<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Emilja Plater
Podtytuł Powieść historyczna z XIX wieku
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WACŁAW GĄSIOROWSKI
(WIESŁAW SCLAVUS)



EMILJA PLATER
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
Z XIX WIEKU
WYDANIE DRUGIE
WARSZAWA — 1929
DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ SPÓŁKA AKCYJNA




WYDANIE DRUGIE ODBITO
W 4200 EGZ. NUMERÓW.
DRUKARNIA NARODOWA W KRAKOWIE







I.

W Iłłukszcie Morozdyń był.
Morozdyń, więc jarmark wrześniowy, który na dzień Narodzenia Najświętszej Panienki do Iłłukszty mrowie luda zgromadzał, wszystkie bogactwa ziemi inflanckiej nad brzegami maleńkiej a czupurnej rzeczki Iłłuksztanki rozpościerał, co najprzemyślniejszych przekupniów a kramarzów aż z pod Rygi, Połocka, Wilna i Kłajpedy zwabiał, a przez dni siedem cichą, skromną mieścinę na pulsujące zgiełkiem i gwarem rojowisko zamieniał.
Juści pierwsze dni Morozdynia większym statkiem i spokojem się odznaczały, niż ostatnie. Ile że niedarmo podanie głosiło, że kościół i klasztor jezuicki Iłłukszcie pani wojewodzina Zybergowa, po pożarze, z sera i masła odbudowała. Niedarmo, ów przeor, gdy kościół i klasztor się pali, tak był zadufany w szczodrobliwość iłłuksztańskiej dobrodziejki, iż, aby papugę swoją z ognia wyniósł, a rozpaczających braciszków pocieszał wołaniem — „nasza opiekunka lepszy nam kościół wymuruje“.
Zbożni panowie władali w Iłłukszcie, zbożny przykład szedł z sąsiedniego Szlosbergu, tedy i Morozdyń iłłukszciański zbożnie się poczynał, a dzwonami odpustowemi ściągającemu ludowi się kłaniał.
Iłłukszta od wieków szczerze polską była. Na półtora tysiąca mieszczuchów, szaraków i majsterków ledwie z mendel łotyszów liczyła, z kopę niemców, a żydków aby tylu, bez ilu herbowi posesorowie okoliczni obejść by się nie mogli. Ba, ale w dni Morozdynia taż sama Iłłukszta zamieniała się w ciżbę tak różnojęzyczną a zmieszaną, jakby wszystkie nacje tu, na granicy Inflant polskich, spotkanie sobie wyznaczyły...
Jeżeli przecież łatwo było i w owych czasach wypomnieć miasto, w którem jeszcze większy zjazd nacyj się zdarzał, jeszcze większy ludów zamęt, to bodaj nigdzie nie znalazłby podobnej osobliwości, by tylu ludzi obcych sobie językiem, pochodzeniem, obyczajem, po trafiło się ze sobą porozumieć, a zawsze po swojemu, po rodzonemu mówić.
Prawda, że Litwa ze Żmujdzią już za Gedymina umiała z koroniarzami się dogadać, a od czasu Ostrobramskiej, — to do cna polską mowę pojęła; prawda, że i Białoruś, od poczęcia swego nie miała z lechickiem ozwaniem utrapienia, bo, choć dwie gałęzie różnego odchylenia, a pień zawżdy ten sam, kiwnie się jedna gałęź na lewo, druga ku prawej się ugnie, a pień precz trzyma. I próżno Białorusin ciągnie głosem, co Polak w uściech kurczy a tnie zamaszyście. Tłumacza im nie trza.
Tedy póki na Morozdyń iłłuksztański Litwa ze Żmujdzią i Białorusią jechały, nie można się było dziwować, że się między swoimi rozgadają. Jeszcze i Tatarzy-lipki nikogo by zdumieć nie mogli. Naród to opatrzny, jarmarków zwyczajny, od króla Jana ziemi, która go przytuliła, wierny.
Z lipkiem nie tylko na Litwie, ale i w koronie i w Inflantach, każdy swojak. Bełkocze taki lipek cudacznie, Allaha wypomina, w palce cmokta, księżycowi bije pokłony, na kazania do mułły chodzi, bo bisurman. Lecz sprawiedliwy człek, do ludzkiej mowy chętny i dla sprawy chrześcijańskiej grzeczny.
Nawet i Łotwa mogła była dowieść, żeć nie darmo, aby w połowie tylko Lutrowi ślubowała, a co w Inflantach polskich — przed jednym ołtarzem z iłłukszcianami się modliła.
Gdybyż atoli tu był koniec nacyj. Gdybyż na Morozdyń iłłuksztański nie zjeżdżali byli i Niemce nadbałtyccy, i Cyganie, i kupcy jarosławcy i moskiewscy, i Estończycy, i Czuchny, i Żydkowie z pod Królewca, i Grecy wędrowni, i Szwedzi, i kacapy z za Smoleńska, i łyki z pod Rygi, i Rumuni po bursztyn, i chmara mieszczuchów z Dyneburga, i Prusacy po konopie, po zboże, po drzewo, po wszystko, czego brak pruskim piachom!
A przecież ci rozmaici, jakby topnieli w Iłłukszcie, jakby całą swą cudzoziemską skórę zrzucali, jakby zgoła rodzonymi sobie byli.
Jedni Niemce chodzili samotrzeć. Lecz co zresztą, na jarmarku, wszędy taż sama gęstwa, jednako pstra, jednako żwawa, jednem sercem łomocząca, ku jednej mowie się kłoniąca.
Inaczej bo i być nie mogło. Inflanty polskie nie dla parady, ani politycznej racji polskiemi zwano.
Na wschód od Korony różnie bywało. Litwa, Żmujdź, Białoruś za jedno z Rzeczpospolitą szły, aleć po swojemu śród ludu gadały.
A ponieważ na wschodzie, ku północy, zwartą ławę tworzyły, tedy im dalej w głąb jechać było, tem więcej mowy polskiej zamglenia, tem mniej estymy dla zrazów i żuru, a coraz większa dla kołdunów. Jakoż na szczerym wschodzie kołduny na bliny się zmieniały, żupany na sarafany, a buty palone na chodaki parciane.
Tymczasem, gdy ku północy należało się tej samej metamorfozy spodziewać, a bodaj gorszej, boć ku północy, nad Bałtykiem, już i niemce siedzieli, a obok gromada grafów i baronów, co od komturów, czyli wprost od braci krzyżowych się wywodziła, tuż nad brzegami Dźwiny, wyrastała połać Inflant. Połać, tak mocno koroniarskiem nawyknieniem przejęta, tak w dźwięku wysłowienia czysta, jakby tę połać ziemi moce niebieskie z pod Lublina wyrwały lub Wielkopolsce wydarły i tu, nad brzegami Dźwiny, porzuciły.
I nie było na granicach Inflant polskich żadnego złagodzenia, ustopniowania. Jeszcze w pobliskich Jeziorosach lud na Wialnisa klął, a łacniej po łotewsku z nim do ładu było dojść. A tuż za Jeziorosami — koniec wszystkiego, co nie szczerze sarmackie, co nie koroniarskie.
Iłłukszta stała na wedecie Inflant polskich, strażowana od zachodu przez Szlosberg, który baczył święcie na testament imci pana Kazimierza z Broelu Platera, ostatniego podkanclerza litewskiego a dyneburgskiego starosty, i testamentem tym sięgał Krasławia, Indrycy, Świętmujży, Dweł, Antuzowa, Kurki, Liksny i Dusiat.
Iłłukszcianie oczywiście już na miesiąc naprzód sposobili się do Morozdynia a zabiegali, aby najdogodniej, ściągające na jarmark, tłumy rozlokować i ład powinny utrzymać. Rajcowie magistraccy głowili się zawczasu, co i jak zarządzić. Zadanie to było nielada. Morozdyń bowiem od roku tysiąc ośmset piętnastego, po latach ospałych, nieludnych, rósł tak, że w oczach się dwoił. Co roku rozszerzano zagrody na targach, co roku więcej klecono bud, komór, i komórek, co roku większy obszar pola, ku Dźwinie, dla ciżby jarmacznej dzierżawiono. Gdzie, co roku większa ciasnota, mniej przestworu dla bryk i wozów.
Aż ci, przed Morozdyniem roku trzydziestego, rajcowie i posesorowie iłluksztańscy na kieł wzięli. Do grafa Platera-Zyberga, do Szlosbergu, z pokłonem poszli i rzecz całą dokumentnie wyłożyli. Pan graf Michał turbacją iłłukszcian się zatroszczył serdecznie, a że przecież sam w inżynierach polskich niegdy majorzył, tedy bez mała własnoręcznie inny, znaczniejszy rozkład jarmarkowi wygotował. Dopieroż potem majsterków swoich, co sprawniejszych, aż z Podunaju, Anceniszek, Kamieńca i Anbelmyży zwołał i dalej nimi dowodzić.
Iłłukszcianom serce rosło na widok pana grafa zapalczywości. Toć im nie tylko szop przeróżnych nabudował, zagród i żłobów nastawiał, dojazdy wyrównał, lecz i drogi wymościł, nowych studzien nawiercił, pola na targi, koński i bydlęcy, przypuścił, prom na Dźwinie nowy przerzucił, ojcom bazyljanom piękne wrota ofiarował, misjonarzom mury klasztorne świeżo wyprawił, nie zapomniał i o szkole powiatowej, a co posesorom, mieszczuchom — niczego nie odmówił, byle domki swe i obejścia wyporządzili.
Jak Iłłukszta Iłłuksztą, jeszcze nigdy tak pięknie się nie przygotowała na powitanie Morozdynia, jak w roku trzydziestym.
Kiedy tuż więc, przed jarmarkiem, iłłukszcianie rozglądali się dokoła — serce im rosło. Gdzie teraz choćby i Święcianom było do Iłłukszty! Nawet i Dyneburg a i ten mógłby ochędóstwa pozazdrościć. Miejsca zaś wszędy tyle, że bodaj całą Koronę w gości prosić, jeszcze człek o człeka by się nie otarł.
Tymczasem zadufanie iłłukszcian srogą poniosło klęskę. Już na trzeci dzień jarmarku Iłłukszta wypełniła się po brzegi, na piąty zawrzała takim zgiełkiem, taką ciżbą, że ledwie można było się do rynku przecisnąć, ledwie kąta wolnego dopytać. Ba, a lud tymczasem precz ciągnął jeszcze. Łańcuchy wasągów, wozów, wózków, koni, krów, wołów, trzody wszelakiej wlokły się nieskończonemi pasmami ku Iłłukszcie. Aż dziw, skąd się brały.
Iłłukszcianom ręce opadły. Przygotowania poczynione i w połowie nawet nie starczyły.
Zjazd ten, tak niesłychany, tak mnogi, najwięcej podobno dokuczył panu Błażejowi Onoszce, który na rynku, tuż podle ruin zamku, budowanego niegdy przez wojewodę Józefata Zyberga, a po śmierci tegoż zaniechanego, trzymał cale przednią gospodę.
Gospoda licho się opłacała panu Błażejowi, a raczej tyle się opłacała, ile podczas Morozdynia utargować się dało. Pozatem, trochę grosza na Trzy Króle, na drugi jarmark, cale ubogi, a dalej tyle akurat bywało zysku, że pan Błażej ze swą połowicą i dwojgiem drobiazgu miał łyżkę strawy, dzban piwa i dach nad głową. Morozdyń tedy rozstrzygał zawsze o dobrym lub złym roku pana Onoszki. Stąd gospoda pod zamkiem na Morozdyń sposobiła się, niby do batalji, a co w tym właśnie roku — już całą kampanję wywojować chciała. Pan Błażej bowiem nie tylko, że ze szczodrobliwości grafa Michała stajnie sobie podwoił, nie tylko, że cichaczem kamienia i cegły z ruin zamkowych na dolepienie dwóch izdebek gościnnych uszczknął, lecz co najważniejsze, do Ginteliszek, pod Telsze, do stryjecznego swego się odwołał. Ów stryjeczny w Ginteliszkach, co Pociejów byty, a na Górskich przeszły, za komisarza służył. Dziedziców pędzało po świecie. Imć komisarz na miejscu siedział, a że nie był z kamienia, więc bardziej od kamienia porastał. Kmiotków łupił politycznie, kufami miód przedawał, komory, śpiżarnie miał do pułapu wyładowane, grosza pełne mieszki, do syta wszystkiego, no, i do jeszcze większego bogactwa łapczywość.
Pan Błażej bez trudu dowiódł stryjecznemu, jako w gospodzie pod zamkiem mógłby dwakroć więcej napoju i jadła na Morozdyń wyprzedać, gdyby zapasów nagotował i jako, gdyby komisarz zapasów mu pozwolił, z nielada procentem, po jarmarku należytość by wypłacił.
Dał się przekonać imć komisarz, dziesięć wozów czubatych wyszykował, bacząc, aby krewniaka na wadze i miarze conajpiękniej ocyganić, zaczem skrypt kazał sobie ułożyć i prowiant do Iłłukszty wyprawił.
Pan Błażej nie posiadał się z ukontentowania. Zdało mu się, że teraz dopiero gospodę zaopatrzył przystojnie, że teraz uniknie rwetesu, pomstowania, a żniwa tęgiego się doczeka.
Aliści, od pierwszego dnia Morozdynia, gospodę pod zamkiem taki tłum zaległ, że ani się obrócić, ani doliczyć wyszynku, ani opędzić nawoływaniom, ani nastarczyć oprzątaniem izdebek, noszeniem obroków dla koni, odpowiadaniem na pytania, sumitowaniem się, pilnowaniem izby gościnnej a zapisywaniem kredą na ścianie rachunków. Pan Błażej z początku zmagał się, napędzał parobków, fukał na połowicę, dziewkom perory prawił, by żwawiej się krzątały, gości uniżenie witał — aż ustał, zdrętwiał z wyczerpania, z utrudzenia.
Chmara taka do gospody waliła, że ani kąta wolnego, ani stołka, ani łyżki, ani miski. A w dodatku, co drugi gość — to szlachcic, co trzeci — to pan butny, czupurny, kpami sadzący. Te kpy właśnie najbardziej panu Onoszce dokuczały. Szlachcicem przecież był, Jacyną się pieczętował, kneziównę w rodzie miał, a o karmazyństwie swojem rad bąkał. Prawda, że przy karczmowaniu nauczył się lada wyrazu do serca nie brać, a conajwyżej podwójną kredką niestatecznych gości obliczał, aleć i w tem lubił obustronną miarę. Aż tu naraz, od rana do nocy, kiep za kpem jął walić w korpulentną postać imć Błażeja, krew szlachecką w nim burzyć, a i gorszych uchybień mu sporzyć.
Nadomiar, piątego dnia jarmarku, kiedy w gospodzie pod zamkiem ani izdebki wolnej nie było, zjechali oficerowie z Dyneburga. Pan Błażej w pierwszym impecie chciał brakiem miejsca się wymówić, tembardziej, że mu się nastręczyła nadewszystko obrzękła twarz i rude bokobrody majora Werculina. Ale tuż za Werculinem za skrzyły się buliony generalskie i pułkownickie epolety. Generał Schirman, z komendantem szkoły podchorążych, Helwichem, i kilku sztabowcami ukazali się oczom zafrasowanego imć Onoszki.
Ani myśli się wymówić.
Generał przecież stale gospodę pod zamkiem nawiedzał i nie raz ładny grosz dał zarobić, a co stary komendant, ten ci niemal dwa razy w tygodniu na swej siwej kobyle do pana Błażeja zajeżdżał. Nie sporo więc było dobrych gości odprawiać i zgoła niepolitycznie byłoby tak wielkich personatów nie przyjąć. Jeden major Werculin nie spodobał się panu Błażejowi, bo na kredyt pił, do chryi był zawsze gotów, a do płacenia nigdy. Lecz juści, w przytomności generała, należało i Werculina uhonorować.
Z tych racyj dla imć Onoszki nowy i nie mały kłopot wynikł, bo trzeba było co tchu własnych komnatek oficerom ustąpić, a samemu do komórek, na poddaszu, się wynieść.
Kuso było panu Błażejowi z dzieciakami i połowicą w komórkach, na słomie, nocować, lecz przekawęczył jakoś do świtu. Ba, a tu na świt znów pojazdy, znów gwałtowania o stancję, o kąt bodaj, o komórkę choćby. Ale imć Onoszka, po źle spędzonej nocy, zaciął się. Wejście na poddasze zawarł, aby mu kto ostatniego schroniska nie wypatrzył, a przybywających zbywał zaklęciem, że gdyby sam Napoljon z grobu wstał i z wyspy do Iłłukszty zjechał, to jeszcze by, w gospodzie pod zamkiem, skrawka miejsca nie znalazł.
Opędzał się tedy pan Błażej wcale tęgo natrętom, gdy w tem, około południa, na rzucone mu znów pytanie o stancję, zachłysnął się, oczy rozwarł, osłupiał bez mała.
Tuż przed nim, o krok, połać granatu niebieszczyła się w słońcu, a grała mu karmazynowem brzeżeniem.
Pan Błażej otrząsnął się, oczy przetarł.
Granat żwawiej się zarysował, karmazyn linję żołnierzy odciął, dwie dziarskie twarze ukazał i znów dwoma lampasami na granatowych furażerkach się rozśmiał.
Pan Błażej aż stęknął ze wzruszenia i, nie bacząc na pytania, zadawane mu przez dwóch śmigłych oficerów, zakrzyknął.
— A toż panowie oficjerowie chyba z pod Augustowa!
— Z Warszawy, mój gospodarzu — odparł raźno starszy z oficerów w kapitańskich epoletach. — Bacz na świat drogi i schronienia nam nie odmawiaj.
— Od trzech dni ani ławy wolnej! — wtrącił się z boku jegomość z waszecia ubrany. — Ale, jeżeli panowie oficjerowie pozwolą, to akurat mój pociotek...
Imć Onoszko zacietrzewił się.
— A panu Półnosowi co do tego! Swego patrzeć! Macie go, pociotka sobie wyspekulował! Ani ławy! Pewnie, że, co lepsze, to zajęte, aleć kąt musi się znaleźć. A co na jutro, cały alkierz się wyklaruje!
— Bóg zapłać — nam wiele nie trzeba.
Pan Błażej oficerów do izby gościnnej zaprosił, ordynansom kazał tłumoczki znosić, a sam skoczył do kuchni, spędził dziewki i z niemi na poddasze, do komórek, jął co tchu dla nowoprzybyłych mieszkanie gotować.
Pani Błażejowa, zajęta w izbie gościnnej, jeszcze zmiarkować nie zdołała, jacy to oficerowie rozsiedli się za stołem, pod oknem, gdy pan Błażej już zdołał komórki conajprzedniejszym dobytkiem przystroić, betami conajmiększemi zasłać a zgoła dostatnie pokoiki przygotować. Sprawność pana Błażeja potrafiła nawet i tego dokazać, że wszystkie gościnne izdebki musiały się złożyć na zaopatrzenie zaimprowizowanych pokoików. Jedna izdebka dała stół, druga stolik, trzecia kopersztych, czwarta poduszkę, piąta stołek. Tu i ówdzie protestowano, tu i ówdzie burzono się na zabieranie z pokoiku użytecznego przedmiotu, lecz imć Onoszko ani zważał. Wpadał, niby filistyn, porywał zdobycz, rzucał na odchodnem „zaraz odniosę!“ — i zmykał na poddasze.
Pani Błażejowa, zwabiona czynionym przez męża hałasem, podreptała na górę, do komórek, i aż krzyknęła ze zdumienia.
— Błażeju! a ty komu taki pałac...?
Imć Onoszko porwał babę w pół, zakręcił i wrzasnął jej do ucha.
— Dwóch prawdziwych „hułanów“ z Warszawy!
— Hułanów! Oszalałeś! A gdzież my, gdzież my się podziejemy!?
— My? — nic, kazałem już zamieść drewutnię.
Pani Błażejowa flegmatycznego była serca i nie skora do alteracji — a przecież, w godzinę po przybyciu nieszczęsnych „hułanów“, jęła wręcz pomawiać męża o rozumu zmieszanie. Toć raptem cały świat znikł mu z oczu. Nic go nie obchodziły nawoływania gości, nic pogróżki, nic hałasy. Parobcy dowodzili za szynkwasem. Leli w szklanki, co chcieli i komu chcieli, bez porachunku. Forysie, popasem stojący na podwórzu, sami baraszkowali w obrokach, zaglądali już do piwniczek, a imć Onoszko jeno „hułanami“ był zajęty, o nich tylko myślał, im służył, przy nich trwał.
Dwakroć pani Błażejowa usiłowała dobyć męża z tego hułańskiego opętania. Nawet na nią nie spojrzał, nawet nie słyszał. Babę żałość ścisnęła. Za szynkwasem przysiadła, dzieciakowi nos wytarła i już chlipnąć miała, gdy nagle pan Błażej wsunął się za szynkwas i jął wazę opatrywać a butle przezierać. Panią Błażejową poderwało.
— Rany Boskie, patrzże, co się dzieje! Goście gwałtują, a ty ciągle z tymi... tymi...
Imć Onoszko cmoknął przeciągle.
— Uważasz, starszy Krajewski, a młodszy Zabiełło. Pierwszy pułk księcia Oranji!...
— Człowieku, toć ten gruby szlachcic, co w dużym alkierzu stoi, od najgorszych klnie...
— Hm! Myślisz! Ale, nie pamiętasz, wszak ci u Łukaszów, w Ginteliszkach, była czwórka źrebiąt srokatych? Podaj mi arak! Co? Była!
— Zastanów się...
— Właśnie się zastanawiam, jeno nie jestem pewien, czy źrebięta były kasztanowato-srokate, czy gniado-srokate. A to ważne, bo konie trębackie, w pierwwszym pułku naszych hułanów, muszą być gniado-srokate! Inaczej ani weź! Taki przepis.
Babę zatchnęło na ten oczywisty obłęd. Imć Onoszko zaś jeszcze bąknął coś o białych pęcinach, zaczem do kuchni z wazą zawrócił, tam ponczu nasmaczył i poniósł na poddasze.
Około południa uciszyło się nieco w gospodzie. Kto żyw z przejezdnych na miasto wyległ. W izbie gościnnej dwóch łyków litkup zapijało, zresztą cisza.
Pan Błażej ukazał się za szynkwasem zafrasowany, skłopotany. Półkwaterkiem szurgnął, gorzałki łyknął, splunął i zaczął mierzyć wielkiemi krokami izbę.
Panią Błażejową pasja ogarnęła. Poprawiła fartucha i sypnęła przymówkami. Onoszko, za całą odpowiedź machnął ręką i wyszedł z izby na ganek od podjazdu.
Ale i tu snać nie danem było panu Błażejowi spokoju zaznać, bo zaledwie przysiadł na ławie, gdy z ciżby jarmarcznej, która kotłowała się tuż przed gospodą, wyrwała się czwórka siwków i zatoczyła z impetem pyłem okrytą nejtyczankę.
Z nejtyczanki wyskoczył żwawo urodziwy, choć kusy, młodzieniec, odrzucił lekki płaszcz z ramion i zakrzyknął raźno ku Onoszce.
— Hej, tam — gdzie gospodarz? Wołać mi gospodarza!
Imć Onoszko ani drgnął. Młodzieniec ściągnął zlekka brwi, musnął ciemnego wąsika i zwrócił się do swego stangreta po litewsku:
— Stałgajtys! Nie ma co, musimy tu popaść.
— Zważam, miłościwy paniczu.
— A gdzie Kasakajtys, obejrzyj no się z kozła.
Stangret dźwignął się, ręką oczy od słońca przysłonił, a dostrzegłszy w dali za sznurem straganów, brykę ładowną, odrzekł.
— Są, miłościwy paniczu! Ho-ho-tam! Już mnie widzą! Tylko strach — co luda!
— A widzisz, mówiłem, że lepiej było od Dowgieli na Brasław jechać! Licho nas na jarmark zapędziło!
Młodzieniec żachnął się, zerknął niechętnie ku stojącemu obojętnie imć Onoszce i dodał:
— A tu nawet ani się z kim dogadać!
W tejże chwili, tuż przed młodzieńcem, ukazał się opiekły jegomość z waszecia ubrany, o małych płowych oczkach i wielkim, czerwonym, guzowatym nosie. Młodzieniec skinął nań i zagadnął.
— Mój przyjacielu, gdzie tu gospodarza szukać!
Jegomość wydął bombiaste policzki.
Ne suprantu, mój przyjacielu!
— Daruj acan, lecz supponowałem...
— Więc acan na drugi raz nie suponuj! I po ludzku się odzywaj!
Młodzieniec pokraśniał.
— Litewską mowę masz sobie za uchybienie!?
— Bom przyjacielstwa z acanem nie zapijał! Chcesz gospodarza, to się acan obróć! Sztuki dokażesz, jak się z nim lepiej dogadasz.
Młodzieniec mimowoli ku Onoszce znów spojrzał, lecz ten równocześnie, jakby w ciżbie kogoś upragnionego dostrzegł, bo rzucił się na przełaj przez stragany i wozy.
Jegomość roześmiał się jowialnie. Młodzieniec zaklął.
— A bodaj was z taką gospodą!
— Bodaj nie bodaj — potrzebujesz acan czego, tarabań się do gospody i hukaj, a może, coć trzeba, wyhukasz.
Jegomość z waszecia przy tych słowach ruszył obojętnie na ganek i znikł we drzwiach izby gościnnej.
W izbie gościnnej młodzieniec próbował rozmówić się z panią Błażejowa, lecz, gdy po raz szósty usłyszał „nie wiem, dobrodzieju“, odwrócił się od szynkwasu i ze złością jął sadowić się za stołem, pod oknem, napędzając swego pachołka, który był z puzderkami nadszedł, aby się żwawiej uwijał.
Pachołek, ku niemałemu zgorszeniu pani Błażejowej, zaczął z puzderek dobywać naczynia, garnuszki, słoje, butelki, a bez mała całą ucztę zastawiać przed młodzieńcem.
Jegomość z waszecia, który był w pobliżu zabawiał się kubkiem, ozwał się jowialnie.
— Ba — ba! Żeby Onoszko miał co dnia takich trzech, to by bez butów chodził.
— I wart tego, kiedy tak gospody pilnuje. Toć niesłychany obyczaj! Psa kulawego przed podjazdem!
— Hm! Kto Morozdynia nienawykły, temu dziwno.
— Może waszeć się przy siądziesz do stołu?
— Najpierw muszę wiedzieć do czyjego?
Młodzieniec pogładził wąsika.
— Jestem Grużewski!
— Z Kielm? Z rosieńskiego? Może, może syn imć pana Jakóba!?
— Tak!
Jegomość wyciągnął ręce do Grużewskiego.
— Patrzże, czyż bym się spodział! Półnos jestem, Półnos z telszewskiego, z Pikieli, z tych nad Łuszą.
— Niech pan siada, proszę! Więc znał pan mego ojca nieboszczyka?
— Nieboszczyka, mówisz dobrodziej! Hm! U Jędrzeja Soroki, pod Oszmianą, go widywałem! Pan Jakób! Pan generał! Pamiętam, pamiętam! Phy, a Kielmy! Fortuna magnacka. Jeden Podubiś z Gawżanami wart bogactwa. Dobrodziej sam dziedziczysz?
— Mam młodsze rodzeństwo.
— Starczy na dziesięcioro, byle trzymać, byle pilnować! Z ziemi, choć największej, łatwo, a do ziemi wrócić trudno, chyba po śmierci....
— Może półgęska?
— Aby oblizać, bom niegłodny. Uważ dobrodziej, z doświadczenia powiadam. Ojcowizna mi poszła na marne! Nie jadł, nie pił, a, co nie trza, prześlepił. Wysiudali, dobrodzieju. I cóż, Półnos jestem i bez ziemi jestem już dwadzieścia roków! Licho szlachcicowi bez ziemi.
— Niezawodnie! Kubeczek wina, francuskie!
— Uu! Francuzów, w dwunastym roku, to się napatrzyłem, ale co wina francuskiego — nie piłem! Osobliwe! Tedy nad Łuszą siedzę teraz, posesyjkę trzymam i brzuch ściskam, bo na swoje chcę wrócić! I wrócę, dalibóg, do ziemi!
Półnos kiwnął się w tem miejscu energicznie, wina pociągnął i, pochyliwszy się ku Grużewskiemu, dodał ciszej.
— Za rok będę na swojem! Tak! Ten jarmark ostatni widzi mnie samotrzeć na wózku. Za rok, ho-ho! Uważasz dobrodziej, trzysta rublów srebrnych uciułałem! Che-che! Klucza za trzysta rublów nie kupię, ale ziemi przedniej kawał będzie! Ba, lecz co dobrodziejowi powiadać o takich turbacjach. Wybacz, zwyczajnie, co serce uciska, to język miele! Syn Jakóba Grużewskiego. Dobrodziej pewno koników dobrać?
— Nie, właściwie przypadkiem. Jestem w drodze do Landskorony.
— Do Landskorony, do Landskorony!
— Znasz pan! Toż byś mnie z kłopotu dobył gdybyś mnie powiedział, jak się do Landskorony najkrócej dostać! Istne zamieszanie. W Kiejdanach mówili mi, żebym na Święciany się brał, w Wilkomierzu tłumaczyli, że Landskorona jest pod Dzisną, w Dowgielach, że pod Lucynem...
— Zaraz, niech wspomnę. Landskorona Borchów była, a teraz... Marcin Kamieki wziął ją razem z Borchówną! Znam dobrodzieju, wiem! Kanclerz Borch miał dwóch synów: wojewodę bełskiego i starostę lucyńskiego! Po tem — synów ledwie a córek nadto. Jednę z nich pojął Kamieki, drugą Tyman. Temu Landskorona wypadła, tamtemu Leymany. Tale! A Koniecpol przedał Borch marszałkowi Weyssenhofowi!
— Doskonale! Zdumiewam się pamięci pańskiej! Może kapeczkę!
— Che-che! Aby oblizać! Młodyś, dobrodziej, gdybyś tyle roków, co ja, przeżył, tyle świata, bez ziemi, zjeździł, pamiętałbyś także! Tak, tak, trzydzieści mil wkrąg, chcesz wiedzieć, co Łappa, co Żaba, co Komar, toć powiem! Ciekawyś, jak Dowgierdziszki od Dowgirda przez Paców i Sapiechów do Romerów przeszły, mnie pytaj! Myślisz, czemu w Siesikach siedzi Dowgiałło, a nie jaki Dowmunt-Siesicki, bez Półnosa, nie wymyślisz.
Grużewski się rozochocił.
— Istna księga z pana.
— Aby zwyczajny raptularz.
— Za pozwoleniem, a Kielmy, odkąd do Grużewskich należą?
— Chcesz dobrodziej brać mnie na popis? Hm! Roku ci nie powiem, bom do liczb nie chybki. Kielmy! Sołomoreckich były. Książę Witold wystawił im kościół, a Grużewski Jan dyssydencką bóżnicę!
Grużewski zagryzł usta.
— Ale ja nie przeszkadzam, niech każdy po swojemu pana Boga... przymówić nie chciałem...
— A pozwólcie, panie Półnosu — ozwał się z boku chropowaty głos — a Piwoszuny, której gubernji?
Półnos zerknął z podełba, a rozeznawszy rude bokobrody majora Werculina, który był wszedł niepostrzeżenie do izby i rozsiadł się na ławie, pod piecem, — odparł wymijająco.
— Musi piwoszuńskiej.
— Gubernja panu Półnosu nie po sercu?
— Okrutnie, okrutnie, jeno nie do wszystkiego człek zdarzony.
Werculin lewe oko zmrużył, znać było, że miał ochotę Półnosa lepiej zażyć, lecz Grużewski zagadnął politycznie.
— Ale, bośmy od rzeczy odbiegli. Więc jakbyś pan radził do Landskorony?
— Za Dźwinę wprost stąd się brać na Liksnę. Z Liksny na Ruszony, co pod Ruszońskiem jeziorem. W Ruszonach, po Falkerzambach, Żołędzie siedzą. Znaczny ród i poczciwy. Jak przystało na Żołędziów, Dębem się pieczętują. Owóż, jak dobrodziej staniesz w Ruszonach, to już trakt wielki do samego Peterburka. Jedź przed się, traktem do Rężycy, po tem w bok, i masz Lucyn. W Lucynie pytaj o Posiń. Łacniej ci powiedzą, bo w Posiniu dominikanie klasztor srogi mają. No, a Posiń tuż, podle Landskorony, dawniej jeden klucz z nią stanowił. A imć panu Marcinowi Kamickiemu pokłoń się, proszę, odemnie.
— Dziękuję, pamiętać będę. Pozwoli pan odrobinę?
— Aby oblizać.
— Gdyby jeszcze chciał mi pan rzec, jak się teraz dobyć z Iłłukszty, a jak się wziąć, żeby znów się nie wlec noga za nogą, toż byś mnie zgoła uradował.
— Pilno dobrodziejowi?
— Pilno nie pilno. Po rodzicu mam z panem Marcinem rewers do przeinaczenia. Wybrałem się trochę z ciekawości poznania Inflant, a trochę nie z ciekawości. Tak, czy owak, nie dlatego, aby tu ugrząść.
— Być może, lecz tem nie mniej ugrzązłeś dobrodziej. Pozwól! Jarmark dopiero jutro się skończy, a gwałt na drogach za dwa dni ledwie ucichnie. Dobrodziej wózkiem?
— Nejtyczanką, nadto bryka z tobołkami i pokojowcem.
— Więc zostać tu i poczekać.
— Ani myślę.
— Będziesz musiał tedy na żółwia się deklarować conajmniej aż do Ruszon. Co mówię! Pół dnia zmarnujesz, albo lepiej, zanim się doczekasz, że cię na prom wezmą na Dźwinie! Dalibóg, dobrodzieju! Nie ma co, trzeba zostawać. Pociotek mój ma wolną facjatkę. Wyboru nie ma. Tu, w gospodzie, ani izby!
