi, słyszy ich cienkie głosiki i widzi łzy, które wylewały nad martwym kanarkiem.
— Dzieci moje?... — powtarza już trzeźwa, ocierając oczy.
Zapala świecę. Jest dopiero pierwsza po północy.
— Ach, to wino! — szepcze. — Jakież ono okropne sny sprowadza.
Gasi świecę i kładzie się znowu, a stroskana myśl jej waży się między dwoma pytaniami:
„Co jest lepsze: czy wcale nie spać, czy mieć takie straszne sny?...“
I w tej samej chwili doznaje nieprawdopodobnego uczucia, w jej sercu budzi się coś, jakby niechęć, czy żal do dzieci... Czego nie zrobiło kilkanaście lat na jawie, zrobił sen...
— Czy to podobna? — szepcze.
A przecie tak jest: senne marzenie powiedziało, że mogłaby być, nawet dzisiaj, swobodną, gdyby nie dzieci i — na jej duszę upadł jakiś chłód i cień, w którym na dzieci spojrzała z nowego punktu.
Nie były to już „dzieci.“ Przestały niemi być w rzeczywistości oddawna, a w jej sercu przed chwilą, w czasie snu. Były to jeszcze osoby ukochane, bardzo ukochane, ale już dorosłe, które nastawały na jej swobodę i spokój, i przeciw którym... kto wie, czy nie należałoby się bronić?...
Na drugi dzień pani Latter zbudziła się około ósmej rano, rzeźwa i spokojna. Ale pamiętała swój sen i czuła w sercu jakby krople lodu. Zdawało jej się, że wylała nad sobą o jedną łzę za wiele, że ta łza upadła na dno jej duszy i zlodowaciała.
To też na jej twarzy nie było widać nerwowego niepokoju, który dręczył ją od kilku tygodni, ale — chłód i jakby zawziętość.
W ciągu następnych paru dni uczenice wróciły, z wyjątkiem czterech przychodnich, i rozpoczęły się lekcje. Na pensji było spokojnie, tylko pewnego razu panna Howard, wciągnąwszy Madzię do swego pokoiku, rzekła z zarumienioną twarzą:
— Panno Magdaleno... Przysięgnijmy sobie, że uratujemy panią Latter!...
Madzia spojrzała na nią zdziwiona.
— Pani Latter — ciągnęła uroczyście panna Klara, wznosząc palec do góry — pani Latter, to szlachetna kobieta. Wprawdzie dawne przesądy walczą w niej z nowemi ideami, ale postęp zwycięży...
Madzia była coraz mocniej zdziwiona.
— Nie rozumiesz mnie pani?... Nie będę wykładała mego poglądu na ewolucję, jaka dokonywa się w mózgu pani Latter, bo zaraz muszę iść do klasy, ale zacytuję dwa fakta, które powinny rzucić przed panią światło...
Panna Howard przez chwilę zawiesiła głęboki kontralt, a widząc, że jej słowa wywołują dostateczny efekt, mówiła dalej:
— Wiesz pani, że Mania Lewińska została przyjęta na pensję...
— Jest tu przecie od onegdaj...
— Tak, ale — mnie zawdzięcza, że jej nie wydalono. Prosiłam za nią pani Latter, usłuchała i — należy jej się moja wdzięczność. A ja umiem być wdzięczna, panno Magdaleno...
Teraz Madzi przyszło na myśl, że podobny głos już gdzieś słyszała... Ach, tak!... podobnym głosem przemawia na scenie jeden z aktorów komicznych, i może dlatego wydało się Madzi, że panna Klara jest w tej chwili bardzo tragiczna.
— A czy wiesz pani o tej... tej... Joannie?... — ciągnęła dalej panna Howard.
— Wiem, że wczoraj nie chciała ze mną mówić, a dziś nie przywitała się, co mnie zresztą mało obchodzi — odpowiedziała Madzia.
— Wczoraj pani Latter zawiadomiła tę... damę klasową, tę... naszą koleżankę... (ach, wstrząsa się cała moja istota!...), że od pierwszego lutego nie będzie mieć miejsca na pensji... Naturalnie, zapłaci jej za cały kwartał...
— Więc to nieprawda o panu Kazimierzu?... — zawołała Madzia, rumieniąc się. — Na niego zawsze robią jakieś plotki...
Panna Howard spojrzała majestatycznie i rzekła:
— Idźmy już, bo spieszę się na lekcję... Zdumiewa mnie naiwność pani, panno Magdaleno!...
Ani słówka więcej. I Madzia nie dowiedziała się, o ile niesłusznemi są plotki, rozsiewane na pana Kazimierza.