Emilja Plater/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Emilja Plater |
Podtytuł | Powieść historyczna z XIX wieku |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Był już czerwiec a ziemie zaniemeńskie, wciąż odgrodzone od Kongresówki, ani przez nią wspierane, ani krzepione, walczyły zawzięcie, mimo, że już cała armja je zalewała, mimo, że każdy dzień, każda godzina niosła im klęski, rany niezabliźnione.
Powstańcy, wypierani z miast i sadyb, zapadali w lasy, puszcze, między błota, moczary i trzęsawiska i tam czaili się na patrole, konwoje i rekonesanse. Tam co dnia, co godzina, śmiertelne staczali potyczki, tam, w ostępach, mieli swoje mateczniki. Głód ich głębił, dziesiątkowała zaraza, dręczył niedostatek amunicji, broni — trwali.
A Warszawa wciąż milczała a wiadomości wciąż nie było, chyba takie z przed miesiąca i z pruskich gazetek lub takie, które jeno łudziły, jeno bałamuciły, jeno prawiły o okrętach angielskich, które miały lądować w Połądze, jeno rozpowiadały dziwy o potencjach, co szły z odsieczą, jeno szerzyły coraz większą nieufność, jeno goryczą zalewały serca.
Działo się tak aż do pierwszych dni czerwca.
Aż pewnego dnia, do uroczyska w lasach towiańskich, kędy zażywała spocznienia gromada powstańców, gromada obdartusów, nędzarzów, posiadająca za cały oręż kilkanaście, sznurkami powiązanych, strzelb, dotarł goniec. Goniec, który takiemi słowami rzucił, takiemi mamidłami błysnął, że gromada, jako jeden mąż, w pierwszym impecie, chciała zadławić — szpiega — sprzedawczyka!
Boć goniec ten mówił gromadzie sierocej o Wojsku Polskiem, które przedarło się tu, na ziemię Kiejstutową! Boć goniec ten za rzeczywistość, za ziszczenie podawał to, o czem już śnić się nie ważono!
Goniec ten jednak, zwał się Niepokojczycki, mówił prawdę.
Oto tam, pod Gabrjelowem, w pobliżu Wilji, karmazyniły się rabaty pierwszego pułku ułanów; oto tam ciżba wojaków poznańczyków, oficerów samych, instrukcyjny tworzyła bataljon; oto tam korpusik generała Chłapowskiego stał wyświeżony, wymuskany, błyszczący, skrzący, jakby z Saskiego wracał dziedzińca, jakby nie stoczył zajadłych bitew ani pod Lidą, ani pod Hajnowszczyzną, jakby nie przedarł się tu, przez zawały bagnetów dybiczowych, na skrzydłach bohaterskich szarż i błyskawicznych rzutów.
I dzień nastał pamiętny pod Gabrjelowem — dzień oglądania Wojska Polskiego.
Powstańcy płakali ze szczęścia i błogosławili i ranom, i niedoli, i zgliszczom i mogiłom, iż taką zgotowały im nagrodę.
A dopieroż kiedy zaczęto powstańcom rozpowiadać dzieje bitwy Grochowskiej, czwartackie ataki na Olszynkę, a liczyć armaty pod Stoczkiem zdobyte!
A dopieroż, kiedy imć pan Dezydery Chłapowski w pełnym mundurze generalskim, marsowe swe ukazał oblicze, a łysnąwszy zawilgłemi oczyma, huknął „desperatom“, młokosom akademickim, wileńskim, których mu profesor Gronostajski prezentował:
— Mości panowie, — dosyć desperacji! — to wiarusom, posiwiałym w wojackich potrzebach, powieki do cna się rozmrugały, że, rób co chcesz, a rękaw w ślepie ładuj.
A dopieroż, kiedy naczelnik sztabu, doktór Marcinkowski, zarządził rozdanie broni i amunicji, zdobytej w Bielsku, gdy oddziały partyzanckie półtoratysiącem karabinów łysnęły!
Gabrjelów drżał od wiwatów.