Półnos prawił jeszcze o pociotku, o drogach zatarasowanych, o tłoku przy promie, a doradzał Grużewskiemu w Iłłukszcie przeczekać, aż w ostatku, widząc nieustającą Grużewskiego alterację, zakonkludował.
— Rozumiem, dobrodziejowi pewnie do panny pilno.
Grużewski się zaczerwienił. Półnos zarechotał.
— No tak, tak. Inaczej byś dobrodziej tak się nie burzył. Tylec dodam, żeś dobrodziej mazgaj! Che-che! Daj mi no swoje lata. Myślisz, żebym się koczobrykiem, czyli landarą, trząsł? Nieciłbym był dwa razy większym dziedzicem, niż dobrodziej, — to jeszcze białonóżkę, siwogrzywkę sobie bym dobrał i — hajda, w świat bym pędził! A tak, co? Zrobisz dziesięć mil w landarze — i piasta nie wiele warta, i oś wytarta. Pilnoć do buziaków, choćby i nie do buziaków, na koń siadaj, na siodle się pochyl i śmigaj.
— Z ust mi pan wyjąłeś! Mam nawet wierzchowca luzem przy bryce. Oczywiście, nejtyczanka z bryką dojdzie za mną powoli. Aż mi lżej!
Półnos skrzywił się pobłażliwie.
— Dobrodziej pewnie już ze dwadzieścia jeden lat żyjesz na świecie — hę?
— Dwadzieścia dwa! — skończyłem w czerwcu!
— Dwadzieścia dwa, — powtórzył smętnie Półnos i spojrzał w okno, jakby dali dla echa tych słów szukając. — Toś dobrodziej o czterdzieści trzy odemnie bogatszy! Dwadzieścia dwa lat, żebym je znów miał...
— Cóż byś pan uczynić mógł! — zauważył z dąsem Grużewski.
— Chcesz dobrodziej wiedzieć — patrz tam, na lewo, w tłumie, widzisz te granatowe z karmazynem mundury? Tak bym wyglądał!
— Cale przystojnie. Pierwszy raz widzę taki uniform.
— Dawniej innego nie bywało — mruknął Półnos. — Wszak ci to nasi ułani, szczerzy, koroniarscy, z Warszawy!
— Doprawdy, ani bym się spodziewał. Z polskiego wojska?
— Z naszego, mości dobrodzieju.
— Bez wątpienia, ale nam do niego świat drogi.
— Dlatego, że takim, jak dobrodziej, do niego nie pilno.
Grużewskiemu oczy błysnęły.
— Nie sądź pan, kiedy nie znasz!
Półnos szarpnął wąsa i odrzekł stłumionym głosem:
— Gdybyś dobrodziej inaczej myślał, to byś w mundurze chodził.
— Ale w jakim! Do Królestwa by mnie nie wzięli, bo nie wolno, trzeba by tutaj, do Dyneburga, do szkoły podchorążych...
— Więc nawet. O cóż idzie, żeby potrafić. Źle dziś szlachcicowi bez ziemi, ale jeszcze gorzej bez porucznikowskiego bodaj instrumentu. Szmat życia oglądałem, na wiatr nie powiadam. W dwunastym byłoby inaczej, gdyby potrafiono.
— A nadewszystko, gdyby służono jednemu sztandarowi, a nie dwóm.
— Prawda, lecz i z tych, co szli poczciwie, nie wielka była uciecha. Dziś trza prócz rąk sztuki oficerowania, inaczej znów okazja pójdzie na marne.
— Sądzisz pan, że się zanosi?
— Nic nie sądzę.
— U nas, w rosieńskiem, chodzą słuchy. Przed wojną z Turcją również bałamuctw było co niemiara. Mniemałem, iż acan wiesz lepiej.
— Wiem, wiem! — mruknął Półnos. — Dobrodziejowi akurat wiele by z tego przyszło! Ciekawyś, a więc tyle wiem, że tak dłużej być nie może.
— Oo! Ot, prawda jedna, panie Półnosu! — przyświadczył z boku Werculin. — Ot dobrze, a krótko powiedziane! Tak dłużej być nie może!
Półnos drgnął zlekka i spojrzał znacząco na Grużewskiego, lecz ten odwrócił się był właśnie ku majorowi, niby chcąc tym ruchem skarcić wmieszanie się majora do rozmowy. Werculin wszakże inaczej ruch Grużewskiego pojął, bo skinął mu przyjaźnie i do stołu się zbliżył.
— Pan pozwoli się przedstawić? Major Werculin, do sztabu fortecy odkomenderowany prosto z Kabardy!
Grużewski chciał coś odrzec, lecz major przysiadł się już do stołu.
— Pan Grużewski pozwoli, ale ot, jedno słowo i człowieka pod żebro dojmie. Pan Półnosu dobrze mówi, tak być nie może, i nie może. Cóż, ja dawniej też chodził w karmazynnym kołnierzu. Cały litewski korpus w karmazynnym był — a teraz co?!... Hę?
Półnos oczy zmrużył, wpił ust w kubeczek z winem i pociągnął z namaszczeniem.
— Samo idzie do gardła.
— I owszem, i owszem! — podchwycił Werculin. — Wypiję z panami, per bacco, wypiję. Pan Grużewski będzie łaskaw nalać — nie mogę odmówić, nie mogę.
Grużewski dość ociężale zabrał się do nalewania trzeciego kubka. Werculin nie tracił fantazji.
— Ot, wino, ot, kolorek! Pan Grużewski, proszu darować, odwykł po waszemu mówić. Z Moskalami musisz, to strach, czego nie zabędziesz! Wasze zdrowie!... Ach, ja rozumiem, panowie! Patrzycie na mnie i powiadacie — ot Moskal! A ja nie Moskal, tylko szczyryj Włoch! I nie Werculin, a Verzzulini. A Moskałów, uch, ja gorzej od was!... Per bacco!... Nie cierpię!
Grużewski potrząsnął głową.
— Nie pojmuję, co pan chce przez to powiedzieć. W każdym narodzie są ludzie źli i dobrzy.
Półnos na te słowa głowę przechylił i zabębnił palcami po stole. Werculin ku Grużewskiemu się przysunął.
— W każdym narodzie che-che! Rzeczywiście, lepiej głośno nie mówić. Co?! Pan pozwoli dokończyć. Włoch jestem, italiański Włoch. Małego rodzice odumarli. Pan Iliński, starosta perejasławski, wziął mnie i na dworze chować kazał. Aż potem, kiedy rekruta brali, to i mnie wzięli, w mundur zaszyli i Werculinem mianowali. A włoska krew taki włoską została. Włoska, więc jakby szczyra polska. Ot jak! Sami śpiewacie, że pan Dąbrowskij przyszedł do was z Włoszki. I ja też jestem z Włoszki, było jej Franceska Giowannówna. Teraz pan Grużewski wie, co czuję, a co myślę dla was, panów Polaków! Sobie tego nie życzę, czego wam życzę. Per bacco, wy chcielibyście, żeby Litwę przyłączyć do Królestwa! A ja — ja?! Zdaje się wam, że ja nie wiem, co znaczy „ajczyzna“? Hę? Ot, kiedy w dziesiątym roku na Krym, na lejtnanta, postąpiłem i kiedym apelziny zobaczył, to mi się tak moja włoska krew wzburzyła, że mi łzy grzechotem posypały się.
— Bardzo wdzięczny sentyment, — bąknął Grużewski. Półnos mocniej zabębnił po stole i jął pomrukiwać jakąś swywolną piosenkę. Major dolał sobie wina.
— I przychodzi sam z siebie.
— Mam jedną duszę, za trzy płacić muszę! — podśpiewywał coraz głośniej Półnos.
— Wasze zdrowie! Tak, pan Grużewski. Ja nie obcy wam, nie cudzy. Widzieliście tych ze mną oficerów? Mówię wam, że czasem ledwie mogę z nimi. Uważaliście tego majora w jegierskim mundurze? — To Daszków! Strach, jaki zakamieniały! Pan Półnosu wesoło, — ot, nie daj Boże wam z Daszkowem.
— Mam jedną duszę...
— Daszków i duszy waszej nie daruje! Niech taki znaczenia się doczeka, a przy nim i sam Nowosilcow będzie dla was barankiem. Na takich jest tylko jeden sposób, inaczej wasza „niepodliglość“ pod ziemię się zapadnie!
— Za pozwoleniem — przerwał cierpko Grużewski, — lecz nie rozumiem zgoła słów pana majora.
Werculin czknął przeraźliwie i zaśmiał się jowialnie.
— Cha-cha! Pan Grużewski nie rozumie! A ja z wami po włosku, po bratersku, po chrześcijańsku. Co tu gadać, u nas, w Italji, jest rewolucja!
— Jakto, więc już i w Italji! zdumiał się szczerze Grużewski.
— Za trzy płacić muszę! — zaintonował głośniej Półnos.
— Zostawcie, pan Półnosu!
— Kiedy bo major dobrodziej myślisz, że mam jedną duszę, a mam cztery!
— My o czem innem. Tak, pan Grużewski, rewolucja idzie...
— Zaraz, liczmy dobrodzieju! Jedna dusza własna, szlachecka i trzy „skazkowe“... do płacenia pogłównego. Uważ jeno, masz ziemię, czy nie masz, masz poddanego, czyli nie, kiedyś szlachcic, to płać za trzech drabów... Cztery dusze masz na jednym karku; Majorowi dobrze, bo ma aby jednę do noszenia i to włoską, — a ja za trzy płacić muszę...
— Zostawcie!
— Jakże mam ją zostawić, kiedy, akuratnie rzekłszy, jest jedna! — dowodził z ferworem pijackim Półnos.
Werculina niecierpliwość zdjęła. Chciał przerwać Półnosowi, lecz ten plótł bez wytchnienia trzy po trzy o duszach.
— Pan Półnosu by lepiej spać poszedł.
— Łatwo dobrodziejowi z jedną, duszą — a mnie ciężko. Szlachecka rada-by się zdrzemnąć a trzy skazkowe, poddańskie, burczą jej nad uchem...
Gadatliwość Półnosa zmęczyła w ostatku i Grużewskiego. Ale, nim zdobył się na przyświadczenie majorowi, uczuł na swej nodze lekkie miarowe uderzenie. Grużewski skonfundował się, usunął nogę, lecz uderzenie powtórzyło się wyraźniej, wymowniej. Grużewski spojrzał na majora, lecz ten, zwrócony do Półnosa, upominał go z wrastającem rozdrażnieniem.
— Przestańcie raz, pan Półnosu, pluńcie na wszystkie dusze, dajcie mówić per bacco.
Półnos kiwnął się Werculinowi i łysnął nieznacznie przygasłemi oczyma ku Grużewskiemu.
— Daję, dobrodzieju mój! Daję! Niech każdy sobie, co potrza. Jeden z duszami ma turbację, drugiemu do panny pilno, trzeciemu na jarmark. Kiedyś szlachcic, to bez ziemi możesz być, a bez trzech dusz skazkowych ani dudu...
Major splunął przez zęby. Grużewski podniósł się. Półnos ucichł raptownie.
— Czas na mnie, wielki czas.
— Jakto, pan Grużewski? Toć bodaj wina dopić...
— Bardzo żałuję, muszę w drogę.
— Hm-hm! Pan Grużewski z rosieńskiego? No, to się spotkamy jeszcze. Do Wilna się staram. W Dyneburgu oddechu niema. Może zdarzy się sposobność, odwiedzę, nie zapomnę. Kielmy! Doskonalnie. A jak pan Grużewski będzie miał kiedy kłopot z dezerterami, to do mnie, wprost do mnie! Do rekruckiej komisji!
— Z dezerterami? — powtórzył machinalnie Grużewski.
— Uu! Przecież u każdego dobrego szlachcica musi być dezerter. Nie od dziś w komisji chodzę. Ale ja szanuję obyczaj. Verzzulini to nie Daszków zakamieniały, a brat i przyjaciel.
Grużewski skłonił się majorowi, skinął na swego pokojowca, który był właśnie do izby się wsunął, i kazał mu zbierać naczynia do sepecików spiżarnianych. Sam zaś ku Półnosowi się zwrócił, aby go pożegnać, lecz szlachcic bez ziemi chwiał głową, wspartą na ręku, tak sennie, tak nieprzytomnie, jakby mu nietylko skazkowych dusz, ale i własnej zabrakło.
Werculin tymczasem wysączył resztę wina z butelki i jeszcze żartobliwą przymówką do Półnosa skierowaną chciał pożegnanie z Grużewskim przedłużyć. Grużewski atoli zbył grzecznie majora; rzucił pani Błażejowej srebrny pieniądz na stół i wyszedł z izby na ganek, i stąd ku nejtyczance podążył.
Grużewski snać do serca wziął radę Półnosa, bo ze stangretem długą rozmowę wszczął, aby mu jasno wyłożyć, jak ma popasy odprawiać, jak baczyć na brykę, a kędy do Landskorony podążać. Poczem dopiero, uwiązanego do bryki, gniadosza kazał siodłać, mantelzaczek podręczny układać, a do siodła go przytraczać.
Gdy nareszcie gniadosz był gotów do drogi, Grużewski wysunął się nieco przed gospodą, aby łatwiej się zorjentować, którędy będzie mu snadniej z ciżby, zalegającej rynek, się wydostać a w którą stronę należy zawrócić, aby do Dźwiny dotrzeć.
Grużewski wpatrywał się długo. Usiłował przypomnieć sobie, wylotem której ulicy przed gospodę zajechał. Napróżno. Zgiełk, wrzawa mąciła mu uwagę. Dziedzic Kielm już chciał zakląć siarczyście, gdy tuż napatoczył mu się jakiś przemyślny wyrostek iłłukszciański i, na rzucone mu pytanie, wspiął się żwawo na drabinę woza, stojącego tuż, i objaśnił.
— O, zaraz jak ten kościół widać i później maluteczko k’sobie, za tym węgłem, i ulicą przed się na trakt i do promu na Dźwinie.
— Aa!
— Ooo! — dodał raźno wyrostek. — Widzą, panicz dobrodziej, akurat, jak wielmożna grafianka tu zawraca do nas.
— Grafianka? Co za grafianka?!
Wyrostek zdumiał się nieświadomości Grużewskiego.
— Przecież nasza! z liksnoskiego dworu!
— Z jakiego dworu?
— Oo! Toć jedna grafianka na świecie! Niech panicz uważają!
Grużewski rzucił baczniej wzrokiem w stronę, którą mu wyrostek wskazywał.
W oddali, ponad falą ludzkiego pogłowia ukazała się wiotka, nikła postać niewieścia, niby z pyłków, igrających w warkoczach słonecznych, ulepiona. Aż powoli jęła się w wyraźniejsze kontury stroić, pełniejszemi linjami zdobić.
Grużewski poglądał, jeszcze oczyma nie dosięgał, jeszcze nie odgadł, a już urok zaparł mu oddech, już go zatrwożeniem przejął.
Postać niewieścia zbliżała się, płynęła. Tłum przed nią rozstępował się i chylił przyjaźnie, niby zbożny łan, tchnieniem zefiru muskany. Zgiełk przycichł w obliczu postaci, zamienił się w rozhowor.
Naraz, tuż przed Grużewskim, ukazała się w całej pełni kształtna, smukła kibić czarnej amazonki. Z pod czarnego, nasuniętego głęboko na tył głowy, kapelusika, mignęły mu dwa promienie lśniących, złotopopielatych włosów, z pod ciemnych, szeroko rozłuczonych brwi, spojrzały nań przelotnie wielkie, smutne, zadumane oczy. Grużewski ledwie zdołał ogarnąć wzrokiem nieznajomą, gdy rosły, kary anglez łysnął mu rozognionem ślepiem, poniósł hardo swą panią i ukrył w tłumie jarmarcznym.
— Musi do Owsianków pojechała — zakonkludował wyrostek, zsuwając się z woza — bo u nich troje zachorowało z zarazy, co ją burłaki z pod Smoleńska przywlekli.
Grużewski poruszył się i zagadnął niepewnie.
— Mówisz, że z liksnowskiego dworu? Jak się nazywa?
— Niby nasza grafianka? zafrasował się wyrostek. — A jej co z nazywania! Dość powiedzieć: grafianka — każdy zrozumie...
— Ależ...
— A co, a co, spodobała się?! — zarechotał tuż za plecami Grużewskiego głos majora. — No, no, to ja powiem za pana Półnosu! Panna Emilja Plater, córka grafa Platera, oficerska żmijka! Czterech poruczników ususzyła, generała, komendanta fortecy trubadurem zrobiła, cały sztab drugiej dywizji rozkochała, a teraz artyleryjskiego kapitana, baronka, piecze sobie, gołąbeczka, na męża.
Grużewski skrzywił się niechętnie.
— Hę, może złe objaśnienie? Pan Półnosu lepszego nie da, bo już prawie pod ławą leży.
— Bardzo obowiązany, mogę jedynie radować się, że pan major nie uległ wpływowi czarodziejki.
Płowe, szklane oczy Werculina drgnęły.
— To jej szczęście, nie moje. Nauczyłbym ją innego obyczaju, ażeby na mnie trafiła. I trafi, per bacco, trafi powoli.
Grużewskiego kolnęło coś, chciał odpowiedzieć przymówką, lecz w tejże chwili kamień przeleciał nad uchem majora.
Werculin drgnął i obejrzał się niespokojnie.
— Co to? Kto? Uważałeś pan!
— Nie. Sługa majora.
— Odprowadzę pana do promu. Ej, Sidor!
— Niech się pan nie trudzi.
— Pozwól pan, mam jeszcze....
Grużewski nie słuchał, dopadł gniadosza, uchylił kaszkietu i nie bacząc na udzielone mu przez wyrostka wskazówki, zawrócił tam, kędy stłoczone wozy nieco wolnego zostawiły przejazdu. A dalej, skręcił na oślep w pierwszą z brzega szerszą ulicę, byle czemprędzej ujść natrętnemu kompanowi.
Dopiero, kiedy, po ujechaniu kilkunastu stajań, gniadosz łeb dźwignął i zarżał z zadowoleniem na widok rozległych łąk, Grużewski zastanowił się nieco. Lecz los mu sprzyjał widocznie, — bo w dali, pod pasmem wzgórza, dostrzegł srebrzącą się wstęgę rzeki.
Młody dziedzic Kielm nie mitrężył więcej. Puścił cugle, przesadził rów przydrożny i wyjechał na łąki. Gniadosz wyrzucił łbem, szyję wyciągnął i ruszył z kopyta.
Grużewski aż się rozśmiał do samego siebie.
— Bodajże go, tego Półnosa! Miał stary rację!
W pobliżu wił się skośnie trakt iłłukszciański, wypełniony po brzegi łańcuchami, wlokących się noga za nogą, wozów.
Grużewski ścisnął konia napiętkami. Gniadosz szczupakami zaczął sadzić. Cztery dziewuchy, skulone na wyładowanej bryce-kamieniarce, wyszczerzyły zęby do dziarskiego jeźdźca. Jeździec wlot powitanie pochwycił i odwzajemnił się. Młodość skłoniła się młodości.
— Którędy do promu?!
— Tędy, tędy — już widać! — pisnęły równocześnie cztery głosy.
— Dziękuję!
— li! za co! — zawtórzyly cztery głosy tak smętnie, jakby skarżyć się chciały, iż panicz o więcej nie pytał.
Koń cwałował jeszcze naprzełaj łąkami, aż ustał raptem. Woda prysnęła mu z pod kopyt, na szlak mokradeł trafił.
Grużewski musiał pogodzić się z traktem, do niego się przysunąć i ścieżynką nad rowem podążać. Mitręga jednak nie zdała się Grużewskiemu wielką, bo Dźwina już grzbietami „strugi“ ku niemu poglądała, a przeciwległy brzeg strzechami białych chat coraz pełniej się stroił.
Aliści, raptem, tuż na trakcie, ukazał się szeroko rozpostarty wał wozów, bryk i wózków.
— Co to! Dlaczego?
— Prom, panie!
— Gdzież u licha!?
— A prosto! Do nocy zejdzie, zanim na nas przyjdzie.
Grużewskiego aż poderwało na siodle. W bok koniem zatoczył, aby od brzegu Dźwiny promu dosięgnąć. Lecz i z tej strony ten sam mur wozów, koni i ludzi.
O przebyciu go roić nie było podobna, gdyż miejsce wylądowania promu na kilka stajań, wzdłuż rzeki, było zatarasowane.
Nadąsał się Grużewski, przemówił niepolitycznie i Dźwinie i promowi — i powlókł się stępa nad brzegiem, w dół rzeki.
Trzeba było wracać do Iłłukszty. Z dwojga złego snadniej w mieście przeczekać, niż tu, między ciżbą, odprawiać godzinki.
Grużewski odwrócił się i spojrzał ku Iłłukszcie, lecz wspomniał na majora. Nie miał się do kogo śpieszyć. Im później wróci, tem pewniej uniknie ponownego spotkania. I tak mu dokuczył, okrutnie dokuczył.
Młodzieniec nachmurzył się raptem i ciął harapnikiem w powietrze. Gniadosz szarpnął się i w kłusa wpadł, lecz Grużewski zdarł go znów na stępa.
Właściwie cale niepotrzebnie i tego szlachcica telszewskiego do konfidencji przypuścił. Może sobie dobry człek. Dobrych pełno na świecie. Tylko gadatliwy i namolny. Już by nauki dawał, już by się wtrącał, już by za pan brat chciał być dlatego, że go się Grużewski o drogę do Landskorony spytał i że ojcu Grużewskiego, na sejmiku powiatowym, do pasa się skłonił. Takiemu, aby przyzwolić, a z Jagiełłą kumoterstwo swoje wyprowadzi. A tak, u niego Półnos i Grużewski to jedno. Ojca znał, syna zna, czubek baszty kielmeńskiej z za płota oglądał — więc przyjacielstwo. Półnos z Lubiczem Grużewskim, co parantelą od Ogińskich i Potockich aż do Turlajów i Sackenów sięga, co fortuną mógłby iść z nielada książątkiem w zawody! Magnat na trzech duszach skazkowych! Ucieszny stary — ale, skąd jemu do prawienia, co Grużewskiemu przystoi! I z tego jakiż morał, — iż jęzorem póły z całym światem będzie wojował, póki na asesora nie trafi i do loszku nie pójdzie albo, gdzie mu się nie śniło, pojedzie. Półnos — musi koroniarz. Zanim słowo powie, trzy razy zełże, cztery razy się skłoni i, ani spostrzeżesz, a w pole cię wyprowadzi. Wielka ci dopiero dla Grużewskiego uciecha porucznikostwa się dobijać, albo w Wilnie, w akademji, z Pelikanem się wodzić i z filaretami wiersze koncypować! I co jeszcze? Może lada kogo słuchać! Grużewski urodził się nie do słuchania. Mundur! Dobrze było by w takim mundurze chodzic. Niech ich i koroniarzy. O sobie myślą, opływają i mundurami świecą! Wielka rzecz — mundur! Jak wróci z Landskorony, to całej służbie taką barwę każe uszyć, że w Sołach, u samego Morikoniego, piękniejszej nie znajdzie. Dopiero zobaczą, co Grużewski! A niech potem nowy pałac zbuduje w Kielmach! I zbuduje. Ale wpierw psiarnię i stajnie dla cugów... Tymczasem przeczeka trochę, bo i nie godzi się. Mogiła rodzica nieboszczyka jeszcze się nie zazieleniła. Nadto i świata dobrze najpierw zobaczyć. Gdyby nie nowiny, które od Staniewiczów przyszły przed tygodniem, byłby już za pruską granicą. Do Paryża by jechał. Ciotka zaklęła, by został, póki rewolucje się nie uciszą. Trudno było uporem przyczyniać matce zmartwienia. Zresztą, ma tymczasem podróż do Landskorony, a co ważniejsze, na Lucyn...
Grużewski rozśmiał się do myśli o Lucynie i do wąsika sięgnął.
— Toż skrypt pana Marcina Karnickiego prawie że z nieba mu spadł. Gdyby nie skrypt, ani sposobu by nie było, bez zwrócenia uwagi, do Lucyna, do Marysi Raszanowiczówny się dostać! Nie dość, choćby nawet coś by się dało wymyśleć, żeby pani matka nie postrzegła, to jeszcze nijako było w Lucynie, w domu stryjostwa Marysi, się prezentować!... Aż ci skrypt Karnickiego się znalazł. Tedy nie tylko racja w Lucynie popas dłuższy odprawić, lecz i u pana Rejenta Raszanowicza rady, co do skryptu, zasięgnąć...
Grużewski oczy zmrużył, ożywczem tchnieniem, idącem ze skradającego się ku Dźwinie zagajnika, odetchnął.
Pięć lat, cale pięć lat zeszło od chwili, gdy po raz ostatni na mur, okalający klasztor benedyktynek krożańskich się wspinał, gdy po raz ostatni, za krzem głogu, rączkę Marysi Raszanowiczówny w ujęciu miał!
A przed tem! Kiedy go ojciec nieboszczyk, za radą księdza Kłągiewicza, do gimnazjum krożańskiego zawiózł na dokończenie domowej edukacji, to cała piąta klasa już była w Marysi rozmiłowana. Osobliwie Rajecki. Grużewski, skuszony ciekawością, na mszę niedzielną, między katolików, się wmieszał i tam, u benedyktynek, Marysię ujrzał. I odtąd najpilniej do kościoła uczęszczał. Nie podobało się to księdzu Kłągiewiczowi, bo nie chciał, aby go ojciec, szczery dysydent, pomówił, że mu syna od kalwiństwa odrywa przemocą. Ale Grużewski potrafił tak gładko się przymilić księdzu prefektowi, że ten ani poczuł wilczka, co się do benedyktyńskiej owczarni skradał.
W trzy miesiące niespełna Grużewski już do ogrodu benedyktynek trafił i na orzechu wysiadywał, czyhając na sposobność zobaczenia Marysi. Raz panny bawiły się na polance, w pobliżu orzecha. Grużewski, ukryty na drzewie, wodził za rozbawioną Marysią tęsknem spojrzeniem, a że orzechy były pod ręką, więc je chrupał. Wtem, w gromadzie dziewcząt, zawołano: — w chowanego! — Grużewski nie zdołał ledwie co obranego orzecha połknąć, gdy Marysia zafurkotała spódniczkami i — bęc, pod orzechem, przycupnęła.
Grużewskiemu serce załomotało. Miał pełne usta orzechów, lecz nie wytrzymał, w dół się pochylił i wyjąkał z przejęciem: — Kocham i dla ciebie tu siedzę! — Ona odskoczyła od drzewa, zarumieniona, przeszyła go oczyma i szepnęła.
— Czy bardzo? — Od tej chwili spotykali się co tydzień, we czwartki... Czasem pod wiśnią, czasem pod gruszą, aż w ostatku — w głogach. Rajecki wciąż jeszcze się łudził, precz układał na cześć Marysi łacińskie heksametry, cała klasa wzdychała do „pulchry“ benedyktyńskiej, a on już promień jej kasztanowatych włosów nosił na dnie sakiewki.
Trwało tak rok, licząc już i wakacje... Zdradził ich list z podpisem „Juljusz“... Nie było drugiego Juljusza w gimnazjum. Ksieni posłała list prefektowi, prefekt posłał go dyrektorowi, dyrektor ojcu. Ojciec zabrał go natychmiast do Kielm...
I w kilka tygodni do Mitawy, na dokończenie nauk wyprawił.
Rozdzielono ich, rozerwano najokrutniej!
Ileż wycierpiał! Prawda, żeć dziećmi prawie się pognali, żeć on po żakowsku nie raz się zachowywał na schadzkach, a ona za łapczywie zjadała rodzenki, które jej przynosił. Mnóstwo śmieszności bywało, ileż chwil szczęścia!
Zamknął się w sobie i milczał. A jakich że męk mu nie zadawano. Ileż nasłuchać się musiał morałów, ileż przymówek znieść, ileż tortur. Tęsknił za śnioną, ani wiedząc, gdzie się podziewa, a stary Rydwin precz mruczał pod nosem: „niewiasty są niewierne i swarliwe“.
W rok ucichło wokół. Zaniechano wypominania benedyktynek krożańskich. Grużewski do Kielm powrócił, odetchnął i czaił się na sposobność. Długo nie nadchodziła. Rodzic go na krok samego z Kielm nie puszczał. Dopiero przyjaźń z Karolem Jawtokiem, który zjechał na pomiary lasu do Kielm, stała się dla zbolałego serca ukojeniem. Jawtok przyrzekł wiadomość zebrać o Marysi. I dotrzymał słowa. Marysia miała jeszcze półtora roku klasztoru, gdyż życzeniem matki było, aby na nauczycielkę się wypromowała. Jawtok równocześnie powiadomił Grużewskiego, że Marysia jest córką podupadłego posesora, nawet zgoła biednego, bo z ostatniej posesyjki, którą od Tyszkiewicza dzierżawił, musiał ustąpić i do Wilna się przenieść. Grużewski zaklął Jawtoka, aby mu dopomógł przesłać Marysi kilka słów bodaj. Jawtok długo się wahał. W ostatku, mocniej obligowany, jął napomykać, że lepiej by zaniechać tego kroku, że Raszanowicze z dobrego są gniazda, lecz nie z takiego, aby możnemu rodowi Grużewskich przypadali, zwłaszcza teraz, gdy bieda z kretesem ich zjada, że panna Marysia musi pamiętać o ciężkim obowiązku nauczycielstwa, że benedyktynki darmo ją uczą i że wtóre wykrycie listu od Grużewskiego może całą dolę przyszłą dziewczyny zwichnąć.
Grużewski odpowiedział Jawtokowi. Nie pomni teraz dobrze, co odpowiedział, lecz odpowiedział tak gorąco, że poczciwy Jawtok w objęcia go porwał.
Upłynęły znów długie tygodnie, zanim Jawtok nie zjechał do Kielm z nowiną, że nareszcie znałazł drogę do klasztoru. Posłem miała być daleka powinowata Jawtoka, Anetka Tomaszewska, trzynastolatek, lecz nad wiek rezolutny i jurny. Anetka była również w Krożach u benedyktynek.
Grużewski ułożył wówczas zdanie bardzo zawiłe o tęsknocie i stałości. W trzy miesiące nadeszła sentencja o kalinie, która na górze Miedziekalnie, pod Krożami, rosła i „dumała smutnie, że ją Mendog odszedł i krzyżakom zostawił okrutnie“.
Odtąd każdy przyjazd Jawtoka do Kielm był dla Grużewskiego wieścią od ukochanej. Wieścią zawiłą, najczęściej niezrozumiałą dla zacnego geometry, lecz dla Grużewskiego zawsze jasną, zawsze do nieskończonych marzeń sposobiącą.
Wyjazd Marysi z Kroż, do stryja, rejenta, a bardziej jeszcze choroba i śmierć ojca Grużewskiego przerwała korespondencję. Dopiero przed kilku tygodniami, Jawtok, wysłany już wprost do Lucyna, wrócił z odpowiedzią... „Marja miłuje i czeka“...
Grużewski westchnął i spojrzał niechętnie ku rzece.
— Licho nadało i Dźwinę. Żeby choć most — ale rzeka bez mostu. Dzień cały przyjdzie zmitrężyć. Żeby nie ten nikczemny jarmark, już by pod Lucynem był albo i lepiej! Maryś serdeczna! Gdzie takiej drugiej!... Ciotka Aniela brzęczała mu nad uchem, na pocieszenie: — Juliś, de nie surcz, nie biadaj, nie wiedzieć — a ładniejszą spotkasz! — Dobre ciotczysko, jeno nie dalekiego lotu. Marysi nie widziała, tedy plotła!... Hm!... Ale ta... ta grafianka Platerówna! — Zapewne Major gadał z przekąsem... Wierzyć takiemu niepodobna. Chociaż nie bez tego, aby w tem odrobiny prawdy nie było... Za barona wychodzi. Wielkie państwo — baron! W Kurlandji baronów, jak baranów. Dziw nawet, że Platerówna... Marysi na ślubny podarek musi takiego karego angleza... i taki strój czarny... I kapelusik taki sam doniczkowaty...
Grużewski uśmiechnął się do myśli, jak Marysia Raszanowiczówna będzie wdzięcznie wyglądała, i jął sobie ją wyobrażać — i z takiem przejęciem, że kasztanowate włosy Marysi dwa złotopopielate promienie z pod kapelusika czarnego wychyliły, że roześmiane jej oczy zadumą spłynęły, zamaszysta kibić wnet delikatniejszego nabrała kształtu, a żwawe kolory „pulchry“ benedyktyńskiej ustąpiły miejsca śnieżno-białym, zlekka zaróżowionym. Wreszcie, gdy tak wystrojona Marysia karego angleza dosiadła, — Grużewskiemu aż serce zadygotało, tak mu się zdała piękną, tak pociągającą... a tak bardzo, bardzo do hrabianki podobną...
Gniadosz przystanął raptownie i uszy nastawił.
Grużewski zawstydził się czegoś, czoła potarł, jakby zeń ślad myśli natrętnej zacierał, poczem zebrał cugle i rozejrzał się dokoła.
Las szczery, brodaty coraz bliżej podpierał zagajnik nad rzeką. Łąki już zczezły za kępami leszczyny. Przeciwległy brzeg pławił się w promieniach, chylącego się ku zachodowi, słońca, a wyniosłe swe, żółte, ścierniskami przetykane, garby grzał. Dźwina toczyła wartko stalowe fale, migocąc odblaskami.
Grużewski zawrócił konia w stronę Iłłukszty i ruszył kłusa.
Dziedzic Kielm był potrosze niespokojny, bo ani wiedział, gdzie się znajduje, ani — ile drogi ma z powrotem, a tu słońce już nadobre poczerwieniało i pięło się ku wierzchołkom drzew.
Gniadosz kłusował zawzięcie. Grużewski atoli precz nie miarkował, czyli daleko mu jeszcze, bo przedtem był i tego zagajnika nie widział i tego skrętu Dźwiny nie zauważył.
