Emancypantki/Tom II/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Emancypantki |
Podtytuł | Tom II |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom XV |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Madzia ocknęła się. Stały z matką na cmentarzyku obok wielkich drzwi. Procesja wróciła do kościoła, ludzie zaczęli się rozchodzić. Pan prowizor, dwaj sekretarze, dependent rejenta i inna, mniej znaczna młodzież, opierając się na laskach i parasolach, przypatrywała się pannom i szeptem robiła uwagi. Opodal stał posępny blondyn w pocztowym uniformie, czekając na kogoś.
Madzia już nie bała się tych panów, nawet nie raziły jej natrętne spojrzenia. Co ją to mogło obchodzić! ona przecież zakłada szkółkę elementarną, chce zapewnić byt sobie i rodzicom, a tamci panowie niech patrzą, niech się naigrawają z niej.
„Jestem przecie kobietą samodzielną!“ — pomyślała, z wdzięcznością przypominając sobie pannę Howard, która tyle pracy wkładała w to, ażeby zrobić kobiety istotami samodzielnemi.
Nadszedł ojciec, który wciąż z panem Krukowskim prowadził eks-paralityczkę.
— Luciu... doktorze... zmiłujcie się!... Czuję, że nie zrobię już ani kroku... Zupełnie straciłam władzę...
— Nie, kochana pani, musisz dojść o własnych siłach do domu — odpowiedział doktór.
Z miny pana Krukowskiego było widać, że chętnie posadziłby siostrę na wózku i oddał pod opiekę służącej.
W wielkich drzwiach ukazała się rodzina podsędków, a za nimi pan Miętlewicz. Już włożył swój lśniący cylinder na głowę, lecz zobaczywszy państwa doktorów, zdjął go znowu i z gracją zaczął się do nich zbliżać.
— Panie, hej!... panie, hej!... — nagle zawołał do niego posępny młody człowiek w pocztowym uniformie.
— Nie mam czasu!... — odparł Miętlewicz, niezadowolony ze zbyt kordjalnego powitania przy tylu osobach.
— Ale ja mam czas i interes do pana — odpowiedział blondyn, chwytając Miętlewicza za rękę.
Żaden wschód, żaden zachód słońca nie był tak purpurowym, jak w tej chwili oblicze pięknej Eufemji. Panna podsędkówna przybiegła do Madzi i schwyciwszy ją pod rękę, szepnęła:
— Moja droga, idźmy naprzód... Boję się awantury... Ten Cynadrowski...
I wyszły za bramę, przeprowadzone melancholijnemi spojrzeniami pana Krukowskiego, który z doktorem musiał odprowadzać siostrę.
— Co się stało, Femciu?... — zapytała Madzia.
— Nic... nic... Proszę cię, mów co do mnie... — odpowiedziała podsędkówna.
— O, nawet ważną rzecz chcę ci powiedzieć — rzekła Madzia.
— I ja tobie, ale kiedy indziej... Oświadczył ci się Miętlewicz?...
— Mnie?... — zapytała zdumiona Madzia, zatrzymując się na rynku. — A on poco miałby mi się oświadczyć?...
— Poto, ażebyś za niego wyszła.
— Przeżegnaj się, Femciu!... Ależ ja ani myślę iść zamąż...
— Jakto, nie wyszłabyś nawet za Krukowskiego? — rzekła panna Eufemja.
— Za nikogo — odparła Madzia tonem tak szczerym, że panna Eufemja nie mogła powstrzymać się od ucałowania jej na środku miasta.
— Więc co masz mi powiedzieć?... Czy zostawiłaś kogo w Warszawie?... — spytała panna Eufemja.
Madzi wystąpił na twarz delikatny rumieniec.
— Moja Femciu — odparła — daję ci słowo, że o nikim nie myślę... o nikim w świecie... — dodała. — Chcę ci tylko coś zaproponować. Ale że teraz nie mamy czasu, więc przyjdź do nas po obiedzie.