Tymczasem, zanim siedziba księcia Ogińskiego zdołała nacieszyć się widokiem korpusiku Chłapowskiego, zanim wieść radosną zdołano na Żmujdź, na Inflanty wyprawić — już, do Gabrjelowa, nadeszła wtóra nowina, wtóre wesele i bodaj większe, tęższe.
Oto generał Giełgud, odcięty wraz z generałem Dembińskim, po bitwie Ostrołęckiej, od głównej kwatery, był tuż nad Niemnem, w Żejmach. Dwanaście tysięcy znakomitego wojska, artylerja, inżyniery, sztaby, amunicja, treny, a na jej czele Giełgud z Giełgudyszek, żołnierz odważny, pan, magnat, kość z kości Kiejstutowicz, Litwin! Jedno oko szklanne ma, — nic to — boć nie sam jest, boć jest trzech generałów naraz, nie jeden, lecz trzech wodzów.
Nikomu wówczas na myśl nie przyszło, że o dwóch było za wiele...
I zaczęło się.
Giełgud przyszedł wojnę prowadzić a nie rewolucję, nie ruchawkę, — bitwy wygrywać a nie potyczki. Więc powstańców rozdzielono na pułki i poddano subordynacji.
Powstańcy ani mrugnęli. Partyzant wczorajszy, dowódca samodzielny, panicz czy kmieć, szli do szeregów i słuchali kornie, ufni, że nadszedł czas armje rozbijać a nie podjazdy, nie konwoje, nie wedety.
Hrabianka Emilja, po zabiegach ku skłonieniu jej do opuszczenia wojska, otrzymała szarżę kapitana pierwszej kompanj i pierwszego pułku piechoty litewskiej a dwudziestego piątego Wojsk Polskich i, wraz z Marysią Raszanowiczówną, mianowaną porucznikiem, ruszyła, pod wodzą pułkownika Kiekiemickiego, na załogę obserwacyjną do Kowna...
Ta ekspedycja równała się usunięciu hrabianki z placu boju. Emilja poszła bez szemrania. Zdawało się wprawdzie hrabiance, iż winno być inaczej, że teraz właśnie należało powstanie do białości rozpalić, wszystek lud pod broń powołać a zakląć, nie jednę, lecz sto bitew naraz wydać... ale zmilczała.
Podczas, w głównej kwaterze, zważono już plan Chłapowskiego opanowania Wilna, — przystano nań z przymusem i rozpoczęto marsze...
Ale wódz naczelny opóźnił się o trzy dni. W czem zgoła uchybienia nie było, bo Chłapowski nie wykalkulował, że właśnie na dzień pochodu wypadną Giełgudowi urodziny...
I wyprawa na Wilno skończyła się na bohaterskich szarżach ułanów generała Dezyderego, na szalonych atakach, na chwale szwadronów, na sławie jednostek a na rozbiciu się usiłowań Giełguda o potrojoną teraz załogę rosyjską a raczej o własną opieszałość i Dembińskiego niechęć...
Chłapowski, doceniając klęskę i widząc zgubę, grożącą tak niedobranemu triumwiratowi generałów, zażądał podzielenia wojska na sześć oddziałów, sześć korpusów, sześć ognisk, któreby ogarnęły połać ziem od Żmujdzi po Borysów, od Białowieży po Inflanty, i partyzantkę zaczęły.
Był to plan mocny, plan, który niewolił siły rosyjskie do rozproszenia, który na miesiące odwlekał decydującą bitwę, który pozwalał każdemu korpusowi wzmagać się, odżywać, który wojsku, walczącemu w Kongresówce, mógł być i odsieczą i dźwignią a całej potrzeby polskiej odrodzeniem.
Lecz żądaniu Chłapowskiego oparł się i Giełgud i Dembiński. Pierwszy, bo widział swój tytuł naczelnego wodza, wynikający z dawniejszego generalstwa, zredukowanym do nicości — drugi oparł się, bo żądanie pochodziło od Chłapowskiego a nie od Dembińskiego...