Nareszcie, po godzinie drogi, z poza rzednących kęp leszczyny, wychyliła się, lekkiemi oparami spowita, dal łąk, a hen, na Dźwinie, ukazała się ciemna sylwetka nadpływającej strugi.
Grużewski zwolnił biegu koniowi. Gniadosz odsapnął z zadowoleniem i przeszedł w stępa. Gdy naraz... chrapy rozwarł, uszami zastrzygł, zarżał przeciągle i ruszył z kopyta. Krótkie rżenie, tuż w zagajniku, odpowiedziało gniadoszowi.
Grużewski mocniej ujął za cugle, lecz, nim konia w niespodziewanym kłusie pohamował, z poza leszczyny wypadł kary anglez, unosząc w szalonym galopie czarną amazonkę.
Gniadosz, porwany przykładem angleza, rzucił się w ślad za nim. Grużewski nie bronił mu więcej. Na siodle się zaparł i chłonął oczyma postać pędzącej przed nim amazonki.
Pościg ten przypadkowy trwał krótko. Anglez bowiem raptem, jakby ustał. Grużewski pomiarkował gniadosza, aby przystojną zachować odległość, gdy anglez skręcił gwałtownie w lewo ku cyplowi, zawieszonemu ponad nurtem Dźwiny.
Grużewskiemu krew w żyłach zastygła. Chciał zawołać, ostrzec, ale, nim głosu dobył, anglez już nogi zebrał i skoczył w rzekę.
Woda zakotłowała się i bryznęła w górę. Lekki okrzyk jej zawtórował.
Grużewski ciął harapem po gniadoszu i cypla dopadł. Przez chwilę tak sobą nie władał, iż w oczach mu się ćmiło, iż bał się bystrzej spojrzeć, bał dla strasznego przeczucia potwierdzenie znaleźć.
— Aoho! Ao!! — ozwały się z góry rzeki pomięszane nawoływania.
Grużewski drgnął całem ciałem. Widział teraz, jak anglez pruł fale, widział, jak mocował się, widział, jak łeb wydłużał...
Anglez już środka rzeki dosięgnął.
Grużewski lżej odetchnął. Wytrzyma, dopłynie! — Szaleństwo, czy przypadek? — Już się zbliża, zbliża...
W tem anglez silniej zaszamotał się w wodzie zaczął w bok spływać coraz dalej, dalej, w dół rzeki. Postać amazonki zanurzała się coraz więcej, nikła.
Grużewskiemu skry z oczu trysnęły.
Sparł konia, ku dołowi rzeki, kilka susów dał, zaczem puścił cugle i świsnął harapem. Gniadosz rzucił się w rzekę.
Gniadosz dobrym był pływakiem, bo odsądził się tak, że ledwie Grużewski z wody, która mu do oczu chlusnęła, się wyprychał, już był tuż, niedaleko amazonki.
Grużewski całą przytomność natężył.
Koń pod nim dyszał gwrałtowrnie, chrapał, lecz płynął zawzięcie ku anglezowi.
Grużewski widział już czarne wstążki, unoszące się nad wodą, kapelusika, zdołał dostrzec nawet promień złotopopielatych włosów. Jeszcze chwila, jeszcze jeden wysiłek, a sięgnie ręką, pociągnie ją za sobą, ocali z toni.
Grużewski nacisnął gniadosza. Gniadosz aż łbem wyrzucił. Pewno by z anglezem się zrównał, gdy nagle stanął w miejscu, a wzamian wszystko wokół zaczęło płynąć. Więc nietylko anglez, lecz i zarośla nad wodą i brzeg, i drzewa, i chaty. Grużewski tylko jeden z gniadoszem swoim stał w miejscu, zresztą uciekało, płynęło wszystko...
Jakiś dźwięczny głos rozległ się w oddali.
Grużewski uczuł, że siodło pod nim się zapada, że koń coraz gwałtowniej chrapie, coraz trudniej oddycha, że tonie...
Grużewski w oka mgnieniu zsunął się z siodła i zaczął płynąć tuż przy gniadoszu. Ten, zbywszy się ciężaru, nowych sił nabrał.
Brzeg był tuż prawie, już badyle sitowia wyciągał przyjaźnie, już najdogodniejsze miejsce do wylądowania wskazywał.
Byle sitowia dosięgnąć, byle oparcie znaleźć, a wyratuje ją, musi wyratować.
Gniadosz nagle rzucił się, jak szalony, wodę skotłował i szarpnął ku górze.
Grużewski zachłysnął się, wyciągnął rękę, aby konia się chwycić, lecz wtóry snop wody zalał go, a tępe uderzenie kopyt ubezwładniło mu ramię i zepchnęło w głębię.



II.

Zachód płonął, gorzał blaskami odchodzącego słońca i hen, z sinych mgieł widnokręgu, z poza grzebieni lasów, z poza falistego garbu Dąbgóry, krwawemi smugami ku niebu tryskał.
I smugi krwawe podobłoczem szły w dal, szły nad Iłłukszta, nad kobiercami nadrzecznych łąk, zapaliły modrosrebrną wstęgę Dźwiny, rozlały się ponad wyniosłością przeciwległego jej brzegu, odbiły się w białych murach liksnańskiego pałacu i jęły płynąć, a ogarniać wierzchołki lip i dębów parkowych.
Park liksnański zachmurzył się, gąszcze swe zwarł, mocniej korony drzew splótł i po czające się w krzach mroki sięgnął. Mroki wypełzły skwapliwie i zaczęły gasić barwy, zacierać kształty, najprzedziwniej ułożone klomby zlewać w szare, jednostajne zawały, pierwsze całuny nocy zaścielać.
Park ciszą i pustką spłynął. Krwawe smugi podniebieskie w żałobne przystroiły się fiolety.
Świerszcz-samotnik ocknął się, poruszył skrzydełkami i ćwierkaniem próbował głuszę przerwać, lecz umilkł.
Cisza znów zaległa. Aż naraz, z ponad żywopłotu, okalającego park liksnański, od strony pola, zerwał się żwawy wietrzyk, wpadł w szeroką aleję, szarpnął zeschłemi liśćmi, pomiótł je przed sobą i porzucił w miejscu, kędy, na kamiennej ławce, widniała nikła postać kobiety.
Postać, na widok liści, pochyliła się ku nim przyjaźnie, wyciągnęła przed się trzymaną w ręku laskę i zaczęła przebierać nią między liśćmi, w szeleście ich przebrzmiałych może szukając odzewów.
Sędziwy jawor, rosnący tuż przy ławce, który do snu o dawnym panie swym, Światyborze, się układał, zaszumiał przeciągłe. Jodły zawtórzyły jaworowi, i bukom i grabom żale swe podały.
Park zakołysał się i jęknął smutnie. Snadi w ostrym podmuchu boreasza gońca jesieni rozeznał, snać nad mogiłą lata bolał, bo szaty swe darł i tumanami liści zeschłych i gałązek rzucał w mroki nocy.
Złowrogi poświst wiatru targnął drzewami i zaskowyczał.
Park zaszamotał się groźnie. Teraz już nie o skardze myślał, nie o bolu, lecz o walce, o odporze. I park liksnański czynił, jak ten, co w obliczu wroga, do zapasów się gotując śmiertelnych, zbywa się wszystkiego, co mu jest zawadą, brzemieniem, co mu swobodę ruchu więzi, co łatwą przeciwnikowi może być zdobyczą. I park zdzierał z siebie i liście, i gałęzie, co słabsze, i obumarłe witki, i młode pędy, nie dość zawzięte w rdzeniu, i pęki spóźnionego kwiecia, osmyczał zarośla, zrywał szyszki, całego bogactwa się wyrzekał, byle pnie swoje prastare ocalić, byle konary zachowrać, byle swe soki rozrodcze w ziemi skryć i nowej wiosny doczekać.
Park liksnański, nie bez kozery, w poczcie swoich dębów-senatorów, takich dygnitarzów miał, co komturom krzyżackim cienia swego użyczali, a jagiellońskich oglądali rycerzów. Park liksnański wiele przetrwał okrutnych zawieruch, wiele srogich burz, wiele twardych zim. Stąd miał ci nieraz spustoszenia ciężkie, szczerby dotkliwe, ale z tych spustoszeń, z tych szczerb siła eksperjencji powziął. Park liksnański wiedział, że na nawałnice, na huragany najsnadniej poniechać troski o zwierzchni dobytek, a korzeniami w ziemię się wpić i ziemi tej rodzonej się trzymać.
Tej zbawczej strategji park liksnański nauczył się wówczas, kiedy mu się nie roiło, że go parkiem zwać będą i że mu w pobliżu, miast drewnianego dworu, pałac wymurują.
Bo tak. Kiedy jeszcze w Liksnie władał tęgi ród Wolffów z Ludyngshauzu, którzy, z krzyżactwem rozbrat wziąwszy, najzacniejszymi obywatelami Rzeczypospolitej się stali, park był sobie skrawkiem boru. Dopiero kiedy Liksnę objął imć pan z Wiszlingu, Józefat Zyberg, wojewoda inflancki, a w dziedzictwie swojem ład i wspaniałość magnacką roztaczał, bacząc, aby każdemu z synów i córek siedzibę piękną zostawić, wówczas, w Liksnie, Panu Bogu zbudował kościół, dzieciom pałac, a pałacowi, ze skrawka boru, park wysztukował. Lecz, że przy tej przemianie stara brać boru cało i zdrowo wyszła, tedy i park, choć z pozoru nowomodny, wykrętasami ścieżek przerzynany, altanami usiany, ówdzie przystrzyżony, był niby jak imć pan wojewoda inflandzki, który, choć kontusza zaniechał, a przecież pod żabotami, pod kamizelą srebrzystą, toż samo zacne serce, co i rodzic, imć pan krajczy, nosił.
Wiatr tymczasem ani myślał folgować i parł od północy i z dzikiem wyciem hulał po ciemni parkowej.
Wtem, w głębi alei, wiodącej do ławki kamiennej pod jaworem, rozległ się odgłos ociężałych, lecz gorączkowych, kroków. Jakaś przysadzista sylwetka mignęła się w mroku i potoczyła ku ławce, a tuż dał się słyszeć piskliwy, drżący głos:
— Wielmożna pani! De gdzie? de jeszcze się przeziębiwszy! De przecież wichura! Niech wielmożna pani podkomorzyna...
— Ach, to ty! — odrzekła cicho postać, siedząca na ławce.
— De jakże! A marszałek powiadał, że wielmożna pani musi u siebie na pokojach! Szala tureckiego przyniosła. Niech wielmożna pani już pozwoli!... O, tak i tak...
— Dziękuję ci, moja Kiermuszyńska. Zadumałam się i zeszło.
— A tu noc, noc, wielmożna pani podkomorzyno, i jesień.
— Prawda, prawda i nie od dziś, nie od dziś. Pomóż mi się wesprzeć. Czas wracać.
Kiermuszyńska ujęła podkomorzynę pod ramię i powiodła ostrożnie ku furcie parkowej.
Przez chwilę w alei, wśród zawodzenia wichru, słychać jeno było powolne szuranie z trudem wleczonych nóg i tępy, energiczny stukot laski.
Tuż przed furtą podkomorzyna przystanęła.
— Daj, niech wytchnę. Czekaj, pójdziesz na górę, do Emilki, i powiesz...
— De panna grafianka jeszcze nie wróciwszy.
— Jakto, Jakto! — zaniepokoiła się podkomorzyna.
— De musi do Szlosbergu zajechawszy, bo do promu ani się docisnąć, strach, co luda z jarmarku...
— Toż nie może być; powiadała, że jeno do Iłłukszty dojedzie. Trzeba wysłać konnego natychmiast.
— Właśnie, proszę wielmożnej pani, marszałek chciał...
— Chciał, chciał! Czemu mnie nie prowadzisz? Dalej, dalej! Noc, ziąb. Boże ją strzeż od złej przygody! Który masztalerz pojechał z panną hrabianką? — De któryżby, proszę wielmożnej pani podkomorzyny, któryż! — pisnęła żałośnie Kiermuszyńska. — De niktóry za panną grabianką nie ujedzie!...
— Znów lada co prawisz!
— De wielmożna pani...
— Cicho bądź! — przerwała surowo pani podkomorzyna i, żwawiej postukując laską, ku pałacowi podążyła.
Tu od samego proga, na głowę starego marszałka dworu spadł grad krzyżowych zapytań i ostrych napomnień.
Marszałek chylił siwą czuprynę, sumitował się, że już przed godziną wysłał Strzelca do Iłłukszty, zapewniał, że panna hrabianka niezawodnie u przeprawy wyczekiwać musiała, — lecz tyle ledwie wymową swą dokazał, że pani podkomorzyna odwróciła się odeń i do komnaty swej ulubionej, narożnej odeszła.
Stęknął stary marszałek z żałości i podreptał wołać na sługi, na masztalerzów, a o co należało, czy nie należało, hukać.
Pani podkomorzyna tymczasem już ani próbowała winić marszałka; niepokój jej ku niej samej się zwrócił.
Tak, nikt, nikt inny, tylko ona sama jest sprawczynią udręki, ona, i tylko ona. Jej słabość, jej powolność na amazońskie upodobania Emilki — przyczyną wszystkiego złego. Trzeba temu kres położyć. Biedna Anusia w grobie spokoju nie ma, na widok, że w Emilce znów zawadjactwo się odzywa, znów dziwna pasja do siodła, do strzelby wraca.
Prawda, trudno na Emilkę się gniewać, niepodobna, lecz należy wpłynąć, należy nakłonić. I musi, musi ją nakłonić do zaprzestania tych wypraw samotrzeć. Bo żeby choć zdrowia zadość miała! Zresztą nie przystoi nawet. Niejeden gotów się zrazić do panny.
W tem miejscu, w umyśle pani podkomorzyny, przedstawił się zawiły, ale znakomity plan okiełzania Emilki przy pomocy niezawodnej Gasparów z Antuzowa, Maryni Mohlówny i Michałów szlosberskich. Plan tak świetny, iż, ledwie pani podkomorzyna spostrzegła się, że i Adamów krasławskich na sukurs możnaby wezwać, że Emilka już się przeistoczyła, już była taką, taką, jak wszystkie jej rówieśnice... Lecz, co osobliwsze, pani podkomorzyna, miast ucieszyć się przemianie, zatęskniła równocześnie do dawnej Emilki, do tej niepoprawnej, i jęła ją coprędzej odtwarzać.
I przypomniała ją sobie złotowłosą dzieciną, do kolan Anusi przytuloną, pytającą daremnie o swego ojczyka. Nikt jej tego nie uczył, każdy strzegł się wspominać Ksawerego przy Emilce, a przecież pamiętała o nim długo, długo... Aż gdy nieszczęsnej Anusi raz mocy zabrakło i łzami odpowiedziała na pytanie dzieciny, maleństwo już odtąd nigdy, wobec matki, nie mówiło o swym ojczyku. Nie rozumiała jeszcze, nie pojmowała, a już przeczuła, już odgadła. A ileż w chwilach rozterki matczynej umiała okazać miłości! Poważna była i cicha nad wiek. Swywole, zabawy z rówieśnicami nie nęciły jej. Do książki przylgnęła odrazu. A za ulubionego towarzysza wybrała sobie poczciwego Muraszkę. Ani wyrozumieć, czem bezręki żołnierzysko Emilkę sobie zaczarował. Bez Muraszki nie pojmowała żadnej rozrywki. Z nim w lecie sypała szańce, ustawiała armaty, z nim ciągle rozprawiała o bitwach, o potrzebach, o wojnach. Niestosownem było to upodobanie w dzieweczce, lecz dla jej wątłego zdrowia zbawczem, ile że, bez Muraszki, nie można było skłonić Emilki do biegania, do krzepienia sił oddechem łąk i lasów.
Powoli, gdy Emilka na pannę wyrosła, gdy Muraszko legł w grobie, dawne zapały przycichły, umilkły, a natomiast zbudziła się zawziętość do książek. Pani podkomorzyna przecież sama była za tem, by Emilka najstaranniejszą odebrała edukację, by i w kunsztach nabyła smaku wytwornego i w językach cudzoziemskich zaprawiła się przystojnie. Pani podkomorzyna sama lubiła wieczory nad książką spędzać. Ileż wzruszeń zaznała, czytając „Nową Heloizę“, ileż ze „Zwierciadła pięknej duszy“ słodkich poczerpnęła myśli! Emilka jednak do innych rwała się ksiąg, do innych nauk. Niejeden statysta tylu uczonych dzieł nie przewertował. Wreszcie, kiedy się zdawało, że Emilka rozbrat z nauką weźmie, nastręczył się kapitan Dallwig i zaczęły się lekcje matematyki. I jakiej matematyki! Pani podkomorzyna sama nieraz przysłuchiwała się lekcjom i nic z nich pojąć nie mogła. A już ani rusz nie umiała sobie wystawić, aby te nudne szeregi liczb, literek, kółek, zygzakowatych kresek mogły kogoś zajmować.
Ten Dallwig prawdziwie dobrał się z Emilką. Godzinami gotów liczbami z takiem przejęciem mówić, jakby najciekawszą rozpowiadał historję. Stara Kewliczowa słusznie żartowała, iż lepiejby ludwisarnię założyli.
Pani podkomorzyna uśmiechnęła się do samej siebie.
— Dallwig, Dallwig! Dobry ród, grzeczny kawaler... ale... rodu, obcego obyczaju.
Długie, wyschłe palce pani podkomorzyny zacisnęły się energicznie.
— Wolejby taki Dallwig, jeżeli serce jej ku niemu się skłania, niż najwspanialszy marjaż bez rzetelnego sentymentu.
— Wszystko dobrze, proszę miłościwej pani — ozwał się ode drzwi głos starego marszałka.
Podkomorzyna drgnęła zlekka.
— Panny hrabianki jeno patrzeć. Nic, dzięki Bogu, złego się nie stało.
— Jakto nic złego?
— To jest — masztalerz odnalazł pannę hrabiankę nad Dźwiną, tuż za Magdą, w chacie polowego. Właśnie przypadek się stał jakiemuś młodemu panu, co, uprzykrzywszy sobie czekanie na prom od Iłłukszty, wpław chciał rzekę przebyć, i ten, mało się nie utopił, więc właśnie...
Marszałek zachłysnął się w tem miejscu. Pani podkomorzyna, poruszona nowiną, nie zwróciła na to uwagi.
— A cóż za zawadjactwo! Życie na szwank narażać! No, no, wpław przez Dźwinę! Więc go dobyli?
— Akuratnie, już się rozczmychał.
— Więc panna hrabianka...
— Pannie hrabiance nic złego!
— Mój Szamotulski, naucz się odpowiadać dorzecznie!
— Właśnie, proszę wielmożnej pani, panna hrabianka jechała i widziała. Dobrze mówię... widziała i zarządziła, to jest... na polowego zawołała... Ludzie się zbiegli na ratunek, i ten — wszystko dobrze. Kałamaszka węgierska już odeszła do Magdy, państwo duchem przybędą.
— Jacyż znów państwo mają przybyć! — upomniała niecierpliwie podkomorzyna.
Marszałek zgiął się w pałąk z alteracji i otarł nieznacznie pot z czoła.
— Akuratnie, bo anglez panny hrabianki zakulał i ten... pan baron Dallwig kazał się zameldować do miłościwej pani...
Podkomorzyna stuknęła energicznie laską.
— Dosyć! Szamotulski najprostszą sprawę musi zawsze plątać po swojemu. Proś barona do sali rycerskiej.
Marszałek szurgnął nogami i zniknął we drzwiach. Pani podkomorzyna dźwignęła się z fotela, poprawiła czepca i ruszyła witać gościa.
W kilka chwil później Dallwig do rąk pani podkomorzyny się chylił, ostrogami brząkał, a wartką francuszczyzną rozmowę zagajał.
— Bardzom rada. Siadaj proszę, kapitanie. Prawda, że dawno nie widzieliśmy się, bodaj od pogrzebu Anusi...
— Tak, — rzekł cicho Dallwig, — od pogrzebu. — Wyrwać się z Dyneburga nie mogłem. Drugą linję przekopów budowaliśmy całe lato, a przytem nie śmiałem się naprzykrzać... Z doświadczenia wiem, że ból. smutek zawsze samotności pożąda...
— Słusznie powiadasz. Okrutny był to cios. Dla mnie, która już tak blisko grobu stoję, lżejszy bodaj do zniesienia. Nie długo czekać mi oglądania tych, co lepszego zażywają świata. A śmierć na dobre się zawzięła na naszą rodzinę. W maju rok minął, jak pochowaliśmy Ferdynanda Platera.
— Ferdynanda?
— Z Osokina, stryjecznego Emilki, co z Karpiówną, chorążanką upicką, był żonaty. A w tym roku straciliśmy znów Jadwinię Platerową, co primo voto za generałem Janem Zybergiem była, a sama Ferdynandowi wypadała siostrą... Umarła w kilka tygodni po Anusi.
— Panna Emilja musiała bardzo głęboko odczuć...
— Teraz dopiero, po powrocie z Połągi, odżyła nieco. Przez ostatnie kilka tygodni na krok nie odstępowała matki. Obawiałam się, żeby utrudzenia wielkiego zdrowiem nie przypłaciła. A bronić jej tego nie mogłam. Ale, dzięki Bogu, postrzegłam pomyślniejsze wróżby. Od tygodnia panna znów wróciła do ulubionych wycieczek w okolice. Patrzże, kapitanie, noc zaszła, a jej niema jeszcze...
Dallwig poruszył się niespokojnie.
— Panna Emilja...
— Wróci niebawem. Przygoda ją zaskoczyła... jakiś paniczyk topił się w Dźwinie, więc go ratowano. Znasz Emilkę, tedy zgadniesz, że ocalonego przywiezie nam na wieczerzę.
— Czy aby panna Emilja...
— Wiem, co mi chcesz powiedzieć, kapitanie. Sama lękam się tych wypraw konnych. Ulegam chwilowo, ile, że widzę w nich znamię ukojenia po zgonie matki, lecz zamyślam im się oprzeć, oprzeć stanowczo i w tym celu nawet na pańską matematykę parol zagięłam.
— Na matematykę?
— Mniemam, że będziesz pan dalej prowadził swe lekcje.
Dallwigowi oczy się rozśmiały.
— Tylko obawiam się, kapitanie, czy starczy wam matematyki!
— Pani podkomorzyno, mamy jeszcze całą taktykę do przebycia!
— Taktykę? Nie znam tej nauki.
— Jest bardzo zajmująca, szczególniej wyższa, traktująca o działaniu całych armji.
— Wolałabym, żebyście do astronomji się wzięli! — wtrąciła żartobliwie pani podkomorzyna.
— Gdyby panna Emilja sobie życzyła — odrzekł poważnie kapitan, — zebrałbym podręczniki i z całą gotowością...
Podkomorzyna spojrzała przyjaźnie na ściągłą, bladą twarz Dallwiga. Lecz równocześnie kapitan poruszył się. Złote epolety mignęły odblaskami, jarzących się na stole, świeczników. Spojrzenie podkomorzyny mgłami się zasnuło.
— Zamierzasz pan trwać w karjerze wojskowej?
Dallwig podniósł głowę.
— Trwać? Nie wiem, nie zdaję sobie sprawy. Radbym wyższego stopnia dosięgnąć. Zapewnia to u nas wpływ, przytem...
— Chcesz powiedzieć — u was, na skraju Kurlandji.
— W całem państwie. Za kilka miesięcy spodziewam się awansu na majora. Gdyby nadto udało mi się dostać do sztabu głównego...
Podkomorzyna zasunęła się w głąb fotela i milczała. Dallwig poczytał to za zachętę do wynurzeń i zaczął rozpowiadać, jak łatwo będzie mógł w sztabie głównym na pułkownika wyjść, ile nadziei pokłada w protekcji dalekiego krewnego, generała Korffa, ile prace, przy budowaniu dyneburskiej fortecy, zdobyły mu faworów i jakich wpływów musiał zażyć, aby uniknąć awansu do Kowna.
— Winszuję ci, kapitanie, żeś Kowna uniknął — zauważyła podkomorzyna.
— I prawie, że nominacja moja była zdecydowana. W Kownie byłbym skazany na zapomnienie. Głucha prowincja...
— Nie tylko to! Pomyśl, kapitanie, gdyby cię w Kownie zaskoczyło przyłączenie Litwy do Królestwa. Przed siedmiu laty poważnie nad tem debatowano. Teraz ucichło, lecz gdyby...
— Ach, to najmniejsza turbacja. Zmieniłbym kolor munduru, a przy zmianie mógłbym niezawodnie zyskać.
Podkomorzyna wyprostowała się.
— Widzę, że gdyby cię w Kownie prusacy zagarnęli, również jeno awansu mógłbyś się spodziewać.
— Hm, zależałoby od wyniku wojny. Wytrwałbym do ostatka, lecz, w razie przegranej... cóż, jest to poniekąd przywilejem wszystkich potomków braci krzyżowych, osiadłych nad Bałtykiem...
— Mylisz się, kapitanie, nie wszystkich. Są i tacy potomkowie ich, którzy są dziś wdzięczni swoim praojcom, że zerwali z tym, jak to wiesz, przywilejem.
— Gdyby Rzeczpospolita Polska istniała...
Podkomorzyna przerwała zimno:
— Więc jakże, skończyliście już budowanie dyneburskiej fortecy?
Kapitan zaskoczony tym nagłym zwrotem, zmieszał się i bąknął kilka słów odpowiedzi. Podkomorzyna rzuciła jakąś blachą uwagę, z której Dallwig usiłował wysnuć wątek dalszej rozmowy, lecz napróżno. Zdania rwały się. Cisza raz za razem zalegała komnatę.
Usta Dallwiga wymawiały jeszcze głuche, bezbarwne wyrazy, lecz bodaj dla tem snadniejszego stłumienia tych, któremi pulsowały mu skronie.
Oto znów, w chwili, gdy z sercem, wezbranem najżywszemi uczuciami przyjaźni, do Liksny przybył, znów nieubłagane widmo Rzeczpospolitej szczerzy ku niemu swą trupią czaszkę. Znów napomknienia, znów ta uparta, zawzięta mara grodzi mu drogę do wynurzenia się, do wypowiedzenia, do wyznania! Ma-ż on odpowiadać za to, że Dallwigowie woleli na baronji swej trwać i znosić z poddaństwem zrządzenia losu, niż beznadziejnej bronić sprawy?! I czyjej sprawy?! Wszak nie swojej, nie kurlandzkiej. Czyż w rezultacie słońca mniej, czy mniej chleba, lub niedość pola do zaszczytów i odznaczeń? Po co dręczyć się tem, co nie wróci! Wilhelm Dallwig, dziad, za polaka się miał. Tak mu wypadało. Inne były czasy i teraz inne. Zresztą, inaczej go nauczono, inaczej wychowano. Ale i dlatego bodaj dziwić się nie można hrabinie Zybergowej... I Dallwig szanuje te jej starożytne wyobrażenia i ustępuje z placu, nie dobywszy oręża, i pragnie dobra i dla niej, i dla jej szlachetnych złud.
Siwe oczy podkomorzyny baczniej ku kapitanowi spojrzały. Dallwig natężył uwagę.
— Z Orenburga! — podjął z trudem — była wiadomość z Orenburga! Ach, tak!
Podkomorzyna mówiła coś jeszcze. Dallwig głowę skłonił. Nie rozumiał słów, a czuł ich ciężar. Nie potrzebował silić się na ich zrozumienie. Sto razy tę nieznośną historję słyszał. Michał Plater, syn Tadeusza z Kościuszkówny, wyrostek zaledwie, uczeń gimnazjum wileńskiego, napisał na tablicy szkolnej wiwat na cześć polskiej konstytucji. Nowosilcow zawziął się na malca, a może z panem Tadeuszem porachunek miał, i zesłał go do rot orenburskich. Po drakońsku się obszedł z chłopcem, — nie po ojcowsku. Wogóle te zatargi z dzieciarnią akademicką, czy po prostu szkolną, nie mają sensu. Dallwig głęboko o tem był zawsze przekonany — i nie on jeden, lecz wszyscy oficerowie dyneburskiego garnizonu. A przecież, ta historja zesłania czyha nań w każdem, najkrótszem bodaj sam na sam z hrabiną, jakby on był zausznikiem Nowosilcowa, jakby on także przyczynił się do niedoli malca.
— Chorował, znów chorował — powtórzył machinalnie w głos za podkomorzyną.
— Biedne, nieszczęśliwe dziecko! Pomyśl teraz, zważ na boleść rodziców, którzy nic, nic zgoła dlań uczynić nie mogą.
Dallwigowi zawisła na ustach odpowiedź. Chciał ją zdławić — nie zdołał, wargi drgnęły mu, dźwięki padły i wywołały ponure echo.
— Nigdy! słyszysz pan? nigdy! Żadnej supliki, żadnego upokorzenia!
Dallwig siły natężył, aby skurczem twarzy nie objawić sarkazmu.
Duma zadraśnięta, ambicja do samowoli feudalnej nawykła, a dalej nic, nic, krom zaciętości, krom uporu. Gdyby cień pojednawczej intencji! Czas, czas jedynie może to wytępić, czas i grób... Nowe pokolenie nadchodzi, inne, trzeźwiejsze w pojęciu, łagodniejsze. Wszak i tu, w Liksnie, wszystko, co porywczość hrabiny goryczą zaprawi, wzburzy, spokój Emilji ułagodzi, uciszy. Emilja nawet wręcz odmienne żywi zasady. Ileż razy Dallwig, podczas lekcji, rozmyślnie zbaczał na tematy historyczne i docierał do najdrażliwszych momentów skonu Rzeczpospolitej — i ileż razy Emilja, miast podjąć rękawicę, usuwała ją, tknąć się wzbraniała. Nawet, gdy do hrabiny aluzje czynił, Emilja milczała najczęściej, jeno wielkie źrenice jej oczu poglądały ku niemu smutnie, tak smutnie, jakby wymawiać mu chciały brak pobłażania dla mniemań staruszki... A chyba Emilji o nieczułość dla ziemi ojczystej posądzić nie można! Zna dzieje Rzeczpospolitej, zna nie lada jako, i dlatego bodaj nie ma do niej przystępu żadne uprzedzenie. Ona! Ona jest inną, tak bardzo inną, że, gdyby nie ona, dawno już porzuciłby i Dyneburg, i służbę, byle wydobyć się z tego nieznośnego koliska, w którem trzeba albo udręczonego udawać, albo za dręczyciela uchodzić. Ona w tej dusznej, mgłami zasnutej, atmosferze Inflant jest mu jedynym błyskiem, jedynym duchem świetlanym. Tak, ona jedna. Niegdy bronił się upojeniu, którem go myśl o Emilji przejmowała, niegdy ważył szale tarcz herbowych, niegdy liczył włości, mające być dziedzictwem hrabianki, niegdy porównywał swój wiek z wiekiem jej, a trwożył się, czy koligacjami, stanowiskiem i prezencją starczy na ambicje hrabiów z Broelu Platerów. Więc uległ teraz, więc zapory przełamał? Nie, nie. Patrzy zawsze trzeźwo, ogarnia, równie jak przedtem, dzielnie. Słowem dotąd nie zdradził swych uczuć dla Emilji, drgnieniem powiek nie zdradził. Trwa tak w ukryciu, niby nauczyciel, niby znajomy, niby przyjaciel daleki, baczy na powinne honory, unika najniewinniejszych napomknień, trwa tak, włada sobą, poi serce widokiem Emilji i czeka, może nadaremnie... W snach, w marzeniach zawrotnych jaki mu się chwila, gdy urósłszy na personata, strojny w kapiący od złota mundur, stanie przed nią i całą swą hardość dygnitarską, całą wielmożność u stóp jej złoży. Aleć to w snach tylko... W rzeczywistości, jedynem jego pragnieniem widzieć ją szczęśliwą i móc tem szczęściem jej radować się, cieszyć. Nic zgoła nad to pragnienie. Gdyby jednak zechciała, gdyby zezwoliła, dobyłby ją stąd, wyrwał i poniósł tam, kędy, w potężnem życiu północnej stolicy, pełną piersią można oddychać piersią, kędy myśli nie mroczą zaściankowe upiory, kędy na zawołanie — i ciszy, i gwaru, i samotności i ciżby wspaniałej. Gdyby zechciała! Ten niewinny rekonesans, utajony politycznie w nowinie o awanse do sztabu głównego nie ma właściwie zdecydowanego celu. Swywolna ciekawość — nic więcej. Pożądanie żwawszego spojrzenia — sposobność otrzymania odpowiedzi, nie wymówiwszy zapytania...
Lekki przewiew musnął Dallwiga po twarzy. Drzwi rozwarły się cicho, do komnaty weszła Emilja.
Kapitan porwał się z krzesła.
Podkomorzyna rozśmiała się z ukontentowaniem na widok przybyłej, lecz, wspomniawszy na zaznany niepokój, wyprostowała się uroczyście i usta zacięła surowo. Ale, nim Emilja pochyliła się do rąk podkomorzyny, nim puszystą, rumieńcami zabarwioną twarzyczkę ukazała w pełni światła, już oblicze podkomorzyny rozchmurzyło, się, jasnością spłynęło.
— Jesteś, jesteś nareszcie.
— Czy bardzo się spóźniłam?
— Bardzo, bardzo, kochanie! Jużeśmy z baronem o astronomji rozprawiać zaczęli.
Emilja odwróciła się ku Dallwigowi, jakby teraz dopiero go spostrzegła.
Kapitan skłonił się posuwiście.
Drobna rączka Emilji spoczęła na chwilę w ujęciu dłoni Dallwiga. Długie, jedwabiste rzęsy hrabianki opadły.
— Witam pana... dawno...
— Dawno — podjął szybko Dallwig i zaciął się.
Podkomorzyna wmieszała się i zakłopotanie kapitana przerwała.
— A gdzież twój ocalony!
— Szamotulskiemu go poleciłam.
— Okrutniem ciekawa.
— Zaprosiłam go na wieczerzę!
— A co... a co! Nie mówiłam ci, kapitanie. Tylko, drogie dziecko, czy aby to ktoś, kogo można...