W tej chwili minął obie panny w odległości kilku kroków pan Miętlewicz, któremu towarzyszył młody człowiek w pocztowym uniformie. Zdawali się być wzburzeni i rozmawiali tak głośno, że Madzia usłyszała kilka wyrazów:
— Więc mówisz, że nie?... — pytał młody człowiek.
— Ależ, jak Pana Boga kocham, tak nie! — odpowiedział Miętlewicz.
Panna Eufemja zamyśliła się. Potem roześmiała się nienaturalnym głosem i prędko rzekła do Madzi:
— Odpowiedz: tak, czy — nie?...
— O czem mówisz? — zdziwiła się Madzia.
— Tak, czy nie?... — nalegała panna Eufemja, niecierpliwie tupiąc drobną nóżką.
— Więc: nie — odparła Madzia.
— Tak i ja sądzę — rzekła panna Eufemja. — Podli są mężczyźni!... z wyjątkiem ludzi, zajmujących bardzo skromne stanowiska — dodała z lekkiem westchnieniem. — No, ale bądź zdrowa!...
Madzia nie mogła wyjść z podziwu. Lecz, że w tej chwili jej myśl była zajęta projektem szkoły elementarnej, więc zapomniała o dziwnem zachowywaniu się panny Eufemji, nawet o niej samej.
Około godziny trzeciej, na ulicy, przy której stał dom doktora, z dwu przeciwległych końców spostrzegli się nawzajem dwaj panowie: Krukowski w kostjumie granatowym i Miętlewicz w jasnym. Pan Krukowski trzymał w palcach mały przedmiot, zabezpieczony papierem; pan Miętlewicz niósł duży przedmiot, zawinięty w papier, pod pachą.
Obaj byli równo oddaleni od furtki doktora i obaj jednocześnie zatrzymali się na stanowiskach.
Pan Krukowski myślał:
„Zaczekam, aż wejdzie ten gbur, ażebym nie potrzebował ustępować mu miejsca w furtce...“
Zaś pan Miętlewicz mówił do siebie:
„Czego on tam stoi, ten dubelt na cienkich nogach?... Już widzę, że coś traguje, pewnie dla panny Magdaleny... Niechże odda pierwej swój prezent, a potem zobaczymy: kto z nas lepszy?“
Zaczął czytać szyld nad sklepem z bułkami, później przypatrywać się felczerskim talerzom, a nareszcie odwrócił się i zniknął na zakręcie niebrukowanej ulicy.
„Boi się mnie... to dobrze!“ — pomyślał pan Krukowski i z miną triumfatora wszedł przez furtkę.
Państwo Brzescy byli po obiedzie. Doktorowa odpoczywała na fotelu w saloniku, doktór w ogrodzie palił tanie cygaro, major z podsędkiem grali w altanie w szachy, a Madzia spacerowała po wszystkich pokojach, niecierpliwie oczekując na Femcię. Gdy przez otwarte drzwi wyjrzała do ogrodu, nagle stanął przed nią Krukowski i, z pełnym elegancji ukłonem, podał niewielki bukiecik róż. Było kilka białych, dwie herbaciane, jedna żółta i jedna amarantowa.
— Siostra moja — rzekł, robiąc wdzięczne ruchy nogami i krzyżem — ośmiela się złożyć pani te kwiaty.
Złotawa twarz Madzi pokryła się rumieńcem. Dziewczyna była tak uszczęśliwiona bukiecikiem i tak zmieszana pokorą ofiarodawcy, że omal nie zapomniała wyszeptać:
— Dziękuję...
A w duszy rzekła:
„Jaki on nieśmiały... jaki delikatny...“
I serce jej poczęło szybciej bić dla pana Krukowskiego.
Doktorowa przyniosła szklankę wody i pomogła Madzi ustawić bukiecik na honorowem miejscu w saloniku. Gdy zaś matka odeszła, a pan Krukowski został sam z Madzią, rzekł, czule patrząc jej w oczy:
— Jaka pani była dziś smutna w kościele?
— Ja?... — odparła, znowu rumieniąc się. — Pan mnie widział?...