W Kownie tymczasem, chociaż wiadomość o niefortunnej wyprawie na Wilno przygnębiła komendanta, pułkownika Kiekiernickiego, lecz nie zaostrzyła jego czujności. Pułkownik, z całym zapałem, rozwodził się o potrzebie podwojenia placówek, a co uwag kapitana pierwszej kompanji, zda się, niby wyroczni, słuchał... Aliści, pewnego dnia, silny podjazd korpusu generała Tołstoja wpadł do miasta i, mimo dzielnej obrony zaskoczonych a nieprzygotowanych, bądź w pień wyciął polski garnizon, bądź rozpędził go sromotnie.
Kiekiernicki, ratując hrabiankę, która do ostatka trwała na pozycji, wziął ranę i dostał się do niewoli.
— Uratował ci życie! — upomniała hrabiankę Marysia Raszanowiczówna, gdy, wlokąc się z niedobitkami ku Rosieniom, Emilja wymawiała Kiekiernickiemu zaniedbanie rekonesansów i placówek.
— Wolałabym, żeby ocalił Kowno!
W Rosieniach zastała Platerówna generała Chłapowskiego — a obocześnie już takie przygnębienie wojska, takie zniechęcenie, taką niewiarę, iż ani ogarnąć, ani wyrozumieć. Lud na drodze koniom ułańskim do nóg padał, lederwerki, ładownice wybawców swoich całował, a wojsko szło chmurne, smutne.
Emilja chciała biec do generała, do pułkownika, do Giełguda, między oficerów, między żołnierzów, aby wzywać, błagać i stygnące krzepić serca, — lecz Emilja była jeno kapitanem dwudziestego piątego pułku... Pułk zaś ten połatano właśnie i kazano mu eskortować furgony.
Odtąd, dalej, już jeno ciągle taż sama klątwa planów niedokonanych, taż sama niemoc, taż sama niechęć wzajemna generałów skradała się krok w krok, za Wojskiem Polskiem. Odtąd, już ciągle marsze i kontrmarsze, sztabowe narady, spory, ścierające się racje, — racje, zawisłe od róży w nodze Giełguda, od ambicji Dembińskiego, od generalskich buljonów, które spadły na pułkowników Szymanowskiego i Rolanda.
Był jeszcze atak na Szawle, atak samobójczy, poczęty znów z tej obłąkanej intencji, żeby nie Chłapowskiego była prawda. I tu, jak przedtem, jak co dnia, złożono dokumenty odwagi, męstwa, brawury żołnierzów, oficerów, bataljonów i ciągle tej samej bezsilności armji...
Trwało tak, aż do pamiętnej godziny w Gożdżach, nad pruską granicą.
Emilja szła komie w konwoju furgonów, stawiła czoło pod Szawlanami, podczas napadu kozactwa, i wlokła się znów naprzód, nie pytając, dokąd zmierza armja, nie dziwiąc się wcale, że konwój mija kolejno Kurszany, Łukniki, Żórany, Retów... Szła a bała się odezwać, bała dla okropnych przeczuć usłyszeć potwierdzenie, bała spojrzeć w oczy wolontarzom-litwinom, bała dociekać pomieszania na twarzach sztabowców, bała szeptów...
Aż kiedy, w obliczu czarnych, pruskich orłów nadgożdańskiej granicy, zerwał się okrzyk „zdrada“, — hrabianka, w uniesieniu rozpaczy, wpadła między żołnierzów, tysiącem rzuciła zaklęć, lecz nikt jej nie słuchał. Szał niedołęstwa, zniechęcenia opętał wojsko, tłumiąc wszelki poryw urojeniami, że, za pruską granicą, czeka ich prawo neutralności, że zdążą nad Wisłę... że, ocalając życie, ocalają je dla walki, dla ojczyzny a nie dla tułactwa po świecie dalekim a obcym.