— Sądzę, cioteńko, że tak.
— Co za jeden? Jakże się zwie?
— Nie wiem. Trudno było go pytać... Jechał samotrzeć, służbę zostawił w Iłłukszcie...
Podkomorzyna pokręciła głową.
— Moje kochanie, lecz doprawdy odrobina ostrożności by się przydała! Więc opowiedzże mi, jak się stało. Jechałaś do Iłłukszty... i co...
— Wracałam...
— Miłościwa pani, wieczerza na stole! — zaraportował we drzwiach marszałek.
Podkomorzyna skinęła łaskawie marszałkowi.
— Niech Szamotulski czeka... a cóż ten... ten tam? — Wszystko dobrze, miłościwa pani, wysuszyliśmy go do cna.
Podkomorzyna skinęła łaskawie marszałkowi.
— Bodaj cię, mój Szamotulski! zawsze musisz coś wykoncypować! Więc gdzie jest?
— Postawiliśmy kawalera w jadalni!
— Postawiliście! Cha — cha! Tom się uśmiała. Podaj mi rękę, baronie... trzebaż zobaczyć ten połów Emilki trzebaż mu się przyjrzeć... Ususzyli go i postawili! Okrutniem ciekawa!
Na progu jadalni podkomorzyna zatrzymała się, puściła ramię Dallwiga, szkła do oczu podniosła, i, wspierając się na lasce, skierowała się ku miejscu, kędy pod kominkiem stał dorodny młodzieniec w poturbowanem nieco odzieniu.
Młodzieniec na widok podkomorzyny szurgnął niezgrabnie nogami.
Podkomorzyna znów się zatrzymała. Oczy jej baczniej zamigotaływ szkłach. Twarz młodzieńca stanęła w płomieniach. Spojrzenie podkomorzyny złagodniało.
— Nazwisko acana?
Młodzieniec głowę podniósł i dolną wargę wysunął dumnie.
— Juljusz Grużewski z Kielm!
— Grużewski! Aa! I cóż to acanowi za fantazja przyszła życie i zdrowie narażać, miast statecznie promu czekać! Hę?
Juljusz poruszył się niespokojnie; chciał coś rzec, lecz jakby się pomiarkował, bo oczy ku ziemi spuścił i milczał.
— Nie spodziałeś się takiej przygody! Zważ ile zmartwienia matce byś przyczynił! Jak matka z domu?
— Baronówna von der Osten-Sacken!
— A! — siadajże z nami, proszę, — zakonkludowała podkomorzyna. — A Szamotulski niech wina z korzeniami każe zagrzać dla kawalera!
— Doprawdy...
— Nie wymawiaj się jeno. Topieli-ś uszedł, a chorobie jeszcze nie. Przed udaniem się na spoczynek wypijesz, a co więcej, Kiermuszyńska będzie wiedziała.
Grużewski zajął wskazane mu miejsce na końcu stołu obok Dallwiga, który na całe powitanie i prezentację kiwnął mu niedbale głową.
Rozmowa przy stole potoczyła się wartko. Podkomorzyna zasypywała Emilję pytaniami. Dallwig zręcznie dorzucał półsłówka. Hrabianka rozpowiadała ogólnikowo o wypadku na Dźwinie od chwili, gdy spostrzegła wspinającego się na brzeg konia bez jeźdźca...
Szkła podkomorzyny zwracały się natrętnie ku Grużewskiemu, kapitan pobłażliwie zerkał na sąsiada, Emilja nawet, poprzez firanki rzęs, poglądała nań przelotnie.
Juljusz wzamian milczał i zdawał się ani spostrzegać, że o nim mówiono, że doń się pośrednio zwracano. A w istocie czuł, pojmował i śmieszność, i żakostwo swego zachowania — i nie mógł przytomności zebrać, nie mógł zebrać rozprzężonych myśli. Słyszał dźwięki wyrazów, napawał się cichym melodyjnym głosem hrabianki, nosowe, przewlekłe cedzenie Dallwiga burzyło go, żartobliwy ton podkomorzyny upokarzał.
— Powinien odpowiedzieć, powinien coś rzec, wtrącić bodaj słowo. Jedno słowo — a musi!
I Grużewski skupił się w sobie, lecz tyle dokazał, że zagarnął z impetem łyżką po podanym mu przez sługę półmisku, wtóry raz kopiasty talerz sobie naładował i z desperacją jął zajadać, szukając daremnie, owego słowa zbawczego.
Naraz brzęk trzymanego widelca przeraził Grużewskiego, więc ustał raptownie. Cisza zapanowała przy stole. Szkła podkomorzyny łysnęły niecierpliwie.
— Acan nie mówi po francusku?
— Juljusz odetchnął. Nareszcie zdołał pierwsze zdanie pochwycić.
— Nie, nie mówię.
— A! Myślałam, że mówi.
Grużewskiego kolnęło coś.
— Kapitan powiada — objaśniła podkomorzyna, — że nawet, na rewjach, kawalerji wpław przez Dźwinę, pod Iłłukszta, nie puszczają, bo od Dyneburga prąd dwakroć bystrzejszy i stąd nadziwić się nie może waćpanowemu junactwu.
W tem miejscu Dallwig ozwał się z wysiłkiem do Grużewskiego łamaną polszczyzną.
— Pan nie topsze... mosze topić...
Juljusz rozwarł szeroko oczy. Dallwig zmieszał się.
— Kawalerja jednakże nie zawsze ma czas na szukanie brodu — wtrąciła hrabianka, strzępiąc z roztargnieniem rąbek serwety.
— Koniec końców — zakonkludowała oschle podkomorzyna — właśnie najtrudniejsze do pojęcia, że kawalera ani nieprzyjaciel nie ścigał, ani kto zmuszał do takiego szaleństwa! Więc bez powodu, dla dogodzenia fantazji, dla porywczości, a może dla zakładu? Jakże acan?
— Bynajmniej, jechałem brzegiem najspokojniej, gdy...
Tu Grużewski uczuł na sobie spojrzenie hrabianki.
— Gdy niespodziewanie... — ciągnął z wysiłkiem, nie pojmując, dlaczego tchu mu nie staje, — gdy niespodziewanie...
— Mów śmiało, proszę, słuchamy — zachęcała podkomorzyna.
Juljusz skłonił się uprzejmie, lecz, nim głosu dobył, poraziła go piorunująca myśl, że przyrzekł dochować tajemnicy, że zaklął się ani wspomnieć o przeprawie hrabianki przez Dźwinę.
Grużewski zbladł. Ogrom nikczemności własnej przytłoczył go, całą przytomność odebrał.
— Więc cóż niespodziewanego przytrafiło się waćpanu? — upomniała podkomorzyna.
— Nic... nic!
— Ależ, wszak powiadałeś waćpan...
— Nic! — wybuchnął z mocą Grużewski i zaczerwienił się po same białka.
Kąciki ust Emilji drgnęły przelotnym uśmiechem. Podkomorzyna złożyła z trzaskiem szkła i zagadała po francusku do Dallwiga. Kapitan odpowiedział, i rozmowa znów żwawo potoczyła się przy stole.
Grużewski rad był z początku, że go pozostawiono w spokoju. Miał czas ochłonąć, nabrać pewności, a, co najważniejsze, zdać sobie sprawę z położenia, w którem się znajdował. Ale, im dzielniej, im przytomniej ogarniał następstwa niezwykłej przygody, tem większa zdejmowała go alteracja na fatalność, na niegodziwość losu.
Śmiesznością przecież się okrył i to raz na zawsze! Pannę chciał ratować z topieli, pannę, której ani śniło się tonąć, a która w rezultacie swego własnego zbawcę musiała z wody dobywać! Pięknie się spisał, niema co! Rzecz się rozniesie i przylgnie na wieki! Wolej było do dna pójść! Miast ona w jego objęciu dziękczynnem wejrzeniem go powitać, on sam wody się nachłeptał. I ładnie się sprezentował! Zanim dwa wyrazy wybełkotał, trzy razy mdłościami się zachłysnął. Obrzydliwość jedna! Litość ją zdjęła, no, tak, tak, litość! Z litości niezawodnie, niby uprosiła go, aby nie mówił o tem, że Dźwinę wpław przebyła. Nie chciała go konfundować, ale zato, co ona sobie musi myśleć!
Wąska rączka hrabianki podsunęła Grużewskiemu pieprzniczkę. Juljusz ujął machinalnie za pieprzniczkę i bez mała całą jej zawartość na talerz swój wysypał.
Szkła podkomorzyny otwarły się. Grużewski nie zważał.
— Strach, strach sobie wyobrazić! Bo żeby choć teraz przynajmniej, żeby choć teraz! Ale gdzie! W tej odzieży zmiętoszonej na przybłędę wygląda. Dziw, że go w kredensie do jadła z pachołkami nie posadzili! I jeszcze obok tego tu oficera, wystrojonego, jak na paradę. A jak charkocze w gardle francuszczyzną. Wielka rzecz. Gdy w Kielmach „labuś“ na rezydencji siedział, to nawet „cywun“ gawżański po francusku rozmawiać się nauczył. Niewielka sztuka! A przecież, gdyby mógł teraz ozwać się gładko, dałby wiele za to. Dałby, żeby i temu pokazać, i tę przekonać. Wiadomo o czem! Bezczelny natręt! Musi mieć już, Bóg wie, ile lat, co najmniej ze czterdzieści — i przytem niemiec! Ani się zająknie, wprost do niej, do hrabianki się zwraca, zęby szczerzy, a widać, że tęgo podstarzały. A on, Juljusz! Boże, Boże, oczu podnieść nie śmie. Ale bo też inną Ją widział tam, w zagajniku, na rozhukanym koniu, inną mu się zdała w chatce nad Dżwiną, i teraz znów inną jest, jakby nie tą samą!... Czyż możliwe, aby ta rączka drobna, biała, błękitnemi żyłkami tak wdzięcznie nakrzyżowana, mogła być tą samą, której uścisk zbawczy był mu jedynym ratunkiem, jedynym punktem oparcia, śród pochłaniającej go wody? Czyż te misterne promienie włosów, tak przedziwnie ponad czołem rozczesane, mogły być temi rozigranemi tam, na wietrze? Mógłże ten głos melancholijny, spokojny, smętkiem harfy grający, być tym samym, który dowodził gromadą oszołomionych kmieci, nie umiejących dać sobie rady z gniadoszem Juljusza?!
Stukot, odsuwanych od stołu, krzeseł przerwał Grużewskiemu tok myśli.
Podkomorzyna stała już wyprostowana, wsparta na lasce. Juljusz podźwignął się szybko.
— Proszę acana ze mną! — rozkazała podkomorzyna i zawróciła wgłąb rozwartych podwoi.
Grużewski postąpił kilka kroków i znalazł się na ostatku, tuż za hrabianką i kapitanem. W trzeciej komnacie hrabianka przystanęła nagle, Dallwig poszedł za jej przykładem. Juljuszowi nogi się splątały.
— Proszę acana, proszę! — ozwał się już z sąsiedniej komnaty głos podkomorzyny.
Grużewskiemu niestosownem się zdało, aby miał przed hrabiankę się wysunąć, więc się zawahał. Lecz ta zaszeleściła powłóczystą suknią i, zwróciwszy się ku klawikordowi, drogę ku następnym drzwiom odsłoniła. Juljusz ruszył ociężale z miejsca, lecz, nim progu dosięgnął, oczy jego spotkały się ze spojrzeniem oczu hrabianki i opadły ku ziemi smutne, zawiedzione, upokorzone.
— Siadaj acan, tu, obok mnie, na taborecie.
Grużewski spełnił machinalnie rozkaz. Podkomorzyna poprawiła się w fotelu i, po krótkiem zastanowieniu, zaczęła wypytywać go o rodzinę, o Kielmy, o przyczynę, dla której do Akademji Wileńskiej nie wstąpił i o dziesiątki innych spraw. Grużewski odpowiadał krótko, odruchowo, nie siląc się na zdobienie słów lub szukanie gładkich wyjaśnień. Podkomorzyna atoli i temi się zadawalała i jakby nie spostrzegała roztargnienia młodzieńca, jakby nie zauważyła, iż wzrok jego ściga głąb sąsiedniej komnaty, która, poprzez otwarte na ścieżaj drzwi, ukazywała Dallwiga i Emilję, pochylonych zlekką ku sobie.
— A z których Sackenów wywodzi się matka waćpana? — badała dalej podkomorzyna.
Grużewski, snać zmęczony inkwizycją, potarł czoło z zakłopotaniem.
— Z których?
— No tak, bo choć wszyscy z jednego pochodzą gniazda, lecz różnym służą bogom. Sackenowie, jak Manteufle, jak wiele innych rodów kurlandzkich i inflanckich, rozszczepili się sami w sobie, złamali. Tu owdzie co zdrowsza, co poczciwsza gałązka trzyma się szczerze dawnego pnia, który ją przez wieki żywił, chronił a tulił, ale zresztą rody te manowcami idą, na knechtów schodzą, na najmitów, gotowych zawsze do ukąszenia ręki swego dobrodzieja, gdy ręka ta słabnie...
— Chociaż, — dodała po przestanku podkomorzyna, zwracając swe szkła w stronę Dallwiga, — wielu trzeba usprawiedliwić... bo nie oni bywają winni, że zgaszono w nich niejedno, że niejedno stłumiono, niejedno utajono... nie oni...
Juljusz pochwycił ruch szkieł podkomorzyny. Złość go dojęła.
— Oni, czy nie oni, a od takich, jak od powietrza stronić! Poznaliby wówczas!
— Zapalczywie rzecz bierzesz...
Grużewski targnął się i wyrzucił jednym tchem:
— Tak, moja matka Sackenówna, a gdyby taki jeden do Kielm, toby psami go wyszczuto!
— Mityguj się acan! — napomniała surowo podkomorzyna. — Bez zastanowienia nie powiadaj!
Juljusz głowę pochylił, lecz nie dlatego, żeby do skruchy się poczuwał, lecz, że, w głębi sąsiedniej komnaty, postać Emilji zniknęła raptem.
Podkomorzyna wykładała tymczasem Grużewskiemu, jako nie godzi się nigdy zbłąkanych odtrącać, jako właśnie przygarnąć ich należy, jednać a budzić i naprowadzać na rzetelną drogę.
Grużewski milczał. Co mu tam było do argumentów podkomorzyny!
Ciche dźwięki klawikordu ozwały się w sąsiedniej komnacie, żałobnym akordem jęknęły i załkały tęsknym, rzewnym polonezem.
Podkomorzyna ustała nagle, głowę na ręku wsparła i pogrążyła się w zadumie.
Polonez tymczasem brzmiał coraz pełniej, coraz silniej, coraz śmielej. Już zaniechał żalów i skarg, już się dobył i rozterce, i tęsknocie za tem, co było, co odeszło, już piął się do nowej mocy, do jutra, do przyszłości, już wiarą i nadzieją huczał w kaskadach butnych tonów, już pieśni zwycięstwa pierwszy takt uderzył... Gdy naraz złamał się, prysnął dziesiątkiem krzykliwych, nierównych dźwięków i zginął w gwałtownie opuszczonym pedale.
Podkomorzyna ocknęła się i spojrzała ze zdziwieniem ku otwartym drzwiom. Juljusz podniósł się z taboretu. Do komnaty weszła szybko hrabianka. Była blada, pomieszana.
Oczy podkomorzyny błysnęły trwogą.
— Co tobie? co się stało?
— Komisja do nas, dziś w nocy, na szukanie dezerterów!
— Komisja!
— Trzeba natychmiast folwarki objechać, ani minuty niema do stracenia!
Podkomorzyna zacisnęła kiście rąk.
— Boże, Boże, więc znów nowa udręka! Toć miesiąca niema jak byli!
Dallwig wszedł zwolna. Podkomorzyna dodała po francusku z intencją:
— Uwierzyć trudno! Na te honory, któremi nas obdarzają dygnitarze dyneburscy! Przecież nic podobnego nie może się dziać bez wiedzy takiego Klemeńki lub Schirmana!
Kapitan potrząsnął głową.
— Niestety, żaden z nich nie ma w tym kierunku najmniejszego wpływu. Jest to sprawka któregoś z pachołków, a może następstwo denuncjacji...
— Ależ powinni zastanowić się, kogo denuncjacja dotyczy...
— Pozwól, cioteńko — wmieszała się po polsku Emilja — wszak bynajmniej nam nie idzie, aby nas brano za takie, jakiemi nie jesteśmy...
— Lecz, kochanie...
— Boć tak, chyba kapitan nie wątpi o tem, że gdy rekrut ucieknie z wojska i do dom wróci, to nie do nas należy wydawać go asesorowi...
Sans doute, sans doute! — bąknął Dallwig.
— A nawet jest przekonany, że dezerter znajdzie i pomoc, i osłonę!
— Moje kochanie, tak nie uchodzi, a nie, nie uchodzi, niepokoisz barona kwestją, którą on, po żołniersku sądząc...
— Niezawodnie nas zrozumie! — dokończyła pośpiesznie Emilja. — I trzeba nawet, żeby nas zrozumiał!
Dallwig zapatrzył się w czerwoną wypustkę swego rękawa.
— Każ wołać Prószyńskiego, niech zarządzi co należy. Byle złe nie naszło, byle złe ominęło. Niech Prószyński zaraz przyjdzie...
— Prószyński tym razem nie poradzi sam! Ja muszę...
— Gdzie, dokąd?!
— Do Kirupia i Owsiejowa! Muszę natychmiast.
Podkomorzyna wystraszyła się.
— Emilko, zmiłuj się, toć noc późna, ziąb... gdzie tobie na takie wyprawy!
Hrabianka przytuliła się do ręki podkomorzyny.
— Nie broń mi, cioteńko! Nie można ich opuścić... pomyśl, co ich czeka! Proszę, jak o łaskę.
— Dziecko moje, lecz Prószyński tego zwyczajny!
— Prószyńskiemu ledwie starczy czasu, żeby Nidzgalu dopilnować. Nadto oddalać się nie może, bo któż z komisją spierać się będzie?
Hrabianka zniżyła głos.
— Nic, cioteńko, pojadę i duchem wrócę. Sama powiadasz, że miłość ludu należy sobie skarbić! Nie odmawiaj...
— Nie, nie! samej cię nie puszczę, za nic, za nic!...
— Stary Mikołaj bryczką mnie zawiezie.
— Trzeba jeszcze kogoś... A może kapitan, byłabym spokojniejszą.
Dallwig, który z widocznem natężeniem chwytał wyrazy, zmieszał się, lecz podjął z ukłonem:
Mademoiselle, je serai très heureux...
Hrabianka zaprzeczyła ruchem głowy.
— Niepodobna. Baron narazić by mógł całą swoją przyszłość, uchybić sztandarowi, pod którym dobrowolnie trwa. Zresztą mundur kapitana jeno popłochu by przyczynił....
— Lecz samotrzeć z Mikołajem nie dam ci jechać, nie dam — upierała się podkomorzyna.
— A więc ja z panną hrabianką pojadę! — zadeklarował impetycznie Grużewski, wysuwając się z ubocza.
Hrabianka spojrzała przyjaźnie na Juljusza. Podkomorzyna skrzywiła się.
— Waćpan chcesz się gwałtem choroby dopytać. Drjakwi ci trza nadewszystko i wywczasu, a co najważniejsze, i statku!
Grużewskiego żałość i pasja sparły.
— Nic mi nie jest, jako żywo. Że koń mi się w wodzie... to nic. Choćby sto mil przyszło! Ale, kiedy pani wojewodzina... pani podkomorzyna... w takim razie, wolę zaraz stąd...
— Sądzę, cioteńko...
— Jak chcesz... tylko niewiadomo, kto kogo strzec powinien.
— Juljusz nie pochwycił przymówki. Wąsika musnął i odparł gorąco:
— Niech pani podkomorzyna będzie spokojna; żeby najgorsze, pannie hrabiance włos z głowy nie spadnie!
Rozkaz krótki, przytłumiony wybiegł z pałacu i zakołatał do okienka Mikołaja, stangreta, i ozwał się tuż raźnem parskaniem zbudzonych ze snu koni. Lekka bryczka węgierska zaturkotała w głębi podwórza folwarcznego i potoczyła się szparko ku podjazdowi pałacowemu. Tu, ledwie przystanęła, ledwie na osiach kołysać się przestała, gdy już hrabianka z Mikołajem kilka urywanych słów zamieniła i wskoczyła do bryczki. Juljusz wspiął się do wsiadania.
— Paniczowiby trza czego, bo zimno! — ostrzegł półgłosem marszałek.
— Ach, cóż znowu!
— Niech Szamotulski da choć derkę.
— Jest, proszę panny hrabianki, jest!
Emilja rzuciła jakiś niezrozumiały wyraz stangretowi. Ten lejce zebrał i bat rozpuścił. Konie ruszyły z kopyta.



III.

Słońce już całą falą swych żółtych, jesiennych promieni biło ku jasnym murom liksnańskiego pałacu, a Grużewski jeszcze, w głębokim śnie pogrążony, jakąś cudną marę roił. Marę tak cudną, tak rozkoszną, iż gdy nakoniec światło południa między powieki śpiącego się przedarło, gdy zgasiło ułudę rzeczywistości, Juljusz całą budzącą się przytomnością chciał ją gonić, chciał ścigać.
Tak, tak, jechał z nią, w dal błękitną mknął, mknął, a róże kłaniały się im do ziemi... Aż hen, w dali, zrąb zamku się ukazał... a potem... Tak, zrąb zamku był czerwony... mocno czerwony... Nie, nie tak! Mknął w dal błękitną po drodze, różami bramowanej... aż tam, kędy zamek zrębem swoim czerwonym... bardzo czerwonym...
Juljusz żachnął się i silniej powieki zwarł, aby lepiej się pogrążyć, aby ujść złośliwemu widzeniu, które mu basztę zamku zaczarowanego przeobrażało w wielki, guzowaty nos. Lecz ledwie myślą zamku sięgnął, ledwie załam czerwonego muru sobie wystawił, ten wnet kształty potężnego, szpetnego nosiska przybierał.
Zniecierpliwiony tem uparłem widzeniem, Grużewski rozwarł powieki i spojrzał przed się. Ba, ale nosisko guzowate, miast zniknąć mu z przed oczu, na dobre się rozpostarło i nawet parą miotlastych wąsów mu się skłoniło.
Juljusz odchrząknął. Nochal fyrknął jowialnie.
— A bodajże dobrodzieja! Najtęższy suseł w spaniuby ci nie strzymał. A co, nie poznajesz mnie? Półnos jestem, ten z Pikieli, co nad Łuszą...
— Pan Półnos.
— No tak, dwóch takich niema.
Grużewski rozejrzał się niepewnie dokoła, a nie mogąc uprzytomnić sobie, jak się znalazł w tej obcej mu komnatce, potarł czoło.
— Widzę, że dobrodziejowi jeszcze do poduszki tęskno! A przecież powiadał mi imć tutejszy marszałek, żeś już drugiego dnia zarwał!
— Drugiego dnia!
— A no tak, kalkuluj dobrodziej... Kiedyżeś mnie raczył w Iłłukszcie? Pozawczoraj! Widzisz! Byłem pewien, że u pana Karnickiego, w Landskoronie, już gościny zażywasz lub, co mi się bardziej zdało, gdzie na uboczu przycupnąwszy, koperczaki smalisz! Dobrodziej tymczasem na cztery mile mierzył, a o stajanie trafił. Chlust, do wody nurka i siup — do Liksny. No, no, niema co, niema co. Zawsześ trafił tęgo. Bo tu niejeden i rok wokół Liksny się szasta, a do drzwi nie trafi. Juści! Nie sądź jeno, dobrodziej, że z pychy taka tu klauzula. Prawdę rzekłszy, zadość jest antenatów i senatorów, aby się i w pychę zabawić, ale nie ona tu wstępu broni, nie ona...
Półnos dalej prawił o Liksnie, o grafach Platerach i Zybergach, wyliczał ich włości, wymieniał zamki, krociami mórg sadził, koligacjami całe ogarniał Inflanty.
Grużewski kołdrę nasunął i, nie troszcząc się o wywody Półnosa, znów sen jakiś uprzytamniać sobie zaczął, sen groźny, ponury. I tym razem pamięć nie odmówiła mu ani jednego drgnienia, tym razem obrazy układały się posłusznie.
Noc była ciemna, wietrzna, przepastna. Konie rwały, jak szalone, drogą poprzez lasy, śród złowrogiego poszumu rozkołysanych drzew.
A jemu serce łomotało szczęściem nieznanem, a jemu dusza grała rozradowaniem. Gwałtowny, spazmatyczny ruch bryczki zniewolił ją do szukania oparcia, do pochylania się ku jego ramieniowi. I czuł, czuł ją tuż przy sobie. Szczęście! Niekiedy konie wspinały się zestrachane i ponosiły, jakby bryczkę w drzazgi rozbić chciały, niekiedy, z poza krzów przydrożnych, błysnęła para ślepi zielonemi skrami, niekiedy wicher zawył potępieńczym chichotem. A jemu róże się kłaniały, a jemu lilje pozdrowienia słały rozchylonemi do pocałunku kielichami, a jemu czarna dal błękitami wschodziła...
A potem, nagle, konie zaryły się w ziemię i stanęły.
Chciał prosić, aby mknęły jeszcze, aby wiozły ich w dal, w dal, tą już tak blizką, tak blizką...
Ona zerwała się odeń, wyskoczyła z bryczki i przypadła do ciemnego domowiska.
Rozległ się stukot lekki. Konie parskały. Domowisko odpowiedziało poszmerem.
Juljusz wówczas głowę w dłoniach ukrył i pytał daremnie: czemu, ach, czemu odeszła go, czemu...
Naraz jakiś głos, jak dzwon mocny, jak zew pobudki, metalem brzmiący, zawołał:
Giwi Żemaytiay!
Giwi Żemaytiay!! — huknęło w odpowiedzi domowisko.
Las odmruknął przeciągle.
Juljusz podniósł głowę.
Domostwo rozwarło swą gardziel i łysnęło pochodniami. Gromada ciemnych postaci wysypała się zeń i śród bezładnych okrzyków otoczyła Emilję. Emilja przemówiła. Płomienie pochodni zwarły się, skupiły.
Juljuszowi serce zamarło. Nie pojmował, nie rozumiał, dlaczego, a czuł, że ta ciemna gromada wszystkie jego pragnienia chce pogrześć, że chce mu ją odebrać, zagarnąć na wieki...
Giwi Żemaytiay! Giwi Ewmilja, grafianka!
Bryczka pochyliła się. Hrabianka siadła znów przy nim. Konie zawróciły... Wicher teraz wprost po twarzy go smagał. W oddali raz jeszcze zabrzmiały okrzyki, a zresztą noc, noc przepastna i monotonny, grobowy skowyt wichru. A potem ząb, wskroś przejmujący i łzawe echo zabłąkanego głosiku Marysi Raszanowiczówny.
Rubaszny śmiech Półnosa wyrwał Juljusza tym współsennym obrazom.
— Cha-Cha! A toż dobrodziej trzydniówkę myśli odprawiać! Więc nie przeszkadzam! Śpij dobrodziej zdrów.
Grużewski zawstydził się.
— Proszę wybaczyć, duchem wstaję.
— Co do wstawania, to dobrodzieja nie namawiam, lepiej przeleżeć jeszcze.
Juljusz, nie zważając na radę Półnosa, dźwignął się raźno, lecz w tejże samej chwili ból suchy, drętki poraził mu mięśnie w lewem ramieniu i rzucił go na wezgłowie.
— A widzisz, dobrodziej! a widzisz! Trza wywczasu. Nic ważnego. Cyrulik z raz jeszcze dobrodzieja opatrzy i będzie prawie. Przymawiałem dobrodziejowi, aby dla rozczmychania. W obojczyk cię lignął. Kto? Juści koń. I dobrze, że choć w wodzie, inaczej złamałby ci, co nie trza. Nie czułeś? Cale mi nie dziwno. Gorącość dobrodzieja trzymała, i krew w obojczyku nie miała czasu skisnąć. Byle cierpliwości krzynę, a do pory wnet dojdziesz. Lepszego starania i u pani matki byś nie miał. Pani podkomorzyna, bardzo na dobrodzieja łaskawa.
Grużewski zaniepokoił się nieszczerze.
— Jakże bo mógłbym naprzykrzać się hrabinie Plater...
— Nie Plater, jeno podkomorzynie Zyberg.
— Więc Zyberg, przytem ludzi wyprawiłem do Lucyna i w Kielmach zgoła trwożyć się będą...
— Półnos machnął ręką.
— Głupstwo, dobrodzieju. Nejtyczanka twoja z tobołami i drabami wyleguje się już na hrabskiem podwórzu. Do Kielm tutejszy marszałek pacholika wyprawił z grzeczną nowiną, żeś dobrodziej w Liksnie popasem stanął.
— Ależ chyba pan dworujesz sobie!
— Ani trocha, a chcesz, to ci marszałek wyprawi ekskuzę i do imci pana Marcina Kamickiego, a bodaj i do panny, do której rwałeś się dobrodziej.
— Juljusz poczerwieniał, jak burak.
— Ja? Do panny? Ja!?
— Powiadałeś!...
— Ja powiadałem? Ja?! — zacietrzewił się Grużewski, czując, że mu rezonu braknie.
— Tak mi się zdało, ale na swata się nie piszę. Baczyłem jeno, abyś dobrodziej lada sprawą się nie turbował. Z czem innem zresztą przybyłem. I nie umyślnie, bo cale niespodzianie dowiedziałem się o dobrodzieju od tutejszego marszałka. Inaczej bym dobrodziejowi się nie naprzykrzał. Otóż chciałem dobrodzieja przestrzec, abyś Werculina unikał.
— Werculina!
— Ponieważ z mego niejako powodu przypiął się do dobrodzieja, tedy...
— Zmiarkowałem odrazu i wcale mi się na przyjacielstwo nie zbiera.
— Chwalę przenikliwość, a gdyby się w Kielmach zjawił, radzę politycznie go zbyć, — niebezpieczny człek i mściwy.
— A cóż mnie taki tam!
— Nietylko dobrodziejowi, ale każdemu. Doniesie cobądź i, nim się wytłumaczysz, do żywego dojmą.
— No, no, uspokój się pan. Grużewskiego nie sięgnie.
Półnos wstał i do odejścia się zbierał.
— Lepiej nie próbować. Gdybyś dobrodziej zważał wokół, to już byś niejedno chwycił. Kłaniam uniżenie.
— Pozwól pan, — zagadnął niepewnie Juljusz, któremu naraz tłum pytań do głowy uderzył — pozwól pan, więc pan tu, w Liksnie, na urzędzie...
— A dobrodziejowi skąd taka myśl!
— Bo widząc pana tu, w pałacu...
— Przypadkiem i z łaski marszałka, który mnie do dobrodzieja wpuścił. Aleś, widzę, ciekaw. Konie żeśmy dobierali. Onoszko, co gospodę w Iłłukszcie trzyma, zawziął się koni wyszukać dla oficerów z Warszawy. A rzecz była trudna, bo szło nietylko o gniadosrokate, ale i tak rozmaite, aby po pęcinie lub gwiazdce na łbie rozeznać i szwadron, i pluton, czy jak tam. Na jarmarku zaś jeden gniady srokacz się znalazł, lecz i ten dychawiczny. Onoszko do mnie. A że człek tędy i owędy po świecie się włóczy, więc z panami oficerami dalej od dwora do dwora. I tak trafiliśmy do Liksny. Szkoda, żeś dobrodziej nie był. Z podziwu byś nie wyszedł, jak porucznik Zabiełło źrebca zażywał. Kto żyw, wyległ poglądać. Był ci jeden dyneburczyk, ponoć baron, ten bo aż szczękami kłapał ze zdumienia. Sama pani podkomorzyna na ganek wyszła i dopieroż, jak do prezenty, który Zabiełło, skąd, tedy i powinowactwo się znalazło przez Kossakowskich.
— Z Platerami.
— Nie, z Zybergami, bo syn pana stolnika żmujdzkiego z Zabielłówny, ożenił się...
— Czy i panna hrabianka była obecną? — przerwał Juljusz.
— Panna hrabianka? nie uważałem — odparł cierpko Półnos — nie mam honoru. Bywaj zdrów dobrodziej.
W tem miejscu Półnos skinął Grużewskiemu i, zanim ten odezwać się zdołał, wyszedł z komnatki.
Juljusz nie próbował nawet zastanawiać się nad odwiedzinami Półnosa i jego nagłem oddaleniem się. Zamówił się dla gadulstwa, chciał pochwalić się przed marszałkiem zażyłością z Grużewskim i koniec. Uraził się może o brak powolności dla rodowych bajdurzeń, mniejsza z tem. Lepiej że sobie poszedł, że go zostawił własnym myślom.
A do tych myśli pilno było Juljuszowi, ile że plątały mu się niesfornie i, miast snuć się gładko, spazmatycznemi skokami rwały mu wątek. I Grużewski skupił się w sobie i mózg natężył. Aliści, zaledwie nad Dźwiną hrabiankę zoczył, wnet pytania, na które odpowiedzi nie miał, jęły mu mącić lad i pracę udaremniać. W ostatku, liczba pytań nierozwiązalnych tak spotężniała, że Juljusz musiał zaniechać próżnego trudu. Ale tem się nie frasował. Wszystko, co przeżył, co widział, słyszał, to nanizał skrupulatnie. Brakło mu mnóstwo wiadomości, lecz przecież był w Liksnie. Byle zręczniejsze odezwanie się do którego z domowników — i już żadnych przypuszczeń, żadnych domysłów.
Krzepił się tem przeświadczeniem Juljusz, lecz pierwszy dzień zeszedł, a na upragnionego domownika nie trafił. Dwóch pokojowców zaglądało doń co chwila, bacząc na każdą potrzebę, — marszałek dworu dwa razy, w imieniu pani podkomorzyny, pytał go o zdrowie i rozkazom się polecał, stara Kiermuszyńska była z ziółkami i pomagała cyrulikowi pijawki na ramieniu stawiać, wszyscy do zbytku, za byle słowem prawili, a przecież Juljusz ani jedną wiadomością się nie zbogacił.