— Miałem to szczęście, a nawet... nierównie większe: zdawało mi się, że podzielam smutek pani.
— O, nie... owszem... ja byłam dosyć wesoła — tłomaczyła się Madzia, z obawy, ażeby pan Krukowski nie odgadł jej trosk o rodzinę.
— Więc może to było rozmarzenie, do którego uspasabia nasz kościołek? Dusze piękne wszędzie umieją marzyć...
„Jaki on grzeczny!“ — pomyślała Madzia, czując wdzięczność dla największego eleganta w Iksinowie.
W tej chwili energicznym krokiem wpadł do ogrodu spotniały pan Miętlewicz. Ujrzawszy Madzię, wydobył z pod pachy duży przedmiot, owinięty w papier, i podając go, rzekł:
— Prawdziwy piernik toruński... Raczy pani przyjąć... to bardzo zdrowy smakołyk...
Madzia zmieszała się, ale jeszcze więcej... sam pan Miętlewicz. Dostrzegł bowiem, że wąskie usta Krukowskiego ułożyły się do uśmiechu, a z tego domyślił się, że palnął bąka.
Trzymał w ręku nieszczęsny piernik, nie wiedząc, co z nim począć. Usta mu drżały, oko stanęło słupem, na czoło wystąpił jeszcze obfitszy pot.
„Jaki on biedak zakłopotany!“ — pomyślała Madzia i biorąc od Miętlewicza piernik, rzekła:
— Bardzo dziękuję... wielką zrobił mi pan niespodziankę, bo ja bardzo... to lubię...
W oku Miętlewicza błysnął triumf, a bystry dostrzegacz, pan Krukowski, pomyślał:
„Anioł nie kobieta... — Ona — lub żadna...“
Pan Miętlewicz zbyt prędko odzyskał werwę, ażeby nie zasypać się po raz drugi.
— Piękny mamy dzień — rzekł, usiłując nie dopuścić do rozmowy Krukowskiego. — Bardzo ładny dzień, prawda, pani?
— Rzeczywiście...
— Możebyśmy się tak... przeszli po ogródku... Bardzo ładnie wygląda ogródek... Służę pani — wypowiedział jednym tchem Miętlewicz, ostentacyjnie podając rękę Madzi.
Tym razem Madzia otworzyła zdumione oczy, a subtelny pan Krukowski przygryzł usta.
— Oj!... — mimowolnie jęknął pan Miętlewicz, odgadując, że musiał zrobić coś bardzo nie wporę. Więc stanął z wygiętem ramieniem, nie wiedząc, czy je podać, czy cofnąć, a na czoło wystąpiły mu nadzwyczajnie wielkie krople potu.
— Bardzo dobrze, przejdźmy się — odpowiedziała Madzia, szybko podając mu rękę.
A w duchu rzekła:
„Biedak, nieobyty w towarzystwie... Jakie on musi męki przechodzić!...“
I pełne litości serce uderzyło szybciej, tym razem dla pana Miętlewicza.
Wtem na ścieżce ogródka zaszeleściła damska suknia. To biegła panna Eufemja, nieco rozgorączkowana widokiem dwu mężczyzn, z których jeden był niedawno, a drugi powinien być jej wielbicielem.
— A, niedobra Madziu, zdradziecka!... — zawołała panna Eufemja. — Obiecałaś czekać na mnie, ja mam tyle do powiedzenia, a ty spacerujesz z panem Miętlewiczem?...
Panny padły sobie w objęcia, z czego korzystając, Miętlewicz usunął się od Madzi tak daleko, że już nie mogłaby mu podać ręki.
„Teraz moda chodzić pod rękę tylko w kościele, nie w ogrodzie“ — myślał nieszczęśliwy, życząc Krukowskiemu, ażeby na jego głowę padły wszelakie klęski.
Panny wzięły się pod ręce i zaczęły szybko chodzić, co zmusiło pana Krukowskiego do przypatrywania się szachistom, a pana Miętlewicza do naśladowania go.