Ułani kłusem przebyli słupy graniczne. Dwa kartacze rosyjskie następującej za uchodzącemi armji warknęły pogardliwie... Jakby w odpowiedzi im, śród stłoczonego sztabu, padł strzał pistoletowy i polską kulą powalił nieszczęsnego Giełguda.
Powstał zamęt piekielny. Ostatek ładu prysnął. Szeregi skotłowały się w jedną obłąkaną ciżbę.
Jedni rzucali broń, drudzy porzucą podejmowali. Wolontarze litewscy zalewali się łzami, wiarusy złorzeczyli oficerom. Całe kawalkaty zbierane się tworzyły. Ci wołali za Dembińskim iść, inni za Rolandem. Byli, co dwakroć przejeżdżali granicę i dwakroć wracali, aby znów cofnąć się przed paszczami armat, rychtowanych pod lasem przez artylerję generała Delingshausena.
Aż kapitan Czetwertyński z Wierzbołowiczem, nie bacząc na rozkazy, aby za Miniją, od pruskiego brzegu, baterję swą konną stawił, zakrzyknął na dojeżdżaczów. Baty mlasnęły po koniach, szleje wyprężyły się na struny, baterja zawróciła... Odprzodkowała armaty, rzygnęła żelazem i runęła, wzdłuż granicy, ku Szwekszniom.
Generał Delingshausen rzucił za Czetwertyńskim chmarą kozaków. — Czetwertyński odwrócił się, bluznął i znikł za zagajnikiem.
Potargani kozacy zaniechali pościgu, lecz zagrodzili wolny przestwór i zacisnęli sierp dokoła szamocącego się nad granicą Polskiego Wojska.
A hrabianka, tymczasem, wsparta na ramieniu Raszanowiczówny, snuła się między zdemoralizowanem żołdactwem a z ust jej zrywały się wyrazy bezładne, groźne, wyrazy pomsty, rozpaczy.
Marysia, sama nie wiedząc, co począć, chciała pójść za tłumem, za mrowiem, lecz Emilja wypowiedziała jej uległość.
— Nigdy! Wolej śmierć sobie zadać — nigdy z tej ziemi!
Na szczęście, Raszanowiczówna docisnęła się do oddziału konnicy wolontarskiej, która na poczekaniu się formowała. Na słowo „Platerówna“ dwóch najbliższych jeźdźców poskoczyło.
— Kuzynko! — Na Boga! — zabrzmiał głos Cezarego Platera — chwili niema do stracenia! Władysławie, zsadź dwóch ciurów, rzuć im garść pieniędzy — koni dwóch co tchu.
— Cezary! — wyjąkała z trudem hrabianka — lecz dokąd, dokąd chcesz!?
— Wyrąbujemy się gromadą ku Wiwirzanom! Staniewicz z Grużewskim prowadzą! Oni wracają do puszcz, do lasów a my do Warszawy!
— I ja z wami, tam ratunek! Tam nasze serce!
— Do Warszawy! huknęła gromada wolontarska.
— Szable w garść! — rozkazał zajadle mocny, dźwięczny głos.
Emilja zadrżała. Tuż przed oddziałem toczył koniem Juljusz Grużewski.
— Do Warszawy! — powtórzyła znów z uporem gromada.
Lecz w tej chwili, od boku, wyskoczył krępy, przysadzisty wolontarz na myszatym podjezdku, — machnął szerpentyną i ryknął gromko:
— Komu, moćpanowie, do Warszawy, a komu tu, na miłowanej, na telszewskiej! Dosyć się Półnos nachodził po świecie bez ziemi!...
Zanim w gromadzie zdołano pojąć to zawołanie, — wolontarz nacisnął konia i rzucił się, na oślep, na chmurę kozactwa, na kratę pochylonych pik.
Grużewski trwał na koniu przed oddziałem, zgarbiony, wpatrzony w kłębiący się tuman pyłu, osłupiały. Aż tuman pyłu mignął czerwienią...
Grużewskiemu oczy krwią nabiegły. Skinął pałaszem.
— Za mną! Na śmierć! Jedna Platerówna! Jedna tylko ziemia rodzona!