I drugiego dnia nie powiodło się lepiej Grużewskiemu, i trzeci dzień na mitrędze zeszedł. Juljusza nuda i rozdrażnienie opanowało. Cała choroba polegała na tem już, że ubrania wdziać nie mógł, bo mu ramię, za byle poruszeniem, dokuczało piekielnie. Stąd, gdy, na dobitek, cyrulik zapowiedział mu, pod wieczór, jeszcze najmniej drugą trzydniówkę, powstrzymać się nie mógł i zaklął siarczyście po litewsku, będąc przekonanym, że go nikt, krom własnego jego sługi, Stałgajlysa, nie zrozumie.
Tymczasem ledwie przekleństwa dokończył, gdy stara Kiermuszyńska pisnęła mu w odpowiedzi.
Antamżu âmżenuju!
Grużewski zawstydził się. Lecz stara sługa pośpieszyła sama go dobyć z kłopotu.
— Uch, de wielmożny panicz musi takoż szawelski! Uch, ani się spodziała!
— A, więc wy aż z pod Szawli! — ozwał się Juljusz, rozumiejąc, że wypada mu babę sobie zjednać, aby nie wygadała popełnionej przezeń nieprzystojności.
— De jakże, wielmożny paniczu! Po prawdzie w Kiermuszynie się urodziwszy, lecz mój nieboszczyk w Ligumach, pod Mieszkuciami, kluczwójtował u Świętej Trójcy!
— I umarł wam! — dorzucił niedbale Juljusz, ani się spodziewając, jak niewyczerpanego dla Kiermuszyńskiej dotknął przedmiotu.
Baba jednym tchem jęła rozpowiadać Grużewskiemu dzieje swego zamążpójścia i śmierci niespodziewanej męża. A że wspomnienia niesfornie jej się układały, więc, raz po raz, od chwili zgonu wracała do zrękowin i od pogrzebu do wesela.
Powoli z komnatki wysunął się i cyrulik, i pokojowiec pałacowy, i Stałgajtys, a Kiermuszyńska jeszcze prawiła.
Lecz Juljusz teraz czaił się na babę — i gdy ta znów zakończyła smętnie „i tak zasnął, ani piersiczkami poruszywszy“, wtrącił przemyślnie:
— Bardzo smutne zdarzenie, ale bo nic nie mówicie, jak z Ligum dostaliście się do Liksny.
— De przecież, wielmożny paniczu, w Imbrodach, u państwa sędziów, dwadzieścia roków służyła.
— W Imbrodach... aha, w Imbrodach dwadzieścia...
— De jakże, matka panny grafianki przy mnie się urodziwszy.
— A, teraz rozumiem, więc wypiastowaliście i pannę grafiankę.
— De któżby, wielmożny paniczu, któżby robaczka...
— I cóż, da Bóg, a nowego pokolenia doczekacie.
Taka panna, nie długo jej wyglądać kawalera...
— Złote słowa, paniczu dobrodzieju. Gdzie takiej szukać drugiej! I uroda piękna, i serce, i bogactwo, że nie policzysz. Po pani matce, grafinie, wzięła raz, po grafach z Antuzowa weźmie drugi, bo dzieci nie mają, a pannę grafiankę strach, jak miłują, i po pani podkomorzynie weźmie trzeci. Może na świecie niema bogatszej. A jeszcze wszystko, co chcieć potrafi... nawet największego świętego wymalować, nawet na chórze, w kościele, zaśpiewać. A co dobroć, to sama z niej idzie...
Juljusz westchnął mimowolnie.
— Eh i cóż! Niejeden pewnie już parol zagiął i zajeżdża.
— De przecież, de jakżeby inaczej!
— Może nawet deklarował się nie jeden.
— Co dobre, każdy polubiwszy.
— Bezwątpienia, mówiono nawet o jednym oficerze.
— Chyba generale! — poprawiła Kiermuszyńska.
— A więc generał stara się o rękę panny grafianki?
— De cóż, choćby największy ma o co. Ale na teraz daleko jeszcze, bo żałoba po matce panny grafianki.
— Po matce — powtórzył Juljusz, szukając wyrazu, któryby mowność Kiermuszyńskiej mógł podniecić. — A pan graf ojciec?...
Kiermuszyńska, na te słowa, łysnęła podejrzliwie oczyma.
— Pan graf! — bąknęła z roztargnieniem. — Pan graf... ale muszę na pokoje wracać, pani podkomorzyna czeka na mnie.
— Zatrzymajcie się, bo...
— A nie, i nie mogę, proszę panicza, pora mi.
Grużewski nie śmiał nalegać, aby zbytnią ciekawością nie spłoszyć starej piastunki. Komitywę nawiązał i dowiedział się, jak na pierwszy raz, nadto wiele. Druga pogawędka niezawodnie będzie gładsza.
Ale i ta kalkulacja nie dopisała Juljuszowi. Kiermuszyńska od tej rozmowy jakby ogłuchła raptem, jakby nie dosłyszała odezwań litewskich. Na zwracane do niej zapytania odpowiadała nic nieznaczącemi półsłówkami. Nawet dla apostrofy do męża kluczwójta nie miała łaskawszego wyrazu.
Tymczasem, ku wielkiej uciesze Grużewskiego, stłuczone ramię wydobrzało tak dalece, że mógł nareszcie odziać się i siako tako ręką władać. Grużewski zaraz po pierwszej próbie rwał się z komnatki, zapewniając cyrulika, iż żadnego bólu nie uczuwa. Ten jednakże, snadź się sprzeniewierzył Juljuszowi, bo nim tenże, po odejściu cyrulika, do wyjścia się przysposobił, pokojowiec pałacowy zjawił się z oświadczeniem, iż pani podkomorzyna prosi, aby chory jeszcze dzień pozostał u siebie.
Grużewskiego bezsilna pasja zdjęła, lecz rady nie było, musiał poddać się życzeniu podkomorzyny.
A tu, po kilku dniach dżdżu i wichury, słońce rozerwało płachtę chmur i, jakby na przekór, zapraszało do wyjścia.
Juljusz usiadł przy oknie i poglądał gniewnie na drogę, która wiła się tuż od pojazdu pałacowego i szła ku, w oddali położonej, bramie parkowej.
Naraz, poza odartym napoły z liści klombem bzu, mignęły mu dwie sylwetki.
Grużewski zapatrzył się ku sylwetkom baczniej, ile że zdawało mu się, że kapitańskie epolety dostrzegł, lecz równocześnie prawie z za klombu wysunęła się barczysta, przysadzista postać jakiegoś generała, kryjąc przed Grużewskim swemi potężnemi rozmiarami, idącą obok, osobę.
Juljusz pochylił się i wskos spojrzał.
Osoba, która chroniła się za generałem, widocznie przeczuła, że z tej nowej pozycji Grużewski ją dosięgnie, bo kroku przyśpieszyła i w całej ukazała się pełni...
Była to Emilja.
Juljusz głowę do szyby przycisnął, aby ani jednego ruchu nie uronić.
Emilja, mając za towarzysza generała, szła ku furcie parkowej.
I Grużewski widział ich, jak, pochłonięci jakąś niezwykle zajmującą rozmową, przystawali, widział, jak, po replice hrabianki, generał kłonił się posuwiście a zamaszystym ruchem bokobrody targał i znaczącym odpowiadał wyrazem, bo głowa Emilji chyliła się wdzięcznie ku ziemi, niby gorętszym komplementem zaskoczona. Niekiedy generała zapał zdejmował, bo wyciągał ręce, zawijał niemi i jakby garściami dowodów pod nogi Emilji rzucał, niekiedy rączka Emilji zakreślała łuk w powietrzu od dali widnokręgu, który jedną stroną poza Dźwinę sięgał, aż pod strop niebieski, jakby tarczę słońca i najodleglejsze przeźrocza biorąc na świadki.
Aż kształtna postać hrabianki znikła w otwartej furcie, aż czerwony lampas na furażerce generała łysnął szyderczo ku Juljuszowi z głębi parkowej.
Grużewski stał jeszcze bez ruchu, z zapartym oddechem, jeszcze wzrok wytężał, jeszcze nim ścigać chciał.
Niebieska barwa hajduka, który z szalem za hrabianką postępował, wypełniła otwór furty.
Juljuszowi w oczach się zaćmiło. Ku odzieniu się rzucił i do wyjścia zaczął się sposobić gorączkowo.
Musi pójść, musi zobaczyć ich razem, musi się napaść ich widokiem. Boć to on, on niezawodnie! O nim mówiła piastunka! On ma ziścić ambicje hardej dziedziczki.
Śmiech pusty zdjął Juljusza i jakby swem gryzącem echem przeciwko jemu samemu się zwrócił, bo opamiętał go, zastanowił, czy ubezwładnił tylko, poraził.
Maszże iść tam, za nimi? Maszże prawo iść? Maszże prawo za złe im poczytywać, że się ku sobie skłaniają, że rachuba ich kojarzy? Jest obcym w tym domu, jest obojętnym przechodniem. Przypadek go tu sprowadził, łaskawość pospolita ofiarowała mu gościnę. Ani tu jechał, ani wiedział o istnieniu hrabianki. I cóż... jutro, pojutrze odjedzie, w inną ruszy stronę, ledwie nikłe wyniesie wspomnienie...
Jemu nic, nic zgoła do nich i do niej.
A jeżeli, jeżeli go rozgoryczenie zdejmuje, jeżeli żałość udręczyła go w pierwszej chwili, to raczej dlatego, iż nie tak wyobraził sobie Emilję, iż zbyt pochopnie Werculina o złość pomówił, iż nie przypuszczał, aby magnacki dom, aby siedziba tak znacznego rodu mogła być polem zalotów dla dyneburskich oficerów.
Wszystkiemu zaś winna fama, wieść gminna, która powierzchownie sądzi, która benjaminków sobie wybiera i stawi ich ponad trzeźwym sądem publicznym. Ona bodaj sprawiła, że na dźwięk imienia Platerów powziął fałszywe wyobrażenie.
Dlaczegóż Platerowie mieliby być lepsi, inni, od setek inflantczyków, od dziesiątków grafów i baronów, co tu, na obcej ziemi, osiedli, aby pożywać, aby władać i bogacić się?!
Tam, dla utrzymania pozorów, dla olśnienia młodego zapaleńca, jest gotowe napomknienie, jest zręczna przesłanka do tego, co odeszło, co padło w gruzy, właśnie dzięki ich własnemu sobkostwu, ich zaprzaństwu. Lecz na rzeczywistość, na prawdziwą serc potrzebę, na pragnień ziszczenie są tylko mundury, są tylko akselbanty, tylko generalskie buliony, szambelańskie klucze.
Juljusz znów do okna się zbliżył.
Nie wracają. A przecież dawno, dawno, dawno, jak poszli. Mają sobie wiele do powiedzenia, może układają plany przyszłego szczęścia.
I naraz, kłębiące się w mózgu Grużewskiego, myśli porwały się, prysły. Głuszą i pustką go spowiły, osłupiły.
Tak minęły dlań bezbrzeżnie długie chwile, aż w głębi furty mignął rąbek czerwonego lampasa, źrenicami Juljusza targnął, falą krwi ku skroniom jego bluznął.
Grużewski poruszył się.
Wracali, wracali ociężale, zwolna, niechętnie.
Hrabianka, wsparta na ramieniu generała, a ku tyłowi zlekka odchylona, zdawała się z żalem parkową przestępować furtę. Generał, wpół wykręcony, wpół przegięty, wiódł hrabiankę — niby ulegał przymusowi, który powrót nakazywał, a równocześnie dreptaniem, rzekomo równem stosował się do drobnych nóżek swej towarzyszki, drogę do pałacu dwoił.
Generał był teraz, jak zwycięzca, jak triumfator. Śmiał się swobodnie i rozprawiał zawzięcie, nie czekając na odpowiedź hrabianki, bo ta, zawieszona u jego ramienia, wzywała go uśmiechem, by nie rwał tak miłych dla niej opowieści.
I szeroka, wygolona, ceglasta twarz generała promieniała zadowoleniem. I pierś wypukła, orderami zawieszona, dygotała w takt śmiechu — i mięsisty podbródek, zaparty na brzegach złotem haftowanego kołnierza, fałdował się jowialnie.
Słońce już przygasło za woalem chmury, zmierzch rychły zapowiadając, a Grużewski stał jeszcze u wnęki okiennej, zapatrzony, zda się, w ślady stóp, widniejące na drodze ku parkowi.
Stukot lekki otwieranych drzwi i odgłos kroków rozległ się w komnatce.
Juljusz odwrócił się. Stary marszałek do zastawionego stołu zapraszał.
— Podwieczorek... Pani podkomorzyna zapytuje o zdrowie... Czy panicz nie ma nic do rozkazania? Może...
Grużewski drgnął i ku marszałkowi się pochylił.
— Macie tu w gościnie generała... Co? Macie!?
Stary marszałek stropił się przytłumionym głosem
Juljusza i odrzekł niepewnie:
— A no cóż, mamy!
— Co za jeden? Jak się zwie! Powiadajcie! Muszę wiedzieć! Słyszycie? muszę!
— Kiedy bo... chyba się paniczowi zdaje... — uspokajał marszałek, zrozumiawszy, iż pasja Grużewskiego dojmuje — toć to generał Kabłukow z Dyneburga.
— Cha, więc Kabłukow!
— Akuratnie, znaczniejszy orderami, niż sam Klemeńko! I ten, pani podkomorzyna mówi, że gdyby oni wszyscy tyle poczciwości mieli...
Grużewski skrzywił się ironicznie.
— Proszę! Nawet poczciwość się znalazła!... I często przyjeżdża? Oczywiście, conajczęściej... hę? Co?...
— Nie moja rzecz miarkować, czy często.
— Zliczyćby nie można? Wszak tak? I kiedyż zrękowiny, kiedyż?!...
— Zrękowiny? Zrękowiny?! — powtórzył zwolna marszałek, poglądając ze zdumieniem na Juljusza.
Ale snadź w skurczu jego ust objaśnienie dla pytania znalazł, bo wyprostował się, i ujmując za klamkę, odparł śmiało:
— Pani podkomorzyna lepszego responsu udzieli.
Dnia następnego Juljusz od wczesnego rana, w długim czarnym fraku i stalowej jedwabnej kamizeli, oczekiwał chwili wezwania go na pokoje. Wezwanie atoli nie nadchodziło. Służący, jak co dnia, przyniósł mu dzbanuszki z kawą; marszałek, jak co dnia, w imieniu podkomorzyny, o zdrowie go zapytał i ledwie, że wysłuchać raczył zapowiedzi młodzieńca, iż do drogi się zbiera i za gościnę podziękować pragnie.
Grużewski zniecierpliwił się w ostatku. Poprawił fontazia przy chuście, ujął za kaszkiet i wybiegł z komnatki na korytarz, a stąd, bocznem wyjściem, na podwórzec pałacowy się wydostał i, klucząc między zabudowaniami, do stajen dotarł. Tu swoich pachołków odnalazł, przykazał im surowo do drogi się sposobić, zaczem, uspokojony nieco, powlókł się drogą w stronę kościoła.
Trzeba, żeby stąd odjechał, trzeba, żeby zaraz odjechał. Jeżeli go poproszą, pójdzie, podziękuje za gościnę, ale krótko, bez dobierania słów. A potem z Kielm podarek przyśle, szkatułkę z drzewa różanego, albo wazę do ponczu, mniejsza z tem, jaki podarek, byle tak bogaty, żeby, żeby poznali, żeby nauczyli się, co Grużewski... Do podarku zgrabne ofiarowanie dołączy, by co należy wykłuć, dworsko, niewinnie a cięto. Jeżeli hrabianka będzie chciała, odpowie jej niedbale. Niedbale byłoby niepolitycznie, więc zimno. Nawet musi wpleść zręczną uwagę o spacerze z generałem. Niech wie, co o niej myśli, niech wie...
Snop kropel wyprysnął z kałuży, w którą Grużewski wstąpił, i obryzgał mu odzienie.
Juljusz przystanął, otarł chustką bryzgi i rozejrzał się ze zdziwieniem.
Z pod pożółkłych drzew, rozrzuconych w bezładne kępy, las krzyżów wyciągał ku niemu czarne ramiona, grzebienie mogił nad żółtym pasem gliniastej ścieżki ukazywały mu swe, porosłe murawą, garby.
Był to cmentarz.
Grużewski już poruszył się do zwrócenia ku pałacowi, gdy hen, w oddali, pomiędzy białemi pniami brzóz, dostrzegł, pochylony ku ziemi, cień, więc się zastanowił i postąpił naprzód. Lecz, w tejże samej chwili, cień oderwał się od ziemi i, niby pręt trzciny nagiętej, wyprostował się.
Teraz wątpić nie mógł. Sylwetka zarysowała się wyraźniej i ukazała mu strojną postać niewieścią.
Juljuszowi niestosownem się zdało ciekawość dalej posuwać i chciał się cofnąć, gdy nagle postać jęła uchodzić w przeciwną stronę cmentarza. Grużewski przyśpieszył mimowoli kroku. Postać jakby odgadła natręta i, za wszelką cenę, uniknąć pragnęła spotkania, bo naraz wionęła ciemnemi sukniami i znikła między płaszczami wierzb płaczących.
Juljusz dopadł miejsca, gdzie postać zniknęła. Rozchylił drżące jeszcze, ku ziemi zwieszające się, witki i stanął nad rowem, który cmentarz od ciągnącego się ku zabudowaniom folwarcznym, zagajnika rozgraniczał. Ani śladu postaci, ani znaku ścieżki.
Grużewski cofnął się, upatrując grobu, który mógłby aż tu przywieść tak strojną damę. Lecz nigdzie, krom ubogich mogiłek, napoły zapadłych, ani granitu, znaczącego pańskie miejsce spocznienia, ani tarczy herbowej, ani krzyża dostatniejszego, ani marmuru, ani nadpisu. Wszędy taż sama, na wietrze sczerniała, Boża męka, wszędy taż sama darń zrudziała, łzami ostatniego dżdżu rozlśniona.
Chciał już zaniechać daremnych poszukiwań, gdy, z pod krzyżyka, rozpostartego na tle wystrzelistego świerku, pęk kwiecia, zagrał mu żywemi barwami.
Juljusz podszedł ku mogile, którą ów krzyżyk strażował, i zdumiał się. Mogiła ta bowiem, która, na pierwszy rzut oka, poza pękiem białych i czerwonych róż, była zgoła do swych sąsiadek podobną, wydała mu się naraz jakąś oazą pamięci na pustkowiu opuszczenia. Darnina jej zieleniła się wiosennemi puchami. Wstęgi ścieżek, wokół mogiły, skrzyły się ziarnkami równego, żółtego piasku. Krzyżyk, dziwnie prosty, jak na swe zmurszałe ramiona, dźwigał piękny wieniec nieśmiertelników. Nigdzie ani śladu zielska, ani liścia zeschłego, ani badyla, ani gałązki, wichrem strąconej, ani załamu na skarpach trumiennych linij mogiły, a wszędy znamię dotknięcia ręki zabiegliwej, kochającej.
Juljusz pochylił się ku różom, jakby od nich odpowiedzi się spodziewał. Róże wionęły ku niemu całem bogactwem upajającego tchnienia, niby swym cieplarnianym rodowodem się chełpiąc. Krzyżyk zaś, naprzekór, arystokratycznym ich zapałom, wyraźniej zarysował żłobienia nadpróchniałych liter, wyrytych u jego podstawy, i zakrzyknął hardo: „Muraszce, żołnierzykowi ziemi polskiej — odpoczynek wieczny“.
Grużewski uchylił kaszkietu, raz jeszcze ku różom spojrzał i zawrócił na drogę.
W pałacu powitała go obojętna cisza. Nikt z kręcącej się przed podjazdem służby nie uhonorował dziedzica Kielm, nawet hajduk w antykamerze — jakby go nie spostrzegł. Nadomiar, w komnatce stół, nakryty do obiadu, zapowiadał, że nikt nie myślał kwapić się z zaproszpniem Grużewskiego na pokoje.
Juljusza rozdrażnienie zdjęło. Zmierzył gorączkowemi krokami wzdłuż i wszerz swą komnatkę, targnął za taśmę dzwonka i marszałka dworu wołać kazał.
Szamotulski zjawił się niebawem.
— Czy zameldował pani podkomorzynie, iż pragnę podziękować jej za gościnę?
— Najakuratniej. Pani podkomorzyna jest niedysponowana i ten... ponieważ jeszcze panicz nie wyjeżdża...
— Wyjeżdżam w tej chwili! — uniósł się Grużewski. — Ani godziny dłużej zabawić nie mogę!
Marszałek skłonił się zimno. Juljusz wykrztusił kilka słów żalu, iż niedyspozycja pani podkomorzyny nie pozwala mu stawić się przed jej obliczem.
— Powtórzę najakuratniej! Więc po obiedzie...
— Nie, natychmiast! Proszę posłać do moich ludzi, aby zajeżdżali!
Szamotulski wyszedł z komnatki. Juljusz odsapnął z ulgą.
Dobrze uczynił, tak należało, tak trzeba było. Urażą się, krzywić będą, dociekać, tem lepiej. Ani minuty dłużej, ani sekundy.
Jeszcze, gdy Stałgajtys nadszedł puzderka zbierać a tobołki podróżne układać, jeszcze Grużewski wrzał poczuciem swej słuszności, jeszcze tysiąc argumentów miał na to, że tak właśnie powinien był postąpić. Lecz gdy pokojowiec zapowiedział mu, że nejtyczanka czeka przed pałacem, naraz pewność siebie zaczęła odbiegać młodzieńca, racje co najtęższe padać w gruzy, zapalczywość niknąć. Jeszcze progu gościnnej komnatki nie przestąpił, jeszcze kąciki jej przezierał, a już do nich tęsknił, już ich żałował, już wyrzucał sobie żakostwo, brak rozwagi, nieprzystojność zgoła.
Grużewski zmógł się, głowę wtulił w ramiona i ruszył korytarzem do antykamery, do podjazdu.
W antykamerze, gdy, poprzez otwarte na ganek drzwi, czwórka siwków pozdrowiła go ochoczem parskaniem, gdy ostatniego pokojowca-natręta miał minąć, cichy, harmonijny głos spiorunował go, osadził w miejscu.
— Pan odjeżdża? Tak nagle?... Ciocia pragnęła, aby pan wypoczął jeszcze!
Juljusz pochylił się, zgarbił i jął wymawiać się niezręcznie gwałtownemi sprawami.
— W takim razie, w powrotnej drodze z Landskorony może pan będzie pamiętał. Ciocia prosi i ja również. Wszak droga znów na Liksnę wypadnie...
— Bardzom rad, bardzo!... Właściwie, nie miałem sposobności podziękować za tyle dobroci...
— To ja raczej winnam dziękować panu.
Grużewski podniósł głowę. Twarzyczka hrabianki uśmiechnęła się doń przyjaźnie. Juljuszowi w oczach pojaśniało.
— Przecież to z mej przyczyny — kończyła cicho Emilja — przytrafiło się panu... i dwukrotnie...
— Nic z mej strony, krom niefortunnych intencyj.
— Wolno je panu mieć za niefortunne, dla mnie szlachetnemi są nadewszystko.
— Pragnąłbym ich dowieść pomyślniej, — odparł z naciskiem Grużewski.
Emilja zaszeleściła niepewnie trzymanym w ręku zwitkiem papierów.
— Gdyby pana nie utrudziła mała prośba... Pan Marcin Karnicki wypada nam krewnym, podwójnym nawet. Raz przez babkę, Mohlównę, i drugi raz przez żonę, Borchównę. Chciałabym przesłać im te oto gazetki. W Landskoronie, jak zresztą wogóle na Inflantach, trudno o nowiny, niezmiernie trudno. A tu są ważne, bardzo, bardzo... Trzeba, żeby i tam wiedzieli, żeby i tam...
— Najchętniej spełnię...
Hrabianka zaniepokoiła się raptem i przystąpiła bliżej do Juljusza.
— Tak — szepnęła — ale nikt tych gazetek i papierów nie powinien widzieć w pańskich rękach! Nikt! Są między niemi takie, które mogłyby przyprawić pana o utratę wolności... i nie pana tylko.
Oczy Grużewskiego łysnęły. Emilja dostrzegła w nich powątpiewanie, bo przekonywała dalej:
— Niech je pan sam przeczyta, chciałabym nawet, żeby je pan przeczytał... Z tych nowin i dla pana i dla wszystkich pragnących wiele doniosłego. Wypadki zbliżają się ku nam, nadchodzą. Należy czynić, należy zabiegać, aby nas zastały przygotowanemi. Całą Europę płomień ogarnął. Za rok, za dwa, może wcześniej, nas dosięgnąć gotów. A tu głusza, nieświadomość nawet tego, co dzieje się tuż prawie.
Emilja mówiła jeszcze. Juljusz słuchał z natężeniem, ścigał każde poruszenie jej ust, napawał się jej głosem, gorzał pod tchnieniem jej oddechu.
Hrabianka umilkła raptownie. Oczy jej spojrzały lękliwie na Grużewskiego i skryły się pod firankami długich jedwabistych rzęs. Juljusz zmieszał się.
— U nas, w Rosieńskiem — podjął z trudem Juljusz — rozpowiadają wiele o tem wszystkiem, lecz sprzeczności co niemiara...
— Jak w każdej wieści, ale tu, w tych papierach, wszystko niezawodne. Powiem panu całą prawdę... Jeden z generałów potwierdził mi je co do joty. Wojsko gotuje się do wymarszu na poskromienie rewolucji belgijskiej. Byłoby podobno już w drodze, gdyby nie odgłosy nadchodzące z Warszawy. Tak powiadał mi generał...
Juljusz zgarbił się. Oczy mu przygasły. Twarz przymusem wionęła.
— Generał! — powtórzył głucho.
Hrabianka wręczyła mu zwitek papierów i rączkę na pożegnanie wyciągnęła.
— Więc, w powrotnej drodze z Landskorony, prosimy pamiętać!
Juljusz skłonił się, dotknął niezgrabnie paluszków Emilji i zawrócił na ganek.
Nejtyczanka wypadła, jak burza, z pałacowego obejścia i potoczyła się szerokim gościńcem.
Myśli Grużewskiego rwały tymczasem bezładnie a zapamiętale, jak, unosząca go, czwórka siwków, która, po długiem zastaniu, z wiatrem iść chciała w zawody, a lejcom wymawiać posłuszeństwo. Ale może, jak ta czwórka siwków, trafiły na skraju Liksny na wyboje i wyrwy ciężkie, mozolne do przebycia, dwojące ciężar nejtyczanki, bo, jak ta czwórka siwków, jęły dalej coraz równiej sunąć, coraz spokojniej.
Wielką uprzejmość mu okazała, nawet pamięć... nawet przyjazną skłonność. Zaprosiła, i nie z grzeczności samej, bo drugi raz przypomniała mu jeszcze. Zresztą polecenie samo — wszak i ono znaczy, bo zadzierzga ogniwo... Tak, źle, stokroć źle ją sądził. W tem, co mómówiła, mnóstwo dziecinnej przesady, podniecenia naiwnego, niedowarzonego ale szczerego, prawdziwego. Generał! Hm! On jeden zawadza mu, psuje czystość obrazu. On jeden — i ten kapitan dyneburski, niemiec — drugi. Lecz może oni właśnie... tylko z politycznej rachuby... Kto wie! Jednak te słuchy, te wynurzenia starej piastunki! A może i teraz gra obłudna, fałsz, udanie? Bo i cóżby jej było do rewolucji, do wojen! Wypadki doniosłe! Cóż, do licha, za doniosłe wypadki? I w Warszawie! Belgję znów sobie znaleźli, do wczoraj była Turcja! Et-tam! Prawdę mówi stary Rydwin: czegoś własną garścią nie przytrzymał, tego cudzą gębą nie chwycisz! — Hm! A przecież na tej nocnej wyprawie taką była, że ani uwierzyć, ani ogarnąć. A dziś, a przed chwilą? Błahych pozorów się uczepił i oskarżył niegodnie. Kryminał wytoczył przywidzeniom.
I Grużewski ją korzyć się w sumieniu, i nową świątynię w myśli swej budował Emilji, i z mgieł srebrzystych przyszłość słać, i słać, tak kunsztownie, że piękne oczy hrabianki z każdej nań poglądały gwiazdy.
Nejtyczanka podskoczyła gwałtownie na wyrwie i skręciła w bok, pod rów przydrożny.
Juljusz chciał napomnieć i stangreta, lecz równocześnie ozwały się tuż dzwonki pocztowe, trójka rozczochranych łbów końskich przesunęła się i ukazała mu na chwilę szeroki powóz, a w nim obok zamaszystej postaci wojskowego, równie zamaszysty a rozpierający się na siedzeniu bukiet.
Grużewski pobladł — tym wojskowym był Kabłukow.
Jechał do Liksny z bukietem! Czy do Liksny? Nie, nie podobna...
Juljusza wściekła determinacja zdjęła. Porwał się na równe nogi, rękami na koźle się zaparł i ścigał malejący w oddali pojazd generała. Aż pojazd zniknął mu na skręcie. Grużewski kazał stangretowi zawracać. W kilka minut dosięgnął skrętu. Pojazd znów się ukazał i rósł teraz, w miarę kłusowania siwków.
Juljusz pomiarkował stangreta. Nejtyczanka iść zaczęła chyłkiem, bacząc na zachowanie przystojnej odległości, aż dotarła do miejsca, z którego widać było, jak na dłoni, i Liksnę, i pałac, i drogę doń wiodącą.
Nejtyczanka zatrzymała się.
Grużewski poglądał, czekał a łudził się.
Powóz już dwa ostatnie rozszczepienia gościńca minął. Zostało mu jedno. Być może, iż i to minie i dalej gościńcem, ku Dźwinie, podąży... Już nadjeżdża, jużby skręcił, gdyby...
Juljuszowi w oczach pociemniało.
Powóz generała Kabłukowa pędził teraz, co koń wyskoczy, drogą ku pałacowi.
Grużewski osunął się ina siedzenie — śmiech krótki, skrzeczący dobył mu się z ust i zamarł w krtani.



IV.

Niepomału zalterował się imć pan rejent Raszanowicz, gdy nazajutrz, około południa, nejtyczanka Grużewskiego z trzaskiem, brzękiem a łomotem zajechała przed jego ubogi, a napoły w ziemię wrosły dworek.
Imć pan rejent personatów był wprawdzie zwyczajny, bo, gdy sprawę graniczną dominikanów posińskich wiódł przed czternastu laty, to pan starosta lucyński, Borch, dwa razy w kancelarji imć Raszanowicza zasiadał i w jego oczach, „Trzema Kawkami“ na krwawniku, akt zgody napieczętował. Ale wonczas było kiedy do uhonorowania się przysposobić, było kiedy godnie wystąpić. A teraz ledwie czasu starczyło rejentowi, żeby porwać się z za stoła, kapotę na brzuszku, przedstawiającym niejakie w odzieniu uchybienie, zapiąć, Błażka, palestranta, który w rogu kancelarji patyczki do klatek rejenciny strugał, wypchnąć do alkierza i, musnąwszy czuba, wybiec na powitanie gościa.
Na ganeczku gładko rejentowi poszło, bo gość sam najpiękniej się sprezentował, a choć aż dmuchało odeń magnackim zapachem, poczciwie czarną, zgrubiałą rękę pana Raszanowicza uścisnął.
W kancelarji niesporzej się zaczęło. Rejent bowiem chciał kilku zamachami i pokład kurzu zgarnąć połą ze stoła, i dziurę w siedzeniu fotela Statutem Litewskim zatkać, i strużyny Błażkowe nogą nieznacznie, pod ścianę, usunąć, i wdzięcznem skłonieniem raz jeszcze młodego panka uczcić. Lecz, że pękatej figurce pana rejenta zbywało na zwinności, tedy wraz ze Statutem Litewskim pliką butwiejących papierzysków targnął i zwalił je na podłogę, kłębami stęchłego pyłu wypełniając duszne powietrze kancelarji.
Skonfundował się pan rejent i kontenans stracił. Gość jednak tak zgrabnie się ozwał, a tak grzecznie wywiódł, iż imć Raszanowicz ani się spostrzegł, jak za pan-brat przy stole z nim zasiadł. Skrypt, który przybyły na zagajenie sprawy swej przedstawił, całą już swobodę rejentowi wrócił.
Imć Raszanowicz okulary nałożył, powiódł oczyma po skrypcie, mlasnął językiem przy wyrazie „tysiąc“, skupił się w sobie, paluchem w czoło stuknął i, brwi nastroszywszy, zakonkludował groźnie:
— Procesować!
Przyczem tak się zacietrzewił, iż gość nie mało natrudzić się musiał, zanim zdołał rejenta przekonać, iż bynajmniej nie idzie mu o procesowanie się z panem Karnickim, bo i niema powodu, a jedynie o przepisanie długu, należnego Jakóbowi Grużewskiemu, na rzecz syna, Juljusza, jako spadkobiercy.
Imć Raszanowicz aż posmutniał. Z procesu o cały tysiąc dukatów możnaby niejednego kulfona mieć, a za proste dokumentu ułożenie i o rubla nie sporo się przymówić. A w dodatku proces i Grużewskiego z Karnickim.
Westchnął nieznacznie rejent. Arkusz papieru rozłożył, przyciął nowego pióra i jął pisać.
Pół godziny nie wyszło, a już rejent zdążył, co trzeba, wykoncypować, przeczytać, brakujące kropki postawić, a nawet żyda, co mu skapnął, do ogonka jednej z liter przyczepić i wykrętasem zamaskować.
Gość podziękował i o należność zapytał. Rejent stęknął.
— Dobrodzieju mój, gdyby proces, gdyby pozew, gdyby... gdyby choć testament! Ale tu... nie wiem, drobiazg, nie wiem, dalibóg! Co łaska, co wola pańska!
Klijent do paska pod kamizelą sięgnął dwoma palcami, zadzwonił w ukrytej kieszonce i, nie rachując, dobył szczyptę tęgą złota i imć Raszanowiczowi podsunął.
Rejentowi w oczach zaświdrowało. Toć dukaty szczere, holenderskie, obrączkowe, których, od wiłkomierskich czasów, gdy sam u patrona się wysługiwał, nie oglądał, szczerzyły się doń ze stoła. Imć Raszanowicza aż poderwało. Drżące ręce do dukatów wyciągnął i już zgarnąć je miał, lecz, rzuciwszy wzrokiem na młodzieńczą twarz klijenta, zawstydził się i ręce opuścił bezwładnie.
— Dobrodzieju mój, gdzież mogę!
Gość uśmiechnął się pogodnie.
— Panie rejencie, pierwszy raz się zgłaszam do pana, ale nie ostatni. Więc na zawarcie relacji, jedno w drugie pójdzie! A nuż proces wyniknie!
— Toć-że tego na dwie apelacje starczy!
Drożył się jeszcze imć Raszanowicz a sumitował, lecz klijent rozmowę odwrócił i rozpytywać zaczął o gospodę w Lucynie a napomykać, że radby tu do drugiego dnia zabawić, aby koniom dać wypocząć i po nocy do Landskorony nie zjeżdżać.
Rejent rozpromieniał. Cały Lucyn w okamgnieniu sponiewierał, w niechlujstwie unurzał — i dopiero, skłoniwszy się do nóg pankowi, palnął zaprosiny.
Gość znów teraz niby się wymawiał, niby uchylał, niby mnóstwo warunków stawił, ale tak łatwych, że w kilka chwil imć Raszanowicz, jak kula, wpadł na drugą stronę dworku, do świetlicy, gościa zwiastować żonie.
Pani rejencina, choć żałosnej była twarzy a wiotkiej urody, w potrzebie miewała okrutną do rządzenia sprawność i bezmała hetmańską orjentację. Stąd, ledwie imć Raszanowicz, z pierwszego impetu sobie ulżył, ledwie wygadał z grubszego, co, kto, jak, gdy rejencina już na dziewki zakrzyknęła, już Błażka na miasteczko po sprawunki z dukatem wysłała, już miała i obiad ułożony i podwieczorek, i wieczerzę — i już obwarzanki wykładała na talerz do zieleniaczku.
Co dziwniejsze, iż wszystkie te rozkazy i postanowienia nie tylko nie przeszkadzały rejencinie słuchać gorączkowych wyjaśnień małżonka, lecz w tem słuchaniu właśnie zdawały się czerpać swoją siłę, bo ilekroć imć Raszanowicz milkł, płaczliwa twarz rejenciny kurczyła się, a głos jej piszczał śpiewnie:
— Pietruleczku, mów, duszko! Do kaczek trzeba majeranku. Mówże, Pietruniu, niedołęgo! Maryś żółtka ukręci! Więc napisałeś?... Maryś!
Aż kiedy po raz trzeci rejent dotarł do końca opowieści, rejencina zakomenderowała omdlewającym głosem:
— Surdut odświętny weź i do gościa... no, rusz się, duszko...
— W tem miejscu, z pod przymkniętych powiek rejenciny, padło na rejenta tak smętne spojrzenie, że pan Piotr jeno ku opuszczonej bezwładnie ręce swej małżonki zerknął i, przysunąwszy się skwapliwie do skrzyni, dobył pośpiesznie surduta granatowego, napoleońskim krojem uszytego, i jął go przywdziewać.
— Maryś żółtka ukręci! — powtórzyła rejencina, zaglądając kolejno do kuchni i do sąsiedniej sypialki. — A nie zapomnij chustki na szyję! Maryś...
— Pamiętam, już mam! — odrzekł pan Piotr i ku drzwiom do sieni zawrócił.
— Pozwól Pietruleczku, a Maryś, gdzie Maryś?!
— Maryś? — powtórzył rejent, rozglądając się po świetlicy. — Nie wiem...
— Wiec szukaj, rusz się, poskocz, Pietruńciu, mówię: poskocz!...
Rejent zatoczył się, minął chwiejącą się zdradliwie postać małżonki i wybiegł do kuchni, stąd do sypialki, z sypialki do alkierza, z alkierza do sieni i do ogródka, lecz Marysi, bratanicy, chrześniaczki, nigdzie ani śladu. Tymczasem głos rejenciny ścigał go coraz smętniej, coraz żałośniej.
Pan Piotr aż spotniał. Po raz wtóry i trzeci kąty dworku przejrzał, nie pominął kurników, nie darował chlewkom, był u poczmistrzów, u asesorów na podjeziorzu za zamkiem i znów dworek obchodził — daremnie. A tu rejencina coraz bliżej nań następowała, coraz czulej do poszukiwań zachęcała, a tam gość w kancelarji siedział i nie wiedzieć, co za supozycje czynił.
Tak chodząc a kołując, a bacząc na omdlewające poruszenia rejenciny, pan Piotr, bardziej dla gorliwości okazania, niż dla nadziei wykrycia zaginionej, wspiął się po drabinie na strych.
Aliści, zanim z ostatniego szczebla nogę dźwignął, aż stęknął z ukontentowania. Marysia, stała tuż. z główką, do szybki dymnika przyciśniętą.
Rejent dopadł bratanicy.
— Bój się Boga, Maryś! a tobie co tutaj?
Maryś ani drgnęła. Rejent zajrzał od boku.
Twarzyczka rozogniona, oczka w nejtyczankę, stojącą pod dworkiem, wlepione, nosek czerwony a napęczniały.
— Może... może pani stryjenka? Co? — mruknął pan Piotr, odciągając dziewczynę od dymnika.
Marysia oczy spuściła i główką potrząsnęła.
— Widzisz! A ja tu szukam! Choćbyś się ozwała. Co tam, faramuszki jakieś! pewnie niema czego! No, no otrząśnij mi się. Musisz niejedno pani stryjence dopomóc; gościa mamy — i nielada, magnacika... wypadnie sprezentować się przystojnie... klijent taki, że...
— Że... że... o, Jezu, proszę stryjcia!...
— Co tobie? na Boga! Dziewczyno, zmiłuj się!
— Marysia uchwyciła rejenta za szyję.
— To aby tak... z wielkiej, z wielkiej uciechy...
— Hę? Co powiadasz?
— No, że... że przyjechał nareszcie.
— Kto? Dokąd?
— Przecież... Juliś, Grużewski!
Rejentowi czub się zjeżył.
— Juliś, powiadasz, Grużewski? Hę? A waćpanna skąd go? a waćpanna kiedy? a toż co?!...
Marysia, miast się zawstydzić, główkę wtył odrzuciła z przekonaniem:
— Uch, proszę stryjcia, toć jeszcze w Krożach, u benedyktynek, dwa razy mi zaprzysiągł!
Imć Raszanowicz osłupiał, lecz, nim na słowo się zdobył, ugiął się pod ciężarem ręki, która mu na ramieniu spoczęła.
— Pietruleczku, prosiłam do gościa iść...
— Idę, kochanie, jeno Maryś właśnie...
— To nie twoja sprawa — poskocz, Pietruńciu, z serca... proszę...
Tu ręka rejenciny, ciążąca na ramieniu imć Raszanowicza, usunęła się tak sztucznie, że rejent, jak z procy, ku drabinie wyleciał.
Gdy się to działo, Juljusz tymczasem w kancelarji układał dalszy plan swej wyprawy na dom rejenta.
Dotąd wszystko poszło mu według zamierzeń. Teraz wypadnie mu jeno napomknąć coś o Raszanowiczach, wypomnieć znajomość swą z Marysią i ucieszyć się szczęśliwemu zbiegowi, aby tem wszelki domysł usunąć. A potem już, potem zaczaić się, pochwycić sposobność zostania sam na sam i dopieroż!... Dopieroż rozmawiać się będą, dopieroż jej powie...
W tem miejscu Grużewski czoło potarł, niby pierwszego odezwania się swego do Marysi szukając, lecz to odezwanie skryło się gdzieś, za szeregiem natrętnych, dokuczliwych pytań, więc z niemi jął się rozprawiać.
— Co jej powie? Mnóstwo, mnóstwo rzeczy. Miłuje ją? Oczywiście! A dalej? Dalej... Nic. Złego? Niema nic złego. Ród dobry, poczciwy, lepszy od niejednego hrabskiego... co to na dwóch stołkach siedzi, tu ojców ojczyzny udaje, a tam do klucza szambelańskiego się wdzięczy, albo parenteli z byle generałem szuka! Żenić się? Znów tak odrazu nie myśli. A gdyby co do czego przyszło, — to i Marysia potrafiłaby, i ona umiałaby, choć na klawikordzie. U benedyktynek krożańskich nawet Szemiotówny, najprawdziwsze Szemiotówny z Dykteryszek, naukę pobierały. A Szemioty, wiadomo, od Perkuna się wywodzą. Niezawodnie, trzeba tylko rozumem brać. Tam, w Liksnie, majaczyły mu się koszałki-opałki; jeszcze wczoraj, w Rężycy na popasie, z żałości go paliło. I po czem? Hm. być może, gdyby inaczej, gdyby hrabianka, gdyby Emilja... Ale cóż, przekonał się, ostatecznie przekonał. I jakież porównanie! Tu sentyment rzeczywisty, tyloletni, dla którego okropności całe wycierpiał. A tam, tam przelotna znajomość i rankor. Sprawiedliwy rankor, lecz z rankoru jakaż wróżba dla sentymentu? Nie było go i niema... A tu jest, tkwi od pacholęctwa.
Jeżeli Grużewski, rozmyślając tak, a ważąc, miał wątpliwości co do uczuć, które go w dom stryjostwa Marysi przywiodły, to wątpliwości te w spojrzeniu powitalnem panny Marysi na zupełną poszły zagładę.
Juljusz promieniał. Gdzieżby spodziewać się mógł, żeby ta wystrojona, pośmigła a wdzięczna panna mogła być tą dawną „pulchrą“ krożańską. Urosła, wybielała, wypiękniała, że nie poznać; gdyby nie oczy, niebieskiemi żyłkami w tęczówkach nakreskowane, a po dawnemu źrenicami piekące, nie przypuściłby, że ma wprost siebie, za stołem, Marysię Raszanowiczównę.
Ale bo i wszystko szło teraz Grużewskiemu, jak z płatka. Polityczne wypomnienie o znajomości swej z panną, i przywitanie samo z Marysią, i uprzejme zdumienie rejenta, i pierwsze odezwanie rejenciny, jedno z drugiego się motało najpomyślniej, bez zająknienia, bez mitręgi.
Przy obiedzie Juljusz czuł się jakby wniebowziętym. Nigdy jeszcze tak, jak tutaj, go nie honorowano, nigdy tyle mu zachowania nie okazywano, nigdy nie był przedmiotem tak bacznej a miłej gościnności.
Gdy mówił, cisza zalegała komnatkę, gdy kończył potrawę, sześcioro rąk półmisek mu podsuwało a chór głosów zapraszał błagalnie. Rejent, za każdym łykiem wina, skradał się z butlą do szklanki Grużewskiego, rejencina co moment to z sosem, to z solą, to z cukrem się nastręczała, a panna Marysia piekła Juljusza ślepkami, a spojrzenia jego szukała. Grużewski zresztą nie potrzebował symulować obojętności. Rejent miał pod ręką tyle do powiedzenia o sporze granicznym dominikanów posińskich i o staroście Borchu, który „Trzema Kawkami“ akt zgody, w jego obecności, napieczętował, a rejencina tyle spraw pilnych do kuchni, że Juljusz mógł, ile chciał, milczeć, a raczej błyskami oczu z Marysią się rozmawiać.
Pod koniec obiadu Grużewski zaczął turbować się, czyli znajdzie sposobność do pozostania sam na sam z Marysią. Aliści przypadek sprawił, że i temu pragnieniu stało się zadość, i to tak szybko, że Juljusz ledwie zorjentować się mógł, iż rejencina wyszła do kuchni i męża za sobą wywołała, i że główka Marysi chyli się ku niemu, a wpółrozwartemi ustami z ust jego każde drgnienie sposobi się chwytać.
Juljusz stropił się nieco, lecz się opamiętał i bąknął nieśmało:
— Mam wiele do powiedzenia...
— I ja także! — przyświadczyła skwapliwie Marysia.
— Więc trzeba... trzeba... — zaczął Grużewski i urwał, bo w sąsiedniej kuchni naczynia zastukotały raptownie, a śpiewny głos rejenciny ozwał się pełniej.
Marysia brewkami do góry podrzuciła i zachęciła szeptem:
— Coo?!
— To jest, trzeba, żeby coś... — plątał się Juljusz, zezując niespokojnie ku drzwiom do kuchni.
— Po podwieczorku niech się na zamek iść napiera.
— Na?!...
— Zamek! — dokończyła energicznie panna Marysia.
Wejście rejenta udaremniło dalsze wyjaśnienie, czem Grużewskiego na niełada skazało mękę, bo, o ile doskonale pojął, iż Marysia w owem napieraniu się na zamek znalazła niechybną do rozmówienia się sposobność, o tyle wyobrażenia nie miał, o jakim zamku była mowa, a przecież wypadało wiedzieć coś, choćby dla nawiązania kwestji.
Z początku obiecywał sobie Juljusz, że przed podwieczorkiem znajdzie jeszcze moment na zamienienie dwóch słów z Marysią, lecz ta zaraz po obiedzie wysunęła się z komnaty i nie wracała.
Nadszedł nareszcie podwieczorek. Rejencina już miód wykładała do pszennych bułeczek a konfiturami częstowała; rejent, uporawszy się ze sprawą graniczną dominikanów posińskich, żwawiej krzepił się zieleniaczkiem a introdukcję zagajał do ulubionego tematu ze swych wiłkomierskich czasów, kędy rozgrywał się głośny na całą Rzeczpospolitą proces Kossakowskiego z Tyzenhauzem, proces, który sejmem w następstwie zatrząsł a srogich kłopotów Stanom obradującym przyczynił, — a Marysi wciąż nie było widać.
Grużewskiemu przyszło do głowy, iż Marysia właśnie u kogoś w owym zamku nań czekała. Więc się zmógł i postanowił, bądź co bądź, nieszczęsnego zamku się dopytać. Na ten koniec przerwał imć Raszanowiczowi historję małżeństwa Kossakowskiego z wdową po Tyzenhauzie i zagadnął:
— Daruj, panie rejencie, lecz ciekawym... Lucyna...
— Nie Lucyna jej było na imię, tylko Barbara.
— Rozumiem, lecz pytam o Lucyn, o tutejsze miasto...
Rejent machnął ręką desperacko.
— Mój dobrodzieju, łaskawco, niema o co, dalibóg, niema!
— Ale przecież miasto!
— Dziura, królu mój, najdziurawsza... a masz, Wiłkomierz za czasów...
— Przepraszam, jednakże Lucyn był...
— Był, był! — podjął rejent smętnie. — Juści był, kiedy wszystko było! A teraz co? burłak starowierca z białym rusinem spiera się o ten dym, co im się z kurnej chaty kurzy! I co z tego? Batog strapczego im trybunali justycję, a gęba strapczyny, za jaj kobiałkę, palestruje! Było! I niema! Gdyby nie cześnikowic, co się, po bożemu, od lat dwudziestu, o sukcesję prawuje z bratem, tobyś gęsi przez rok nowego pióra do inkaustu nie wydarł. Pustka, królu mój. Ostatek Napoljon nam wymiótł. Bieda jeno została i ta się pleni. Człekowi zwija się na wątpiu, gdy wspomni. Bacz, królu dobrodzieju mój. Weź taki Wiłkomierz...
— Za pozwoleniem — wtrącił znów Juljusz, nawracając do Lucyna, — więc z dawnych czasów osobbliwość niejedna została i budowla niejedna.
— Osobliwość!... jest, jest, i taka, że drugiej chyba w Ziemi Obiecanej szukać. Imaginujże sobie, dobrodzieju, królu mój, żydków, za pługami chodzących! Owóż tu, w Lucynie, dla zupełnego zamożności wytrzebienia, taka się chanaańska narodziła obyczajność! Cóż, ruina, i jakiej w Wiłkomierzu...
— A zamek! jęknął z desperacją Grużewski.
— Choćby! Wiłkomierski Świdrygajłę pamięta, a sterczy jeszcze cale tęgo.
Juljusz ostatnim wysiłkiem konceptu spróbował rejenta od Wiłkomierza oderwać, lecz nie poradził. Rejent bowiem, nie zważając więcej na Grużewskiego, rwał na przełaj do procesu Tyzenhauzów, do pozwu pierwszego i napadu zbrojnego na Kossakowskiego w Wojtkuszkach.
Grużewskiemu miód zgorzkniał z udręczenia, a imć Raszanowicz precz rozpowiadał jeszcze.
Aż kiedy Juljusza zupełna ogarnęła beznadziejność, drzwi boczne skrzypnęły zlekka, a śpiewny głos rejenciny zagaił tonem miłej wymówki:
— Pietruleczku, nie zważasz, pan Grużewski życzyłby sobie może wyjść na Lucyn! Może na pojeziorze... a może na podzamcze?
— Chciałem prosić nawet na zamek...
— Sługa dobrodzieja, jeno dojdę do interwencji kanclerza wielkiego litewskiego, który za instancją...
— Pietruńciu, w drodze będziesz rozpowiadał.
Juljusz podniósł się żwawo z za stoła, aby rejenci nie za tak grzeczną podziękować baczność, lecz, miast z rejenciną, stanął oko w oko z Marysią, która wsunęła się niepostrzeżenie do komnatki. Ale rejent ani myślał pofolgować swemu słuchaczowi.
— Racz-że, królu mój, tędy, tędy! Owóż, na czem to ja stanąłem?... Aa!
— Czy nie uprzykrzę się waszmość państwu? — zagadnęła z boku panna Marysia.
— Prosimy bardzo.
— Chociaż proces cię nie zajmie — poprawił rejent, wskazując drogę Juljuszowi.
Panna Marysia narzuciła chusteczkę i wysforowała się przodem. Rejent zaś pilnie dotrzymywał kroku Grużewskiemu i, dla lepszego rozwinięcia przedmiotu, wyłuszczał ab ovo początek zatargu Tyzenhauza z Kossakowskim.
Tak idąc, minęli szereg lepianek, z pod których ciemne, ziemiste biedactwo ludzkie spozierało na nich z lękiem, i wydostali się za most, kędy, nad zwierciadlaną taflą jeziora, na wyniosłości, piętrzyły się czerwono-brunatne złomy ruin zamkowych.
Juljusz, któremu teraz mowność imć Raszanowicza dwakroć dokuczała, starał się kroku przyśpieszyć, aby z idącą przodem Marysią się zrównać. Rejent atoli, jak na złość, przystawał i, przystawając, za wyłogi surduta Grużewskiego zatrzymywał. W ten sposób, miast się zbliżać do Marysi, Juljusz bardziej się oddalał.
Grunt tymczasem, w miarę zbliżania się ku ruinom, grzebieniami wałów się stroił, a coraz trudniejszemi do przebycia fosami i rozsypiskami gruzów drogę grodził.
Wysmukła postać Marysi, która dotąd zanurzaniem się swojem każdą nową wyrwę do przebycia wskazywała, znikła raptem.
Juljusz zaniepokoił się.
— Panie rejencie, czyby...
— A juści, królu dobrodzieju, zapis był akuratny na dominium Wieprze.
— Panna Marysia...
— Barbara, Barbara, dobrodzieju mój.
— Pietruńciu, pomóż mi, duszko! — zawołała nagle rejencina, nadchodząc szybko.
Imć Raszanowicz zatrzymał się posłusznie. Grużewski zaś, targnięty buntem, rzucił się naprzód ku grzebieniowi, za którym sczezła mu postać Marysi. Wspiął się nań szparko i zsunął się w głąb błotnistej fosy. Tu jednak pomiarkował się, że zbyt obcesowo rejenta odbiegł, i spojrzał w górę, czyli nie idzie, gdy równocześnie, tuż z za krzaku leszczyny, napomniał go nadąsany głosik Marysi:
— Proszę, nareszcie!
— A...
— Trzeba na drugą stronę i po tym kamieniu tu, do mnie.
Juljusz spełnił dość niezgrabnie rozkaz i znalazł się przy Marysi, lecz ta odwróciła się odeń i po skarpie jęła iść szybko fosą.
— Za mną, za mną!
Grużewski ruszył bez wahania za przewodniczką, co było nielada zadaniem, bo Marysia, świadoma miejscowości, z fosy wydostała się na złom muru zamkowego i wpadła w labirynt ruin, przeskakując wądoły i czeluście rozwartych lochów, drwiąc z grożących zawaleniem sklepień, na lada kamuszczku znajdując dość oparcia dla swej lekkiej stopy, na lada występie cegły dość chwytu dla krępych paluszków.
Po kilkunastu minutach takiej drogi, Marysia zatrzymała się śród rozszczepionych murów.
— Jesteśmy na miejscu.
Grużewski rozejrzał się dokoła.
— Tu była sypialnia Batorego.
Juljusz znów się rozejrzał, lecz, miast trafić na widomy ślad tak wysokiego tej części ruiny dostojeństwa, napotkał piekące oczy panny Marysi.
— Aa... więc tu?
— Tu.
Grużewski chciał jakimś wyrazem nawiązać rozmowę, gdy naraz spostrzegł, że panna Marysia o głowę go przerosła, że ledwie jej do ramienia dostaje. To odkrycie upokorzyło go i zadrasnęło, bo przypomniało wyzwisko garbuska, którem mu, dla niskiego wzrostu i okrągłych pleców, niegdy w gimnazjum mitawskiem dokuczano.
Juljusz nachmurzył się i przed się wprost patrzył. Marysia milczała.
Trwało tak przez chwilę. Aż z ponad gorseciku fala muślinu wzdęła się gwałtownie i zaczęła chwiać się, wachlować a różanemi przeźroczami łyskać.
Juljusza lęk opanował.
— Ale bo właśnie... czy pan rejent!... możeby należało wrócić...
Muślin mocniej się zachwiał.
Panna Marysia rozpłakała się.
Grużewski przeraził się i jął przepraszać, sumitować się a koić żal pulchry krożańskiej. Lecz, że łzy precz ciekły rzęsiście, więc, dla wzmocnienia perswazji, pucnął w jedną rączkę, potem w drugą, potem znów w pierwszą, wreszcie, że główka Marysi zwisła, więc pucnął w czoło, dalej w szyjkę i jeszcze w czoło.
Marysia ucichła nagle. Grużewski, na ostateczną zgodę, raz jeszcze bombiastą rączkę do ust chciał ponieść, ale ta umknęła mu, a natomiast szyjka się nastręczyła.
— Wolę w pieprzyk — szepnął roześmiany głosik.
— W pieprzyk? — powtórzył przeciągle Juljusz, nie orjentując się. Ale, na szczęście, dostrzegł na buzi, pod uszkiem, brunatną, meszkowatą plamkę, a choć cale nie zdała mu się być godną szczególniejszego wyróżnienia, pucnął uprzejmie.
Marysia odskoczyła w bok ze śmiechem, siadła na złomie muru i ruchem ręki wskazała Juljuszowi miejsce obok siebie. Srebrzysty głosik panny Raszanowiczówny zadzwonił raz i drugi, zaczem pewności zupełnej nabrał i, już nie zważając na Grużewskiego, całą skalą dźwięków ruiny zamkowe wypełnił.
Grużewski mógł teraz, a bodaj musiał, trwać w milczeniu. Głosik bowiem sam sobie odpowiadał, sam smutek zagłuszał wybuchami radości, sam własne niweczył zwątpienie, sam Juijusza wyręczał.
Panna Marysia mówiła z zapałem, wypominała czasy krożańskie i historję pamiętnego listu, który ich zdradził, i srogie rekolekcje z tej przyczyny, i dni tęsknoty, i owo pisanie o stałości i odpowiedź o kalinie krożańskiej. Po tem zwracała się do Lucyna, rozpowiadała o poczmistrzu, o Błażku palestrancie, o cześnikowiczach, o kwiatkach w ogródku, o dzieciach organisty, które uczy od miesiąca, i o liście od ksieni, zapowiadającym, że od Wielkiejnocy będzie mogła miejsce nauczycielki objąć, i o tem, że niewiadomo, co jeszcze, bo stryj ostwo radziby ją w Lucynie zatrzymać, rodzice woleliby ją w Wilnie mieć, a ona, sama nie wie, raczej wie tylko, że miłuje, okrutnie miłuje...
Ten zwrot napełnił dumą Juljusza. Nigdy jeszcze tak otwarcie, tak szczerze nie wyznała mu swego kochania, nigdy jeszcze nie kłoniła tak ku niemu swej główki, nigdy tak chciwie nie szukała jego spojrzenia.
Wprawdzie Marysia stanowczo nadto wyrosła i zgoła dziecinną żywi predylekcję do swego pieprzyka, który wcale mu się nie zdaje, ale, swoją drogą, przyjemnie słuchać, bardzo przyjemnie. Ot, żeby hrabianka zobaczyła! ot, poznałaby! A przecież Marysia od niej piękniejsza, o wiele piękniejsza. Takie, naprzykład, dołeczki w buzi pasowałyby Emilji, niezawodnie... Chociaż może nie, twarzyczka hrabianki...
— A ty, ty, powiedz, miłujeszże mnie, prawdziwie miłujesz?!
Juljusz zawahał się. Źrenice Marysi rozszerzyły się niespokojnie. Lecz Grużewski wnet się zorjentował. Czy ją miłuje? I na cóż to pytanie! Wszak samo przybycie jego do Lucyna, wszak cała ta wyprawa, niby do pana Karnickiego, najlepiej świadczą. Inaczej, czyżby był zabiegał o widzenie się, lub czyżby słał do niej apostrofy!
Grużewski w tem dowodzeniu i sam pewności siebie nabrał. Rozmowa potoczyła się teraz ze zdwojonym impetem. Juljuszowi słowa same płynęły. Od przedmiotu do przedmiotu, od wspomnienia do wspomnienia, od uciesznej historyjki do ucieszniejszej, kulał się ochoczo. A że wolę zupełną myślom dawał, więc ani spostrzegł, gdy Liksny sięgnął i przygody swej na Dźwinie. Tu nieco się splątał w opowiadaniu, i dość mglisto rzecz przedstawił, ale gdy do hrabianki dotarł, wnet całą swadę odzyskał. Hrabianka, w ustach Grużewskiego, w okamgnieniu na taką urosła poczwarę, że aż Marysia wzięła ją w obronę. Lecz Juljusz gwałtowniej natarł na hrabiankę. Marysia, zmęczona sporem, uległa.
Poprzestała na zapewnieniu, że, choć nie widzi dostatecznych argumentów do tak bezwzględnego potępienia hrabianki Platerówny, jednakże, nie znając jej, poddaje się sądowi Juljusza, i rozmowę chciała odmienić. Grużewski, niby już o czem innem zagadał, niby już zaniechał i podkomorzyny i Liksny, aliści, po kilku zdaniach, znów do hrabianki Emilji trafiał. Marysia dąsała się, Grużewski milkł, szukał nowego tematu, znajdywał go i wnet w pałacu liksnańskim gościł.
Za czwartym powrotem Juljusza do hrabianki Marysia podniosła się, spojrzała w stronę oparów, unoszących się nad jeziorem, i rzekła z rezygnacją:
— Czas do domu.
— Prawda, ściemniać się zaczyna. Więc idźmy. Otóż, gdyby Platerówna...
— Ach, znów Platerówna! Mówmy o czem innem!
— Sam jestem za tem — przyznał z przekonaniem Grużewski.
— A więc, zanim stąd wyjdziemy, sądzę, że...
Marysia ucięła w połowie zdania i oczy spuściła.
— Że co?... — podjął Juljusz, nie pojmując zakłopotania Marysi.
„Pulchra“ krożańska zapłoniła się. Poduszkowate jej piąstki zmięły nielitościwie trzymaną chusteczkę, oczy strzeliły z pod nasuniętych brwi, usta roztułiły się ze drżeniem, pierś skłoniła się białemi haftami.
Grużewski zafrasował się.
— że co? — powtórzył.
Marysia, za całą odpowiedź, jednym rzutem ciała zawisła na szyi, wycisnęła na ustach Juljusza ognisty pocałunek i, jakby motyl od kwietnego kielicha, oderwała się i spłynęła między ruiny, ku ścieżce powrotnej.
Odgłos osypującego się pod stopami Marysi, gruzu wyrwał Juljusza z konfuzji.
Grużewski otarł machinalnie usta i podążył za „pulchrą“.
Aż do podnóża ruin zamkowych szli w milczeniu, gęsiego. Dopiero u wejścia na kładkę, zawisłą nad błotnistym rowem, Marysia przystanęła i, nie odwracając się, rączkę za siebie wyciągnęła.
— Niech uważa, proszę.
— Dziękuję.
Marysia wbiegła na kładkę, zakołysała się i wskoczyło żwawo na przeciwległy skarp rowu. Grużewski chciał dotrzymać placu swej przewodniczce, lecz tak niezręcznie kładką zachwiał, że, wydostając się na skarp, zepchnął ją w błoto, przyczem ledwie sam nie stoczył się do rowu.
Marysia zachichotała, co Juljusza ubodło.
— Noga mi się zwinęła.
— Ostrzegałam.
— Nie było przed czem.
— Rów głęboki.
— Płytszy, niż Dźwina.
Marysia nic nie odrzekła, Juljusz zaczął znów Dźwinę wpław przebywać i z takim ferworem, że własnej koloryzacji się zawstydził. Więc, dla jej złagodzenia, do amazońskiej odwagi hrabianki zwrócił. Zaledwie atoli imię hrabianki wymówił, Marysia przerwała mu:
— Widzę, że mu hrabianka uroku zadać musiała!
— Uroku? mnie! — zaprotestował Juljusz, krzywiąc twarz do uśmiechu.
Marysia przystanęła na chwilę i wpatrzyła się bystro w twarz Grużewskiego.
— Choćbym nie chciała, muszę suponować.
Juljusz nasępił się. Odezwanie Marysi uraziło go z kretesem.
— Nie zasłużyłem na podobne żarty.
Marysia spojrzała potulnie, serdecznie, jakby przebaczenia szukając w oczach Grużewskiego, lecz ten w inną patrzył stronę.
Dwakroć jeszcze, przed dosięgnięciem dworku, „pulchra“ krożańska usiłowała przyjaznem słówkiem rozproszyć niehumor Juljusza — napróżno. Rankor tak głęboki, tak wielki nim zawładnął, że jeszcze do wieczerzy zasiadł chmurny, że ledwie odpowiadał na zwracane doń pytania, że ani postrzegł wysiłków rejenta ku zajęciu go rozmową, ani turbacji rejenciny, ani napęczniałego noska i zaczerwienionych powiek, z któremi Marysia Raszanowiczówna do stołu przybyła.
Rejentowi tymczasem konceptu już nie stawało, ileże rejencina, udaremniała mu pilnie wszelkie do procesu Kossakowskiego z Tyzenhauzami aluzje. Rejent przezwyciężał się, baczył na jejmość, a szukając, czemby gościa z niemowności wyrwać, coraz do kusztyczka sięgał. Aż w kusztyczku właśnie odwagę dla ochoty swej znalazł, bo, po dłuższym hauście, jeno wąsisków musnął, i, nie zważając na żałosne znaki rejenciny, gardłową sprawę Tyzenhauzowi wytoczył. Aliści, zanim obraz zadanego Kossakowskiemu gwałtu, w pełni artykułów prawa przedstawił, Grużewski w lot dwa wyrazy pochwycił i z całym impetem uderzył w panów polskich samowolę i niesforność.
Rejent chciał przyświadczyć, lecz miejsca nie znalazł, bo Juljusz sadził na przełaj od niesforności do Targowicy, od Batorego do Sasa, od Rejtana do Nowosilcowa, od Racławic do Inflant i do Platerów. Na Platerach ledwie odsapnął i nuże za oczywisty przykład ich stawić, nuże wyłuszczać, jako mataczyny samolubne ich rozpierają, jako na własne oczy napatrzył się w Liksnie okropności.
Imć Raszanowicz, na dźwięk nazwiska Plater, poruszył się niespokojnie i zaczął:
— Dobrodzieju mój, pozwól! — Lecz Grużewski odgadł ekscepcję, bo z Liksny śmignął do spraw publicznych i już w czambuł magnaterję miażdżył.
Imć Raszanowicz słuchał a własnym uszom nie wierzył, czyli możliwem jest, aby ten, który sam nielada był pankiem, tak poczciwie, po szlachecku, sądzić potrafił. Ale rejent nie zdołał jeszcze tej wątpliwości całkowicie ogarnąć, gdy naraz zdało mu się, że młody dziedzic Kielm do serca mu się dobrał i wygarnia mu zeń wszystkie, co najmilsze, racje, któremi tylekroć razy szarą brać zaściankową do łez poruszał.
Imć Raszanowicza żałość chwyciła, toć i on rad był coś rzec, toć i on sam powiadać de publicis lubił. A tu jeden wywód za drugim, niby jego własne, niby rodzone, a tu, choć rejent z ustami wpółotwartemi na wtrącenie sylaby czatował, Grużewski ani myślał go dopuścić do głosu.
Rejentowi krew się wzburzyła. Pochylił się ku przodowi i, ratując dla się konkluzję, huknął wielkim głosem:
— Panowie Rzeczpospolitę zgubili!
Lecz, nim tępe echo tego zawołania przebrzmiało, nim omdlewające spojrzenie rejenciny zdołało dosięgnąć rozognionego oblicza imć Raszanowicza, nim Juljusz przerwaną mu myśl związał, od proga ozwał się równy, spokojny głos:
— Prawda, mości rejencie, panowie zgubili, a szlachta im dopomogła.
— Jakto szlachta! — uniósł się imć Raszanowicz, nie bacząc, skąd głos pochodził, lecz równocześnie panna Marysia zawtórowała mu ze zdumieniem:
— Toć ojciec Jasieński!
Rejent jeszcze ostrzeżenia bratanicy nie pojął, gdy tuż przy stole zajaśniał biały habit dominikanina.
Zamęt się wszczął w komnatce. Rejencina z Marysią, a za niemi rejent, porwali się witać gościa, sumitować się, do wieczerzy przybyłego zapraszać, prezentować Juljusza a krzyżowemi zdaniami sypać. Dopieroż kiedy zakonnik przy stole zasiadł a posilać się zaczął, ucichło nieco.
Nie na długo wszakże, bo rejent wnet zagadnął:
— Więc ojciec dobrodziej z Posinia znów do Oszmiany?
— Misję klasztorną odprawiałem i wracam.
— I cóż tam w Oszmianie? Wszak-ci to świat szeroki, podwileński!
— Nic dobrego — odrzekł niedbale zakonnik. — Kuso i u nas. Nikt swego nie pewny. Pan Chrapicki Chrapowickim się przezwał i dokazuje z Nowosilcowem. Akademików dręczą, szlachtę biorą na śledztwa... wyżyć trudno.
— Hm, ale bo też ludziska na okrutnych mazgajów zeszli, byle isprawnikowi dają czynić, co mu się podoba. Dawniejby takiego do trybunału, na sąd z paragrafami do oczu, ze świadkami i bodaj przez wszystkie instancje, niechby do trzeciego pokolenia proces trwał, byle sprawiedliwość ocalała!
Zakonnik pochylił głowę tak, że wygolonem ciemieniem rejentowi się skłonił.
Imć Raszanowicz postrzegł kruchość swej racji.
— Niechybnie, ciężkie termina przyszły: „Zakon“ ani kosteczki z volumina legum nie zostawił. Lecz na „zakon“ z „zakonem“ trzeba iść, pozwów nie żałować, do senatu łomotać, do Petersburka!!
— Daleka droga!
— Więc się brać na Warszawę, będzie krótsza.
Ojciec Jasieński dwoma rzędami młodych, równych zębów łysnął.
— Na Warszawę!
— A juści! Toć sejm, sejm, ojcze Ludwiku, a sejm wszystko mocen! Cóż, że niby do Kongresówki jednej ma się stosować. Laska marszałkowska, choćby, czego nie imaginuję, sprzeciwiać się chciała, nie poradzi. Poseł wnosi rzecz z odwołania się do paktu wiedeńskiego! O właśnie, toć w tem sedno. Potencje gwarantowały nam swobód zachowanie, tedy Sejm Warszawski, postrzegając...
— Ufasz więc, rejencie, w Sejmu Warszawskiego wielmożność!
Imć Raszanowicz sponsowiał na tę oczywistą herezję, lecz, zmiarkowawszy, iż trudno wymagać od zakonnika rozumu statysty, jął mu wystawiać, jak srogiego dopuszcza się błędu.
Ojciec Jasieński słuchał w milczeniu dowodzeń rejenta. Czy trwał przy swojem, czy też ulegał argumentom, niepodobna było dociec, bo ciemna, ogorzała twarz dominikanina stężała w bezruchu.
— Więc jakże, postrzegasz, ojcze dobrodzieju, hę? Cóż? — zatriumfował rejent.
Zakonnik podniósł zlekka głowę i spojrzał przed się przygasłym, zamglonym wzrokiem. Rejent uśmiechnął się pobłażliwie. Gdy naraz oczy dominikanina padły tam, kędy ponad skrzynią, na ścianie, błyszczały klingi skrzyżowanych karabel i jakby ze stali, dziwerem tkanej, skier poczerpnęły.
— Mości rejencie, trzeba je ukryć!
— Ukryć? Kogo — co! — zdumiał się imć Raszanowicz.
— Szable! Tak! Niech w oczy nie kłóją.
— Ależ...
— Trzeba, — powtórzył głucho zakonnik. Mogą je zabrać... Są już rozkazy do układania spisu osób, które broń posiadają. Na pierwszy znak, konfiskata się zacznie...
Imć Raszanowicz zacietrzewił się.
— A toż co nowego! A toż jakiem prawem! Mnie, mnie odebrać moje rodzone, dziadowskie szerpentyny! Strachy na lachy, mości dobrodzieju. Do gubernatora z protestem bym szedł. Toć pamiątki!
— Wiem co mówię.
Ta pewność siebie tknęła Grużewskiego.
— Cóżby komu zawadzać mogły takie trzy karabele!
— Trzy karabele to troje ramion w potrzebie! — odparł ojciec Jasieński, nie patrząc na Juljusza.
Rejent poruszył się niespokojnie.
— Czy są, ojcze nowiny?
— Tak i nie. Różnie mówią.
— Lecz przecież nie bez kozery powiadacie! Dominikanin spojrzał przelotnie na Grużewskiego i zawahał się.
— Być może, tymczasem nie chciałbym całego towarzystwa zajmować niewdzięcznym przedmiotem.
Imć Raszanowicz skinął domyślnie zakonnikowi Juljusz do siebie wziął to porozumienie i rzekł wyzywająco:
— Istotnie, bardzo niewdzięczny przedmiot, bo jeno bałamuctw sporzący.
— Żyjemy w czasach, że bałamuctwa od prawdy odróżnić nie można — bąknął dominikanin. — O nowiny ciężko.
— Jak komu!
— Niewątpliwie nie panu — dodał cierpko zakonnik. Grużewski pobladł. Sięgnął w zanadrze, wyciągnął zwitek papierów, które mu hrabianka wręczyć panu Karnickiemu poleciła, i rzucił je hardo na stół.
— Ciekawyś, panie rejencie! Proszę! Czytaj!
Pan Raszanowicz rozłożył papiery, wpatrzył się, lecz z alteracji wielkiej, o którą go uniesienie dziedzica Kielm przyprawiło, nic wyczytać nie mógł. Odsunął więc papiery zakonnikowi. Ten wziął je z widoczną nieufnością, szarpnął kartami i już usta do skrzywienia wygiął, gdy nagle żyły mu nabrzmiały na skroniach a oczy jęły mknąć szeregami liter, coraz szybciej, coraz gwałtowniej.
Napróżno rejent zagabywał do ojca Ludwika, napróżno o treść papierów pytał, zakonnik ogłuchł raptem. Już ostatnią kartę pochłonął, już pustego papieru dosięgnął, a jeszcze oderwać się odeń nie mógł.
Aż kiedy rejent znów się ozwał, — dominikanin z za stoła się porwał, pierś krzyżem naznaczył i ręce do pożegnania wyciągnął.
— Bywajcie! Ani chwili dłużej nie mogę! Bogu was polecam!
Rejentostwo nawet zaprotestować nie zdołali, gdy ojciec Ludwik już sakwy zarzucił i zniknął za drzwiami.
Imć Raszanowicz żachnął się na tak dziwny obyczaj, lecz, bacząc na dostojnego gościa, pośpieszył złe wrażenie zagadać.
— Sowizdrzał, dobrodzieju mój, niby kaznodzieja, niby głowa tęga a sowizdrzał.
— I postrzelony! — przyświadczyła pani rejencina.
— I dystrakt! — dodała panna Marysia.
— O to-to! Znam go nie od dziś. Ja mu o sejmie, a on o karabelach! Niechże sobie z Bogiem pacierze klepie. Znajdź mi, Maryś, okulary. Dobrodziej pozwoli, że zajrzę do nowinek?
— Ależ proszę — mruknął niechętnie Juljusz, którego widok papierów drażnić zaczął.
— Lecz to wszystko po niemiecku! — wykrzyknęła pulchra krożańska, spoglądając mimochodem na zadrukowane karty.
— Po niemiecku!?
— A tak, bo rzeczywiście! — dodał Grużewski.
— Phy, to i z okularów niewielka dla mnie obrada. Żem nie postrzegł... hm, za sukienkę bym braciszka przytrzymał. Co robić?... Chyba, że pan dobrodziej z łaskawości swej nam opowie.
Juljusz uczuł się załapanym. Papierów tych nie rozpatrywał nawet, śmignął niemi na upokorzenie dominikanina, nie wiedząc, iż obcym językiem są drukowane.
— Bardzo chętnie, jeno...
— Aby zgrubsza, królu mój! Człek spragniony...
— Otóż właśnie, zgrubsza nie da się, a znów żeby wszystko...
— Pietrusiu, jak możesz trudzić...
— Uchowaj Boże, nie śmiałbym!
— Ja przełożę stryjciowi — ozwała się rezolutnie panna Marysia.
— Potrafiłabyś.
— Sześć lat przecież się uczyła!
Grużewski odetchnął i, odzyskując pewność siebie, przymówił dowcipnie pensji benedyktynek krożańskich.
Marysia tymczasem główkę nad papierami skłoniła, chwyciła oddechu, zaczerwieniła się po same białka, bąknęła połowę pierwszego zdania i utknęła.
Juljusz chciał jej pomagać, wszak w Mitawie po niemiecku szkoły kończył, ale „pulchra“ napierała się po swojemu.
Jak po grudzie tłumaczenie się zaczęło. Marysi bowiem i wyrazów brakło i konceptu na rozwikłanie zagmatwanych myśli i tchu nawet. Aliści, kiedy już i rejencina zwątpiła ostatecznie o umiejętności swej bratanicy, kiedy rejent nie na żarty dociął babskiej nauce — Marysia najniespodziewaniej zlepiła pierwsze zdanie i zdanie tak jędrne, tak zawrotne, że nikt przy stole bodaj żwawszem poruszeniem nie śmiał przerwać wyczekiwania na ciąg dalszy. I ta cisza, która wokół Marysi zapanowała, cudowny, zda się, na pulchrę krożańską wpływ wywarła. Nieśmiałość jej prysła, głosik pełnym uderzył dźwiękiem, brewki zwarły się, na znak pojęcia, wyraz za wyrazem szedł bez mitręgi, bez zająknienia. A jeżeli chwilami i teraz potknął się, zaciął na moment, to aby głębiej sięgnąć, aby silniej zabrzmieć.
Noc ponura, smutna, bo ani jednem mrugnięciem gwiazdy nie zdobna, ani wysrebrzonym rąbkiem chmur nie ukazująca obecności księżyca, otulała Lucyn. I w przepastnem, zachłannem jej objęciu nikły kontury uliczek, rozpływały się niewymyślne lin je domów i dworków, szczezła i tafla jeziora i czarne złomy ruin zamkowych.
Całun nocy już i ku czerwonym, migotliwym światełkom, znaczącym nieśmiało ślad czuwania ludzkiego, jął się skradać, bo światełka gasły, konały, poddawały się i ginęły w kirze. Nakoniec jedno tylko światełko zostało, lecz to, miast uledz, miast drganiem śmiertelnem zgon swój rychły zapowiedzieć, rozpaliło się, jaśniej spojrzało, dłuższemi smugami cienie przeszyło.
Lucyn spał, spał snem twardym, martwym snem. Pogrążył się, zapadł w pomrokę i trwał w niej, jak człowiek, którego całem szczęściem, jest bezruch, znieczulenie, odrętwienie. I Lucyn znów jedną więcej noc niebytu by przeżył, gdyby nie owo jedyne światełko. Ono było mu okiem, ono serca biciem, ono dokumentem, że tu, na wedecie dawnych kresów Rzeczpospolitej, nie wszystko jeszcze skamieniało, zastygło.
A światełko biło stąd, kędy mieniła się kolorami twarzyczka Marysi Raszanowiczówny, kędy opasły jej paluszek sunął wierszami liter, kędy precz jeszcze czytanie trwało.
Trwało zaś nie dla powolności marysinej, lecz dla spragnienia słuchających, dla zapamiętania, które spieczone żarem usta wpija w strumień kryniczny i, ugasiwszy płomień, szuka dopiero rozkoszy, szuka świadomości nasycenia.
Trwało dlatego, że pierwsze czytanie poraziło zebranych tylu wydarzeniami, tylu imionami, tyle przywiodło obrazów, a haseł rzuciło tyle, że ani ogarnąć.
Aż kiedy panna Marysia po raz wtóry odczytała papiery, rejent odsapnął, otarł pot z czoła i zadecydował:
— Jeszcze o sądzie sejmowym!
A gdy panna Marysia żądany ustęp powtórzyła, rejencina kazała czytać od miejsca, poczynającego się od słów na „Saskim placu“. Dalej rejent o księdzu Staszicu, i znów o sądzie i jeszcze o czwartakach, o buncie w Zamościu i pośle Bonawenturze Niemojowskim, i o generale Kurucie i o śmierci Sokołnickiego, i o francuskiej rewolucji i o belgijskich z niderlandczykami bitwach.
Grużewski, który był najdłużej milczenie zachowywał, a któremu w głowie się zmieścić nie mogło, aby on, on sam, tyle niesłychanych wieści w zanadrzu trzymał, bez intencji poznania ich, — dał się porwać zapałowi rejenta i naparł się raptem:
— O poruczniku Szkaradowskim, jako się w obliczu regimentów na własną szpadę nadział.
Marysia kiwnęła główką, odszukała żwawo potrzebną kartkę i zaczęła czytać. Lecz teraz, czy mocy jej przybyło, czy mózgowi zrozumienia, czy sercu strun nowych, dość, że wątły głosik pulchry krożańskiej jak dzwon uderzył i falami dźwięków popłynął aż ku modlitewnym podszeptom, aż ku tępemu łomotowi ziemi o wieko trumienne.
Juljuszowi w oczach się zaćmiło. Jakiś zew potężny zaszumiał mu w uszach, żarem wszystkie pulsa przejął.
A głosik Marysi Raszanowiczówny szedł dalej, ale coraz wolniej, już ku omdleniu się słaniał, już ostatkiem sił gonił, gdy, nagle, całą siłą zabrzmiał i skonał razem z nieszczęśliwym porucznikiem artylerji.
Marysia umilkła a echo jej głosu chrobotało jeszcze w starym, utykającym zegarze. Z zegara wreszcie ku świecom przenieść się musiało, bo te zaskwierczały żałośnie, płomienie pochyliły i soplami łoju jęły się otulać.
Rejent westchnął na rzeczy ostatecznej zadokumentowanie i do Juljusza się zwrócił, lecz nim się ozwał, tuż za szafą gdańską rozległ się przeciągły jęk. Jęk tak zdławiony, takim bólem drżący, iż zebrani na równe nogi porwali się z za stoła i rzucili się ku miejscu, skąd się jęk dobywał.
Tu wszakże, śród stosu wszelakiego rupiecia i strużyn, ledwie odróżnić mogli ciemną, dygocącą łkaniem, masę ludzkiego ciała.
— Wszelki duch! — pisnęła rejencina.
— Kto tu! Co tu? — zagroził rejent.
Marysia skoczyła i ze światłem nadbiegła.
Teraz dopiero, z kąta za szafami, wyłoniła się brunatna kapota i konopiasta czupryna Błażka-palestranta.
— Co tobie, smyku jeden! — uniósł się imć Raszanowicz, ale wspomniawszy na błażkowe sieroctwo, pochylił się ku siedzącemu w kuczki i szturchając łagodnie chłopca, burczał:
— Hę? No, no! Wyłaź mi z tych strużyn! Uciąłeś się kozikiem? Co? A mówiłem, żebyś się po omacku struganiem nie zabawiał! No, no, dosyć mazgajstwa.
— Pójdź sam na chleb z miodem! — dodała rejencina.
Błażek atoli, miast usłuchać, chlipnął na dobre. Rejent znieść nie mógł dłużej beczenia.
— Co ci jest, do kroćset! Gadaj mi całą prawdę!
— Bo... bo... ja im nie daruję!
— Komu? czego!?
Błażek dziabnął desperacko kozikiem po strużynach.
— Tego... tego porucznika, proszę jegomości!



V.

W głuszy śmiertelnej począł się rok 1830 dla ziem zaniemeńskich i w głuszy kresu swego dobiegał. Jeszcze we wrześniu krążyły przeróżne wieści, zapowiadające niechybnie co najserdeczniejszych pragnień ziszczenie, aż raptem ustały, zginęły. A jeżeli pojawiły się tu i ówdzie razem z brykami podróżnemi, ciągnącemi bądź od pruskiej granicy, bądź od strony Kongresówki, wnet gasły bezsilne.
Gdzież bo teraz było komu spodziewaniami się hołubić, gdzież złudy wiosennych tchnień szukać, gdy listopad już ostatkiem dżdżu bluzgał, gdy przymrozkami już drogę grudniowi mościł. I zadość miały zaniemeńskie tęsknice tych bałamuctw nieustannych, które na to bodaj rozpalały błędne ogniki nadziei, aby ją na niegodziwsze trzęsawiska wyprowadzać, aby ją gwałtowniej pogrążać.
Tyle lat zeszło, tyle rachub zawiodło, tyle niechybnych wróżb się nie ziściło.!
A przecież ziem zaniemeńskich nie można było pomówić o żadne chorobliwe rojenia, o żadną pogoń za widmami.
Wszak ci, po trzecim rozbiorze Rzeczpospolitej, tym ziemiom właśnie danem było stać się środowiskiem zbolałego ducha polskiego. Wszak ci tym ziemiom danem było narodzić i wykształcić nietylko obywateli ale i żołnierzy, i poetów i wieszczów narodowych na pokrzepienie słabych, na zbudzenie śpiących, na podniecenie ociężałych. Wszak, w chwili, gdy w Warszawie mowa polska zamierała pod pruskiem jarzmem, gdy w Krakowie sypały się mury uniwersytetu, Wilnu nietylko zezwalano na podjęcie brzemienia nauki polskiej, lecz usiłowaniu jego sprzyjano. Wszak zawierucha napoleońska na ziemiach tych skrzyżowała jeno biuletyny z manifestami, bo w pierwszych i w drugich zarówno też same przekładała rękojmie. Wszak i potem jeszcze, i z Wiedeńskiego Kongresu, i z otwarcia pierwszego Sejmu Królestwa, i z drugiego, i z zarządzeń wojskowych i z odezwań mężów stanu, długo, długo, szły ku ziemiom zaniemeńskim solenne napomknienia.
A kiedy napomknień zabrakło, kiedy twarda rzeczywistość chciała wszystko przeszłe wymazać z pamięci, czyż mogły ziemie zaniemeńskie uwierzyć w trwałość tego zwrotu, nie poczytać go za nową próbę losu? Czyż mogły zaniechać słów, któremi żyły podotąd, czyż mogły nie wyglądać zwiastunów nowej ery, polityki, nowego państw europejskich układu? Czyż mogły w dociekaniach wyrzec się niemożliwości, gdy pamięć niepodobieństw, dokonanych za sprawą Bonapartego, trwała jeszcze — tysiące liczyła świadków. Toć karta polityczna Europy do niedawna, z miesiąca na miesiąc, zmieniała swe kontury graniczne, toć uralscy kozacy dobywali Paryża, neapolitańczycy szli na Moskwę, Polacy na San-Domingo, mamelucy na Wiedeń; całe potencje zapadały się w oczach współczesnych i w oczach tychże współczesnych dźwigały się z gruzów.
I ziemie zaniemeńskie długo wierzyły, długo ufały w rychłe zorzy zmartwychwstanie.
Czas atoli, a bardziej łańcuch następujących po sobie zmian, reorganizacji i nakazów, niweczył zadufanie, przygnębiał. Każdy dzień miniony, każdy rok przeżyty był lepszym, pogodniejszym od wschodzącego. O zacności Rimskiego — Korsakowa mówiono tak, jakby ten prawy człek gubernatorzy! Wilnu przed laty, jakby oceany spłynąć po Korsakowie zdołały, jakby to nie było wczoraj. „Promieniści“, „filareci“, „szubrawcy“; ledwie się rozproszyli już mytem się stali. Wolnomularze zapadli się pod ziemię. O towarzystwach patrjotycznych słych zaginął.
Lecz ziemie zaniemeńskie jeszcze krzepiły się, jeszcze nasłuchiwały wieści z Warszawy. A wieści tych, szczególniej na wiosnę, nie brakło, — wieści te, szczególniej na wiosnę były obfite, szczególniej na wiosnę radosne. Kwiecień, rok po roku niósł i Wilnu, i Grodnu i Kownu zapowiedzi sejmów warszawskich, warszawskich przygotowań do wiekopomnych uroczystości, do przełomowych chwil. Kwiecień miał dla Litwy, dla Żmujdzi, dla Inflant, dla wszystkich, w stronę Warszawy poglądających serc, całe snopy wywodów politycznych, horoskopów, anegdotek, rzewnych historyjek, trefnych żartów, wierszyków, figlów czwartackich, istne kufy swywolnej gadaniny, a przecież tęgiej, zadzierżystej, posilnej. Ale, gdy te podmuchy kwietniowe maj wzmocnił a czerwiec rozplenił, wówczas skwary lipcowe suszyły je na wióry, wówczas padała nowina, która burzyła pracę miesięcy, wówczas jesień podawała wiośniane rojenia na igraszkę wichrom a zima grzebała je bezlitośnie.
Tak działo się od lat.
Prawda, że w tym właśnie roku słuchy doniosłe i sierpień przetrwały, prawda, że w gazetkach zagranicznych już nie metternichowskie malaczyny, lecz krwawe obrazy wojen domowych przedstawiano, prawda, że zagadano o spiskach, rewolucjach, powstaniach ludów, prawda, że wokół postrzegano i przygotowania niezwykłe, i dowody wzmożonej czujności, i krętaninę gorączkową garnizonów, i tajemniczych kurjerów, i pracę zajadłą arsenałów i nadciąganie całych dywizyj.
Ale i cóż z tego, gdy nagle, jak co roku, na schyłku października, wszystko umilkło, zastygło, gdy znów jeden tylko boreasz nie zawiódł, jedna tylko plucha dotrzymała placu.
Gdzieniegdzie, młódź, do żywego ostatniemi nowinami przypieczona, jeszcze wyczekiwała, jeszcze odczarowaniom nie dawała wiary, jeszcze wzbraniała się ulec zwątpieniu starszych, jeszcze spory z nimi wiodła. Listopad atoli kres temu ścieraniu się dwóch różnych pokoleń położył, boć nawet zmógł upór takiego zapaleńca, jakim był Juljusz Grużewski i przyznał zwycięstwo tak małomównemu człowiekowi, jak stary Rydwin, kielmeński rezydent.
Rydwin atoli nie myślał triumfować. Bodaj czy zauważył, iż młody dziedzic Kielm osowiał, spochmurniał i do rozmów równie stracił naraz ochotę, jak, przed kilku tygodniami, do nich się rwał. Lecz, co uszło baczności starego rezydenta, to nie mogło się skryć przed czujnem okiem pani Grużewskiej, stolnikowej żmujdzkiej.
Pani stolnikowa zatrwożyła się widoczną udręką wnuka. Zatrwożyła się tem więcej, że wogóle Juljusz, od pewnego czasu, zmienił się niedopoznaki. Lekki, ale potulny a skromny młodzieniaszek przedzierzgnął się raptem w porywczego samowolnika. W domu ledwie popasał. Jeździł z jednego krańca powiatu na drugi niewiadomo po co i na co, gdyż nie raczył nawet wspomnieć, gdzie był, gdzie się podziewał.
Niekiedy, po powrocie z wycieczki, jakby dawna pogoda mu wracała, bo, choć unikał zapytań, lecz żartował, śmiał się, objeżdżał pilnie włości, z cywunami odprawiał narady i przecież po ludzku się zachowywał. Ale te błyski jasne rzadkim bywały u Juljusza zjawiskiem. Najczęściej przyjeżdżał do domu posępny, zamyślony a tak rogaty, że za lada wyrazem gorzał, płonął, bódł na prawo i lewo a gdy z napomknieniem się doń zwracano, ruszał ze dwora w pole, do lasu, lub konia dosiadał i nikł na całe dni.
Martwiła się serdecznie pani stolnikowa, iż najstarszy wnuk, który powinien być i podporą jej starości i młodszemu rodzeństwu przykładem, na manowce zbacza, i usiłowała dociec przyczyny złego, lecz daremnie. Były domysły, były ślady, — nici wszakże pewnej brakło.
Ciotka Aniela wręcz posądzała Juljusza o amory, minister kalwiński widział wpływ zgubnego towarzystwa a ksiądz proboszcz rezultat pogańskiego obyczaju, który w rodzie Grużewskich, aby córki wierze uczciwej, katolickiej poświęcał, a synów dysydenctwu zaprzedawał.
Nadomiar stary Rydwin, którego słowo pan Jakób nieboszczyk, za wyrocznię miał a jeszcze sam pan stolnik do przyjaźni dopuszczał, zamiast się użalić trosk pani Grużewskiej, zamiast wesprzeć radą, najwidoczniej jej obawy sobie lekceważył.
Z początku to lekceważenie spokoju pani stolnikowej przyczyniało, lecz gdy ciotka Aniela a za nią minister kalwiński z księdzem proboszczem jęli, na poparcie swych racyj, nowe dowody przedstawiać, troska babki wzięła górę.
Rydwin tymczasem był niewzruszony.
— Wypierzy się i będzie dobrze — mruczał z uporem.
— Nie bez kozery znów do Liksny pojechał.
— Wróci ptasio, wróci.
— Amorami głowę sobie zaprószył.
— Nie szkodzi.
— Po całej okolicy go pędza.
— Ustanie.
— Zadaje się niewiadomo z kim. Niech by Staniewicze, lecz co mu do Kalinowskich, Przeciszewskich, Mikszewiczów, Iwanowiczów. Toć szalone pałki!
— Kruk krukowi — Pac pałaca.
Ale pani Grużewska za wszelką cenę postanowiła zdobyć sobie sukurs Rydwina. I w tym celu wyczekała chwili, gdy stary rezydent, po gwałtowniejszej, niż zazwyczaj, dyskusji politycznej z Juljuszem, wstał urażony od stołu i do stancyjki swej, nad bramą wjazdową, podreptał. Tu zaskoczyła Rydwina pani Grużewska i, bez wstępów, jego miłość własną wzięła w obronę na dowód, że Juljuszowi niepodobna dłużej folgować, że trzeba coś z nim począć.
Rydwin bezzębną szczęką kłapnął i sznurkami białych wąsów poruszył, co u niego zwiastować zwykło największą alterację. Pani Grużewska już pewną była wygranej, lecz dobitniej jeszcze natarła.
— Za nic sobie ma starszych! Czyż znieść podobna, aby jegomości, co mu pradziadem mógłby być, śmiał okoniem się stawić!
Pergaminowa twarz rezydenta zaróżowiła się, obwisłe powieki mrugnęły gwałtownie.
— Dobrze czyni, mościa pani, na psie poszycie stary rozum się nie zdał!
— Co też jegomość!
— Nie zdał się, mościa pani — burczał, krztusząc się, Rydwin — a że się nie zdał, tego dowiódł. Tłucze się w łysej głowie, zmartwiałym garściom na spóźnioną uciechę, niech się zatłucze. Nic nie zwojował a wszystko, wszystko zaprzepaścił, przefrymarczył, niedoczuwał... i jeszcze mądralę symulować chce... Głupiec! Tyle człekowi zadowolenia, ile młody wierzgnie a nie da się starczemu odrętwieniu.
Tymczasem niewiadomo skąd do Kielm w jakowymś liście, który do ciotki Anieli z pod Dyneburga nadszedł, znalazły się wyraziste apostrofy do wyprawy Juljusza za Dźwinę i jego w Liksnie pobytu.
Ciotka Aniela nie posiadała się z ukontentowania, boć jej było na wierzchu, ona jedna odgadła. Kochanie wszystkiemu winne, z niego żałość bywa czasami i na całe życie, ale raczej dla panny aniżeli dla kawalera. Kawaler się pocieszy zawsze a panna, chociażby chciała, a nie może.
Dla zadokumentowania tego swego zwycięstwa, ciotka Aniela, kiedy jeno po wieczerzy Juljusz wysunął się do swej kancelarji, a kalwiński minister z księdzem proboszczem do zwykłej partji marjasza się zabierał, skręciła na poddyneburskie nowiny.
Proboszcz głową pokręcił niedowierzająco i zauważył niby odniechcenia:
— Platery szczere katoliki.
— Ano pewnie, — przyświadczył minister kalwiński, — kto kalwin ten szczery zawsze a kto katolik to czasami.
Proboszcz poczerwieniał i fyrknął talją trzymanych kart.
— Ze ślepym o kolorach rozprawiać nie będę.
— Ani ja z głuchym o muzyce.
— Lepiej jej nie słyszeć aniżeli do piekła iść.
— Do nieba celował a w smole się ugotował.
Pani stolnikowa pośpieszyła z łagodzeniem zwaśnionych.
— Platerowie ród piękny, swego się trzymają, za złe im brać nie można. Grużewscy mają swe własne tradycje...
— Piękny ród, piękny ród, — przymówił z boku stary Rymwid, — siła takiej piękności, można by w Rzeczpospolitej znaleźć...
— A zapozwoleniem, asińdziej, zawsze z przekąsem, — zlicz no, proszę, ile senatorskich głów Platerowie już liczą...
— Senatorskich?... A iluż by senatorów mieli Grużewscy, gdyby nie to, iż przy swojem trwają, iż się nie dali jezuitom... Wszystkie honory im zagarniali... ostawując aby te, których ich pozbawić nie mogli.
— Oo! — ujął się proboszcz, — a stolnikostwo żmujdzkie, — a podkomorstwo litewskie?...
— I co więcej? I co? — Chyba ono przez Sasów Kielm spalenie? A może generalstwa dwa, pana Jakóba i pana Jerzego, litewskie generalstwa z własnej ofiarności wystawione, toć było, co się Grużewskim należało? Widziałżeś tutaj, kiedy o krew szło, kiedy trzeba było karku nastawić, a kiesy do ostatniego dytka wyskubać, aby Grużewskiego nie brakło? Widział to proboszcz, — więc mi powiadaj.
— Nie upieram się, owszem w każdej publicznej sprawie prywata się skrada...
— Pod kalwińskiem siedzisz dachem, proboszczu!
— Mości Rymwid, nadto sobie folgujesz w mojej przytomności — upomniała pani stolnikowa.
— Niech sobie kalwiński dach, — ale katolickie ma poszycie, — odciął się proboszcz, spozierając na dwie panie. Rymwid się nasrożył.
— A wiesz kto był imci pan Rey Mikołaj?
— I owszem, ale i przed panem Reyem pisarstwo ładnie się już zaczęło w Polsce.
— No tak, bo wszyscy pisali po łacinie, — dorzucił minister.
— A ja powiadam, — ozwał się raptem głosik ciotki Anieli, — że gdzie jest prawdziwe kochanie tam żadnych niema przeszkód.
— Przeszkód? Jakich przeszkód? — bąknął proboszcz, oderwany raptem od spornej kwestji.
— Do marjaża, proboszczuniu, do marjaża...
— Do marjasza? — Owszem, jest przeszkoda! — to mówiąc bęcnął kartami pod nos ministrowi.
— I to kanoniczna. — Dodał kalwiński minister i odwrócił się do proboszcza.
Niewielka z takich sprzeczek, która dokoła osoby Juljusza wynikały, była to pociecha dla pani stolnilcowej. Więc sama, jak mogła, ze smutkiem się porała, ufając, iż pomiar kowanie przyjdzie na ukochanego wnuka.
Tak trwało do momentu, kiedy to Juljusz osowiał nagle, zaniemówił prawie.
Panią Grużewską złe przeczucie tknęło. Toć niegdy i Jakób nieboszczyk, kiedy go na śledztwo mieli brać, a na wygnanie skazać, takoż po nocach nie sypiał, takoż, jak z nóg ścięty, się wałęsał, takoż gryzł się w sobie.
Boże, Boże! czy aby na Julka nie przyszło, czy aby i jego już nie ogarnęło? I gdzie jemu! Wielka sprawa, święta sprawa? A dom, a dziedzictwo ojcowskie, — nie święte? Więc ledwie wyrósł, ledwie zmężniał, ledwie lotu spróbował, ma iść na zgubę? Ofiara! Cóż z tych ofiar! Jakób! Żyłby po dziś dzień, starościby doczekał później! Dwa lata wygnania za dwadzieścia mu starczyły. I czego dokazał? — że dzieci osierocił. Dawniej bywały wojny, bitwy! Ginęli najrodzeńsi, najdrożsi ginęli. Żołnierskie prawo, krwi prawo, — ale teraz, ale dziś? Związki, poszepty towarzystwa, wolnomularstwa? Niedośćże z nich niedoli?
I łamała się w sobie pani Grużewska a broniła jeszcze tym bolesnym myślom, gdy naraz asesor z powiatu spadł do Kielm z rozkazem, aby Juljusz do gubernatora wojskowego, do Wilna, na pierwszy dzień grudnia się stawił.
Juljusz nadto, miast asesora grzecznie przyjąć a rozmówić się, papier zmiął i odprawił go hardo, ani pytając o przyczynę gubernatorskiego wezwania.
Na szczęście, minister kalwiński zdołał asesora dogonić, wciągnąć do siebie, udobruchać, poczęstować, sześć korczyków zboża, w imieniu pani Grużewskiej, przyrzec — i dopiero zeń prawdę dobyć.
Prawda, którą asesor wyłożył była okrutną. Juljuszowi groziła kara, ciężka kara, bo i wina była ciężka, bo żeby nie wiedzieć jak kręcić a tłumaczyć, szrama szramą na policzku zostanie, pałasz złamany też zostanie i uchybienie mundurowi takoż zostanie.
— Co za szrama, czyj pałasz? — Majora Werculina. Tego bowiem oficera dziedzic kielmeński w Poniewieżu spotkawszy, uraczył w ten sposób. Według protokółu i świadków, bez powodu. Młody pan Grużewski siedział przy jednym stole z majorem i rozmawiał w najlepsze. Naraz pobladł, zerwał się, a gdy major uśmiechnął się dobrotliwie, rzucił się nań, pałasz z pochwy mu wydarł od boku, ciął nim Werculina po obliczu, zaczem pałasz złamał i, pogroziwszy jeszcze krwią zalanemu, odjechał.
Sprawa była, zdaniem asesora, zła bardzo. Napaść, gwałt, rana, zniewaga, dziesięć przestępstw, nie jedno, a żadnego dowodu, łagodzącego wybuch krwawej pasji. Któryś świadek nadmienił, iż młodemu panu Grużewskiemu o pannę poszło. Byłaby w tem nadzieja lżejszej odpowiedzialności, — lecz major zeznał, że poszło nie o pannę, lecz o Kaługę; że dziedzic Kielm upierał się, że i Kaługa Polsce się należy, z czego Werculin się rozśmiał, a na co pan Grużewski napaścią odpowiedział. Panna i Kaługa obie żeńskiej urody, hm... ale co jedna przytłumia, druga zaognia; tu prywatna rzecz, a tam i urzędowa i kryminalna, i rewolucyjna.
Ale asesor, nazywał się Pastuszkin, nie był złym człowiekiem. Spojrzał na strapioną twarz ministra kalwińskiego, wspomniał na siedmioro dziecisków własnych, na biedę, co go, choć miał rangę registracką, żarła, i nie bacząc urazy za przyjęcie we dworze, z radami pośpieszył.
Rady te były niepewne, boć z gubernatorskim papierem i rzecz sama niepewna. Taki papier huczy zawsze, a czy z huczenia grzmot nieszkodliwy warknie, czyli piorun, Bogu jednemu wiadomo; bo często sam gubernator nie kombinuje. Rąk opuszczać nie należy. Papier wzywa na ruski miesiąc, więc za dwadzieścia dni dopiero. A dwadzieścia dni to aż nadto wiele, aby i zdołu i zgóry do sprawy się zabrać.
Zgóry — więc trafić o którego z dygnitarzy. Niech się ujmie za panem Grużewskim, niech poświadczy, niech odezwie się w porę, niech przypomni, że major nie pierwszą w życiu ma awanturę, że ot ten się napił, tamten się napił i poczubili się uczciwie, ze szczerości, z przyjaźni. Albo lepiej — w głowach się zakurzyło i panna im się wymówiła. Z tego dwa koguty do siebie. Panu Grużewskiemu nie śniła się nawet Kaługa, major źle zrozumiał, posądził go i obraził. Nietrzeźwa była uraza, odpowiedź też nietrzeźwa być musiała.
Asesor długo jeszcze wykładał ministrowi kalwińskiemu, jak trzeba z dołu iść, jak próbować udobruchania majora, jak działanie papierów opóźnić, jak i co zagmatwać, a jak, w ostatecznym wypadku, młodego dziedzica Kielm za niespełna rozumu ogłosić. Wreszcie rozrzewnił się własną dla państwa Grużewskich życzliwością, o prosiaka się przymówił, aby korczyki zboża okrasić i, pożegnawszy czule ministra, do Rosień odjechał.
Pani Grużewska, po wysłuchaniu relacji ministra, ledwie sobą władać mogła. Do wnuka, wprost do jego komnatki, podążyła i zażądała odeń tłumaczenia.
Juljusz, bez słowa protestu, przyjął napomnienia, ani odruchem, ani spojrzeniem nie próbował szukać tłumaczeń dla zajścia z majorem. Każde zapytanie potwierdzał, żadnego zarzutu, żadnego domysłu nie odpierał.
Tak stało się istotnie. Uniósł się i ciął. Giął, bo nie mógł inaczej. Sprzeczka? — nie było sprzeczki. Nie chce starań, nie chce zabiegów.
Pani Grużewska, miotana trwogą i gniewem na przemiany, zaklęła wnuka, aby zaciętością sprawy nie pogarszał, aby ocknął się z tego opętania, aby użalił się, aby na cienie rodzica wspomniał.
Juljuszowi łzy w oczach zabłysły.
Pani Grużewskiej zdało się, że nareszcie dosięgnęła, że nareszcie dawne wylanie ozwało się w piersi wnuka. Gdzietam! Juljusz do kolan się chylił, przepraszał za coś, za coś przebaczenia żądał, kajał się, lecz serca nie otworzył.
Pani Grużewska nazajutrz ponowiła swe zaklęcia, a dla wzmocnienia wpływu, ministra kalwińskiego na odsiecz wezwała. Ale Juljusz już się teraz zupełnie zasklepił. Co gorsze, odrzucał wszelką myśl o szukaniu wykrętów i protekcji.
Minister chciał polityczniej upór ten przełamać, wystawiając, że kiedy Juljusz dał majorowi słuszną niewątpliwie nauczkę, toć mu nie uchybi, że ktoś tam nie nauczkę, jeno, wynikającą z niej, kondemnatkę odrobi — ku czemu starczy, by się sprzeciwiał. A ów ktoś tam, świadom arkanów, chryję na pospolitą sprzeczkę spodniczkową wystrychnie.
Ale Juljusz, który był dotąd w milczeniu słuchał perory ministra, na wspomnienie spódniczkowej sprzeczki, zbladł jak chusta.
— Ani słowa więcej! — wykrzyknął z taką pasją, że minister, dotknięty do żywego, jeno zabębnił palcami po tabakierce, odsapnął i wyszedł bez pożegnania.
Tymczasem, zanim pani Grużewska zdołała coś przedsięwziąć w sprawie Juljusza, do Kielm zjechała komisja powiatowa.
Czego chciała, czego szukała — niewiadomo.
Przez dwa dni niby sprawdzała spisy rekruckie, niby liczba dymów i dusz zajmowała ją jedynie, niby bąkała o podatkach, niby o podwodach, do budowy kanału windawskiego potrzebnych, a w istocie włóczyła się z kąta w kąt, od miasteczka do dwora, od dwora na probostwa, z probostw do folwarcznych zabudowań — i znów do dwora i jeszcze do miasteczka. A za komisją wszędy popłoch szedł i lęk szedł, ile że nikt zgoła wymiarkować nie mógł celu przybycia komisji.
Dopiero, kiedy na odjezdnem minister kalwiński, któremu przypadł znów obowiązek ugaszczania dostojników powiatowych, zapytał wprost o przyczynę tego zjazdu, radca, co za starszego był, zauważył wymijająco:
— Hm... hm, długoby mówić. Nieporządki są. „Bumaga“ przyszła. Źle u was, panowie, bardzo źle!
Minister zaręczył energicznie, ale radca skrzywił się.
— Tie! lie! Wszystko dobrze! — znamy wasze „wszystko dobrze“, tylko młody pan Grużewski nie dobrze się spisał. Z ojca na syna idzie. Nie mówmy o tem, nie mówmy. Pokaże się, co dalej... pokaże.
To oświadczenie cały dwór kielmeński poruszyło, gromadę pachołków stajennych rozpędziło po świecie z listami pani Grużewskiej, księdza altarzystę wyprawiło do Wilna, cywuna zaufanego do Rosień, ciotkę Anielę do pana Medarda Kończy, — wszystkim mieszkańcom kielmeńskiego dworu kamieniem zaciężyło na piersiach; dwóch jeno ludzi zdawało się nie obchodzić wcale — Rydwina i Juljusza. Lecz, jeżeli obojętność rezydenta mogła znaleźć wytłumaczenia i w jego flegmatycznej naturze, i w starczem zjełczeniu, i w tej pasji, która co roku, wraz z nastaniem jesieni, pogrążała go w księgach i w inny zgoła świat przenosiła, — o tyle taż sama obojętność wprost niezrozumiałą była w Juljuszu.
Wszak on był sprawcą złego i on przyczyną niepokojów, wszak nad nim zawisł papier gubernatorski, — więc on powinienby się nadewszystko uradować nadchodzącym nowinom, że graf Tyszkiewicz przyrzekł instancję wnieść, że pan marszałek do znajomego generała wystosował obszerne pismo, że isprawnik obiecał najlepsze wydać świadectwo, że pan Medard Kończą ciotkę Anielę do Dowgiałły wyprawił z gorącem poleceniem i że ksiądz altarzysta już czyni, co trzeba, w Wilnie a przytem tak zręcznie napomknął, iż Juljusz Grużewski rodzi się z baronówny von der Osten-Sacken, a więc bliskim wypada samemu Osten-Sackenowi, carskiemu generałowi, iż cała kancelarja gubernatorska odrazu pogrzeczniała, — a Juljusz jakby nie słyszał tych nowin, jakby nie czuł spojrzeń, szukających na jego twarzy żywszego drgnienia.
Co osobliwsze, że gdy nikt z domowych, pomimo fortelów, nie mógł Juljusza wyciągnąć na rozmowę, trafił doń najniespodziewaniej stary Rydwin. Oto, po którejś nieznośnie długiej a głuchej wieczerzy, zbliżył się do Juljusza, wziął go za pętlicę u czamary i mruknął pod nosem:
— Chodź waść, poczytamy: jako Rejtan odpowiedział Ponińskiemu.
Juljusz, słowa nie rzekłszy, poszedł za rezydentem.
Odtąd co wieczór, bez wezwania, Juljusz podnosił się za przykładem Rydwina, i wychodził z nim na podwórze dworskie, a stąd zawracał do staroświeckiej bramy wjazdowej, w której szczycie, między bibljoteką i zbiorem rzymskich monet, jeszcze przez imci pana Jerzego Grużewskiego, generała wojsk Wielkiego Księstwa Litewskiego, założonym, mieściła się stancyjka rezydenta. I tu wysiadywał do późnej nocy. Czy istotnie jeno na czytanie chodził, czy narady z Rydwinem odprawiał, czy zwierzał się z czem, czy co mówił, — niepodobna było dociec, bo rezydent milczał, a Juljusz, jak i przedtem, unikał odpowiedzi.
Nadszedł grudzień, z nim śnieżyca, a ze śnieżycą pisanie od księdza altarzysty, zalecające, że sprawa się klaruje i żeby Juljusz nie czekał ruskiego miesiąca, jeno zaraz do Wilna przybywał, a wszystko najpomyślniej się ułoży, bo nietylko nikt już panu Juljuszowi złego nie życzy, ale do orderu nawet, jako znaczny obywatel, jest już przedstawiony.
Pani stolnikowa, którą pisanie po wieczerzy doszło, chciała natychmiast słać po Juljusza, lecz, wspomniawszy, że tego właśnie wieczora był więcej niż zazwyczaj osowiałym, postanowiła do rana z rozmową zaczekać. A sama, ucieszywszy się dobrą wieścią z ministrem kalwińskim, pełna otuchy udała się na spoczynek.
Ten spoczynek zaś sprawiedliwie należał się skłopotanej głowie pani Grużewskiej. Od tygodnia przecież, noc w noc, bezsenność ją mordowała, dręczyły mary ponure, prześladowały złe przeczucia. Lada odgłos, lada stukot we dworze, drżeniem ją napełniał, przywodząc zasłyszane opowieści o tem, jak to, śród ciszy nocnej, zajechała kibitka i jak, zanim się najbliżsi porwać zdążyli z posłania, już znikła w pomroce, już nową strzechę okryła żałobą.
Ale i tej nocy jeszcze nie danem było pani Grużewskiej zaznać spokojnego wczasu. Najpierw bowiem wichura rozszalała się z taką siłą, z taką zajadłością uderzyła w sędziwe mury kielmeńskiego dworu, jakby go chciała na pył śnieżny, którym łomotała po szybach, zetrzeć w swem objęciu. A potem, gdy wichry ścichły, gdy ustały piekielne zawodzenia w kominie, — od strony sieni doszedł panią Grużewską zgiełk przytłumionych głosów — zgiełk tak niezwykły, że bez wahania wyskoczyła z pościeli służebną budzić i do kredencerza ją wyprawić.
Odpowiedź przyszła niebawem. Komisarz Jawtok z Jurborga wrócił, a dostrzegłszy światełko w komnatce Juljusza, do niego się opowiedział i stąd zgiełk.
Żachnęła się pani Grużewska na niewczesne odwiedziny, ale i uradowała zarazem. Jawtok był bodaj jedynym człowiekiem, zdolnym na Juljusza wpłynąć poczciwie. Jawtoka właśnie najwięcej brakło pani Grużewskiej w ostatnich czasach. Juljusz geometrę miał sobie za przyjaciela, za powiernika. I przyznać trzeba, że Jawtok, choć ubogiego był rodu, niepoczesnego, zasługiwał na to. Pani stolnikowa od dawna się doń przekonała. Nigdy nie nastręczał się sam, nie naprzykrzał, pracował po dawnemu, po dawnemu wlókł się na swym wózku komisarskim, ani próbując przymówić się o coś, coś z zażyłości z bogatym dziedzicem skorzystać. Swej przewagi nad Juljuszem na dobro używał, tylko na dobro. Może nieraz z jakobiństwem się wyrwał, może nieraz wsączył w duszę młodzieńczą Juljusza odrobinę demagogji, może całe zbytecznie spowiadał się ze swoich prostackich nieco wyobrażeń o równości stanów, ale bez szkody. Już nieboszczyk pan Jakób chętnie poglądał na to przyjacielstwo syna. I słusznie — żeby Jawtok nie przepadał był od dwóch miesięcy, na komisjach granicznych, to i zmartwień nie byłoby z Juljuszem. Zacny geometra i dawniej zawierał ukryte pakty i skłaniał przyjaciela według myśli pani Grużewskiej. On przecież odwiódł go od zamierzonej podróży za granicę. Opatrzność go zesłała. Tak, tak, Jawtok najlepiej trafi do przekonania Juljuszowi, on zeń wszystką rozterkę dobędzie i skłoni do wyjazdu do Wilna. Niedość, zgodzi się mu towarzyszyć. Nie odmówi, Jawtok z pewnością nie odmówi.
Dnia następnego, ledwie pierwsze szaro-niebieskie smugi grudniowego poranku dosięgnęły puchów śnieżnych, otulających spadzisty dach kielmeńskiego dworu, pani Grużewska już krzątała się, już po dwakroć przesunęła się pod drzwiami komnatki Juljusza, już wyglądała śniadaniowej pory, aby po Jawtoka posłać.
Nareszcie zegar wydzwonił dziewiątą godzinę, nareszcie w sali jadalnej zachrobotał głos bakałarza strofującego chichoczącą dziatwę, nareszcie kredencerz zwrócił swe ociężałe kroki w stronę komnatki Juljusza, aby go do śniadania przywołać... Chociaż nie — zapomniał widocznie bo nie zboczył jeno idzie wprost, nadchodzi ku niej...
Pani Grużewska postąpiła kilka kroków i, nim kredencerz zapukać zdążył, stanęła przed nim i uprzedziła zapowiedź.
— Śniadanie?... Idę. Ale zapomniałeś o panu Juljuszu!
Kredencarz głowę wtulił w ramiona i wyjąkał z trudem:
— Panicz wyjechał.
Pani Grużewska rozwarła szeroko oczy.
— Pan Juljusz?
— Tak, dziś nad ranem.
— Do Wilna? W okolice? Na folwarki?
Kredencerz strzepnął bezradnie rękoma.
— Niewiadomo... samotrzeć wierzchem.
Pani Grużewska odetchnęła domysłem, że Juljusz na jakowąś wycieczkę niedaleką się wybrał. Lecz ten domysł pogodny trwał krótko. Szczegóły, dotyczące nagłego wyjazdu Juljusza, nic dobrego nie wróżyły.
Juljusz aż do drugiego kura rozmawiał w swej komnatce z Jawtokiem, poczem wyprowadził sam komisarza za bramę i bodaj, czy nie był u Rydwina, choć to niepewne. Gospodyni klęła się, iż, idąc do udoju, widziała, jak Juljusz od rezydenta wychodził; stójka zaś nocny upierał się, że Juljusz pożegnał się z komisarzem jeszcze przed bramą i wrócił do dwora. Tak czy owak, dość, że, zaraz po zasypaniu koniom obroków, Juljusz zjawił się w stajni. Tam bułaną osiodłał, sam namierzył sobie owsa do sakw, zaśmiał się łaskawie do skonfundowanych obecnością panicza forysiów, kożuczka obciągnął, rękawice nałożył, zaczem, jak stał w zagrodzie, wskoczył na koń, krzyknął: „z Bogiem, chłopcy!“ i chlusnął we wrota tak gwałtownie że dziw, iż głową w przecznicę nie uderzył.
Z tych opowiadań wynikało, że jeden Jawtok mógł coś wiedzieć o nagłej wyprawie Juljusza. Posłano więc poń do miasteczka, ale stąd niebawem nadeszła odpowiedź, że pani komisarzyna od dwóch miesięcy męża nie oglądała, że co dnia go się spodziewa... Za tą zaś nowiną nadeszła inna. Geometra był w Kielmach, w karczmie się zatrzymał, do dwora poszedł, wrócił nad ranem, tłumaczył karczmarzowi, że pilna komisja zniewala go do natychmiastowego odjazdu, więc po nocy nie chce gwałtu żonie przyczyniać; dalej prawił mnóstwo rzeczy o zbliżaniu się dobrych czasów, wreszcie piwa grzanego wypił, i gdy się rozwidniło, odjechał.
Może, może komisarz ruszył razem z Juljuszem? Niepodobna. Jawtok skręcił, jakby na Użwentę, a młodego dziedzica widziano na drodze do Bejsagoly.
W ten zamęt niezrozumiałych wieści padł list Juljusza pozostawiony na sepeciku. List do babki, przepraszający ją za odjazd bez pożegnania, mówiący zagmatwanie o wielkich sprawach, które go do podróży niewolą, a zakończony wyraźnem lekceważeniem terminu gubernatorskiego i zapowiedzią, że na święta Bożego Narodzenia wróci niezawodnie.
Pani Grużewska łzami się zalała na to oczywiste szaleństwo.
Wyjechał, uciekł z domu niewiadomo dokąd, po nocy, bez słowa gorętszego, bez opowiedzenia się, bez zwierzenia. Lada okazji starczyło, aby wszystko, wszystko na wtóre miejsce zeszło. Ksiądz Zalimowicz błaga, aby Juljusz przybywał w tej chwili do Wilna — a jemu co? Nałożą sekwestr za niestawienie się, skażą ciężko, a potem lata zejdą, zanim się z opresji dobędzie, zanim banitą być przestanie! I los zwichnięty, i zamysły pani Grużewskiej na marne, na marne.
— Pan Rydwin jegomość! — zameldował uroczyście kredencerz.
Pani Grużewska spojrzała przed się zamglonemi oczyma. Lecz od proga taka ku niej światłość zagrała, że w pierwszym momencie ani wzroku oderwać, ani pojąć. Rydwin byłże to — nie Rydwin?
Granatowy kontusz, karmazynowy żupan, pas srebrzysty, karabela na czerwonych rapciach, buty żółte, czapka biała, barankiem brzeżona, w tył głowy zsunięta. A z pod czapy czoło łunami jasności bijące, a z pod marsem przeciętych, szczotkowatych brwi dwoje rozognionych źrenic.
Mógłże to być Rydwin? Prawda, jego to była barwa ulubiona, wojewódzka. W tym stroju na weselu pani Grużewskiej polskiego wiódł, w tym stroju pamiętała go po raz ostatni, gdy ze szlachtą Napoljonowi jechał się prezentować. Ale skądżeby dziś mocy wziął do tak dzielnej postawy, skąd prężności, skąd tytułu do tak solennego wystąpienia i dzisiaj?...
Lecz Rydwin w lot odgadł panią Grużewską.
— Furda z paniczem! Niema turbacji! — zawołał ochoczo.
Pani Grużewska porwała się do rezydenta:
— Powiadasz jegomość!? Więc Juljusz?! Mów! Rydwin rękę na karabeli zaparł:
— Furda z paniczem! Rewolucja w Warszawie, mościa pani!



VI.

Pani podkomorzyna Zybergowa aż rozśmiała się z ukontentowania, gdy jej marszałek zameldował, że pocztyljon przyjechał z listami.
Listy na początku grudnia! Dziw nad dziwy! Kra na Dźwinie, rozciecz z gołoledzią spierają się na drogach, do Kirupia z Liksny przedostać się nie można, a tu listy. Dwa dla Emilki, a jeden tylko dla podkomorzyny, lecz czterykroć zamaszystszy.
Pani podkomorzyna poprawiła się na fotelu i kazała szkła sobie podać i świecznik zapalić. Żal jej było skracać szarą godzinę, żal rozstawać się z migotliwemi blaskami, idącemi z prychających na kominku głowni, ale ciekawość przemogła. I nie żadna błaha ciekawość, jeno pragnienie dobycia się z głuszy, na którą pani podkomorzyna, a z nią wszyscy mieszkańcy liksnańskiego pałacu, byli dwa razy do roku, na jesieni i na wiosnę, skazani; pragnienie odświeżenia myśli nowinami, pragnienie dowiedzenia się, co u najbliższych, co u rodzonych.
Niedarmo trzy razy pod rząd miała wczoraj pamfila. Pamfil potrójny zawsze siurpryzę wróży.
Wniesiono światło. Pani podkomorzyna spojrzała na pieczęć do niej adresowanego pisma i skinęła mu przyjaźnie.
— Od Dowgiałłowej!
Poczem rzuciła okiem na listy dla Emilji. Pierwszy z nich sam nastręczył się podkomorzynie „Trzema Kretami“ Maryni Mohlówny, zato drugi, zmięty nieco, jakby ukryć chciał w bladym wosku swą cyfrę, bo ledwie zygzakiem ją znaczył.
Pani podkomorzyna baczniej przyjrzała się listowi, namarszczyła się i odrzuciła go na tacę z niechęcią.
List ten na chwilę pogrążył staruszkę w zadumę, lecz pierwszy, klejnot Dowgiałłów noszący, wnet dobył ją smutnemu zapatrzeniu.
Chude, zeschłe palce podkomorzyny ujęły za list. Pieczęć prysła. Papier rozprostował się z szelestem.
Oblicze pani podkomorzyny pogodą spłynęło.
— Juścić od Dowgiałłowej z Siesik! Pisze dwudziestego ósmego novembra, a dziś ledwie piąty czy siódmy december. Więc raptem tydzień temu! Osobliwość z tą pocztą. Na taki czas z Siesik, więc prawie z Wiłkomierza. I list dopiero. Dominikowa zawsze miała przedziwny jeniusz do stylizowania, lecz dziś prawdziwie przeszła samą siebie, żeby tyle napisać.
Pani podkomorzyna jeszcze kilka uwag zrobiła, aż, porwana treścią listu, zatopiła się w czytaniu.
Mnóstwo bo wiadomości słała podkomorzynie pani Dowgiałłowa. I nie z samych Siesik, lecz i z Dowboryszek, i z Hermaniszek i z Wiłkomierza, z całego świata. A wszystko wiadomości dobre. Tam było niedomaganie, ówdzie taka czy inna turbacja, ale już dobrze. Minęło, przeszło. — Pan Jan Weyssenhoff smali koperczaki do Antosi, a pani Piotuch-Kublicka zagięła parol, aby syna swego Justyna z Kostusią ożenić. Złote serce w tej Dowgiałłowej i w nim także. Poczciwi Krzysztofowie Platerowie radują się z nieba córce, która młodszemu rodzeństwu sieroctwo tak potrafi łagodzić. Antosia weźmie w posagu Pokrewne a Kostusia kapitał, bo Piotuchy mają sami ziemi do syta, a Szopów musi wypaść na młodego Krzyszka. Tylko, że za młode, więc z pół roku wypadnie zbałamucić! — Pół roku, cale zbyteczna mitręga. Nie wymawiając, przecież Marysia, gdy za Dominika wychodziła, miała ledwie szesnaście lat. I na zdrowie jej poszło. Pół roku, — szkoda, szkoda. Go? Józiowa ma bliźnięta! Patrzcie, Sołtanówna się spisała, — dwie córki! Trzeba natychmiast do Krasławia posłać, bo i oni, za Dźwiną pokutując, gotowi nie wiedzieć nic o własnych bratanicach. — Kossakowskim urodziła się córka. — Krzyszek Plater precz z Krzemieńca listy pisze, że mu się służba wojskowa uprzykrzyła. — Generał Weyssenhoff wrócił ze swego poselstwa do dworów zagranicznych i otrzymał w darze une bôite a chiffre. Prezent bardzo piękny, ale szkoda, że tylko pudełko.
Podkomorzyna już do końca listu dobiegała, już coraz wolniej czytała, już układała sobie, ile z tego będzie przedmiotu do rozmów przy wieczerzy, gdy niespodzianie na taką nowinę trafiła, że strzymać się nie mogła z chęcią powiadomienia o niej Emilki. I, bez ociągania, dźwignęła się na lasce, zgarnęła listy i ruszyła żwawo do komnatki hrabianki.
— Patrzże, moje dziecko! — zawołała podkomorzyna od proga. — Nie przeszkadzam ci? To dobrze. Daj, niech usiądę. No, szałaput, zawadjaka! List przyszedł od Dowgiałłowej! Rozmaitości pisze bez liku — ale żeby takim był szałaputem nic dobrego, nie spodziałam się, nie spodziałam.
— Kto, cioteńko? — zagadnęła hrabianka, przysuwając stołeczek pod nogi podkomorzyny.
— No, ten twój Grużewski!
Emilja uśmiechnęła się swobodnie.
— I cóż nabroił?
— Imaginuj sobie: jakiegoś majora w zajeździe tak pokiereszował, że Dowgiałłowa do nas z Siesik pisze!... Masz, blisko ćwiartka o kawalerze Grużewskim.
— Trzebaby wiedzieć, o co poszło!
— I wiadomo — o jakąś tam pannę.
— O pannę?
— Możesz sobie wystawić, co to musi być za panna, że o nią do bijatyki w karczmie dochodzi. Nie — nie, tego nadto. Lubiłam go nawet, bo mi się zdawał dość układnym, ale teraz niech mi się nie pokazuje na oczy. Tyś każdego bronić gotowa. Mniemasz, widzę, że to lekka sprawa. Czytaj! Dowgiałłowa wstawia się do nas, żebyśmy instancję wniosły przez którego z generałów znajomych do Wilna. Kawalerowi grozi okrutna odpowiedzialność.
Twarzyczka Emilji spoważniała.
— Więc to zajście aż tak dalece...
— Zobacz, kochanie, przekonaj się.
Hrabianka przebiegła szybko wskazany sobie urywek pisma.
— Ale młodzieniaszka nie żal. Niechby go sobie i skarali, jeno rodziny żal. Lecz cóż my potrafimy — nic!... Dawniej można byłoby przez Kabłukowa...
Podkomorzyna westchnęła. Emilja prostowała machinalnie zagięty rożek papieru.
— Niefortunnie się skończyło z Kabłukowem.
— Inaczej stać się nie mogło.
— Tak i nie, moje kochanie — zauważyła podkomorzyna tonem lekkiej wymówki. — Nigdy mi nie postał zamysł, abyś miała zostać panią Kabłukow czy też panią Klemeńko, jeno wolałabym, abyś polityczniej rekuzy udzieliła. Żołnierzysko sam by się spostrzegł na własnej śmieszności i przyjaźńby zachował. A przecież i Klemeńko i Kabłukow wiele dobrej woli nam okazali...
— Dlatego miałam sobie za obowiązek być z nimi zupełnie szczerą.
— Więc starczyło powiedzieć i temu, że nie wzbudził w tobie sentymentu, że nie rozporządzasz sobą. I te przyczyny byłyby szczeremi. Dorozumiałby się sam, że, jako polka, miałaś i trzecią jeszcze rację do odrzucenia marjażu. Ty zaś tylko na tę jedyną wskazałaś.
— Zdała mi się najważniejszą.
— Bezwątpienia, lecz o cóż szło?... o odrobinę dyplomacji. Wszak zniewoleni jesteśmy do obcowania z nimi, wszak w ich mocy jest oszczędzić nam niejednej przykrości, niejednego upokorzenia. Zważ, ile spraw granicznych mamy z dyneburgską fortecą, ile razy generał Klemeńko dobył nas z kłopotu. Nie dla siebie ich pragnę. Cale mi nietęskno, zaciszniej nawet bez widoku mundurów. Ale, patrz, bodaj teraz. Dobrze byłoby tego szaławiłę uchronić od kary, a łez oszczędzić.
Hrabianka nic nie odrzekła. Podkomorzyna przesunęła ręką po czole.
— Możeby do Dallwiga?
— Do Dallwiga...
— Jestem pewna, że uczyni, co w jego mocy. Wstawi się chętnie do Klemeńki, toć jego zwierzchnik... Choćby do Schirmana się odwołać...
— Prawdopodobnie.
Podkomorzyna spojrzała uważnie na roztargnioną twarzyczkę Emilji.
— Dallwig dawno nie był.
— Nie był — powtórzyła bezbarwnym tonem hrabianka.
— Zdawało mi się, kochanie, że nie jest ci to obojętnem.
Emilja poruszyła się niespokojnie. Podkomorzyna wyczekała chwilę, poczem dodała z intencją.
— Mogłabyś napisać kilka słów.
— Nie sądzę. Pismo z Liksny gotoweby zaszkodzić karjerze barona...
— Mam przekonanie, że, gdybyś jeno chciała, Dallwig wyrzekłby się tej, jak ją zwiesz karjery.
— Nie, cioteńko, takiej ofiary nie godziło by mi się żądać.
Podkomorzyna westchnęła z cicha i dźwignęła się z fotela.
— Nie nalegam, nie spieram się. Choć szkoda, szkoda, szkoda mi go!... Nie bierz za złe, iż tego przedmiotu tknęłam, lecz wynika on z pragnienia twego dobra, twego szczęścia. A czas, kochanie, o tem myśleć, czas sobie stworzyć własne ognisko. Nie z samolubsłwa powiadam, bo radabym cię zawsze mieć przy sobie. Nieboszczka Marynia niegdy układała sobie twój marjaż z Cezarym. Nie nalegałam, boć między stryjeczno-stryjecznymi związek za bliski, a przytem postrzegłam, że jeno braterski sentyment was łączy. Więc tego mi nie żal, zresztą pan Cezary coś nadto hula po szerokim świecie. Uczy się, studjuje? Wiem, wiem, zawisześ go w obronę brać gotowa. Niechby już przywiózł do Dusiat te zamorskie rozumy, niechby ojcowizna nie zostawała na łasce ekonomów. Udręczyłam cię, moje dziecko. Nie dopuszczaj smutnych myśli. Życie całe przed tobą, cały świat przed tobą! Wracam do czytania listu. Mnóstwo takie nowin, że przepomniałam! A trzebaby jednakże coś dla tego zawieruchy. No, no, awanturnik kawaler. Daj, niech cię ucałuję. Niczem nieboszczyk Piotr Żaba! Ot byłby kompan dla imć Grużewskiego! Ale wypada coś... Pomówimy przy wieczerzy. Idę już sobie. A... są i do ciebie dwa listy...
— Do mnie? — szepnęła hrabianka, biorąc z rąk podkomorzyny pisma.
Ta ostatnia szurgnęła nogami w stronę drzwi i dodała cicho:
— Tak, a z tych o jedno za wiele.
Emilja, nie bacząc na tę uwagę, roztworzyła szybko pierwszy list i, nim w głębi korytarza umilkł miarowy stukot laski oddalającej się podkomorzyny, już zdołała odczytać go, wchłonąć i już śladami słanych myśli pomknąć. Łatwem to było zadaniem. List ten pochodził od Marysi Mohlówny, ukochanej siostry matczynej, a Emilji najmilszej powierniczki i przyjaciółki. List ten do tajników serca hrabianki sięgał, przeczuciem ogarniał wszystkie jej tęsknoty. W jednem tylko grzeszył, gdy słowa otuchy niósł, gdy krzepić usiłował, gdy samemu sobie gwałt zadawał, gdy sprzymierzać się chciał z podkomorzyną, z Dowgiałłowa, z Gasparami.
Emilja atoli wybaczała Mohlównie tę zdradę niewinną. Wybaczała tem skwapliwiej, że wyrazy, któremi siostra matki nakłaniała ją do życia światowego, do małżeństwa, do pójścia utartemi ścieżkami posażnej panny, do wyrzeczenia się smętków, które jeno zatruwają, jeno dręczą, do pojednania się z rolą, wskazaną przez los damie, dziedziczce możnego rodu, kobiecie, że wyrazy te brzmiały zawsze tak nieśmiało, tak chropowato, jakby własnym przeczyły głoskom, jakby własnego sromały się znaczenia.
Mohlówna była tym medykiem uczonym, który wszystkie odgadł cierpienia, ogarnął całą mękę chorego, lecz który, nie widząc ratunku, z niewiary własnej próbuje wiarę dla zbolałego wykrzesać.
Szczęście! Może-ż o szczęściu roić ta: której uśmiech, od lat dziecinnych gasiły łzy matki? Może-ż jednać się z losem jego ofiara? Może-ż poddać mu się istota, zatruwana od poczęcia swego buntem na niegodziwość jego ślepych wyroków?....
Przyszłość! Niegdy, niegdy śniła o jakiejś mocy niepożytej, o jakiejś potędze nad potęgami, co ją poniesie, co gorycz nurtującą ubezwładni, co dźwignie ją tam, kędy myśl wielka niweczy bole samolubne, kędy cierpienie staje się rozkoszą.
Niegdy Emilja miała matkę, więc, obok tych mar nieuchwytnych, posiadała widomy, bliski sercu cel życia. Dla matki i przy matce trwać, koić jej rozterkę, macierzyńskiej radości przyczynić jej tyle, by widma przeszłości zatrzeć w niej bezpowrotnie.
Niegdy Emilja z rozkoszą zadawała sobie przymus. Dla matki rozchmurzała czoło, dla niej śmiała się, dla niej siliła się na swywole, dla niej potakiwała planom, w ziszczeniu których matka upatrywała rękojmię szczęścia córki. Dla siebie zaś, na chwile samotności, miała Emilja książki, rysunki, malarstwo, muzykę, konne wycieczki, zaglądanie do chat wieśniaczych, pustotę amazońskich ćwiczeń i ciągłą, nieustanną czynność i pogoń za znużeniem ciała, za uciszeniem duszy.
Niegdy Emilja, na momenty wyczerpania, kryła nadto w zakątku swego serca pragnienie tak upajające, tak niezmożone, że dość go było tknąć, dość musnąć, by tęczowemi rozpostarło się blaski, by zahuczało zewem całego ludu, całej ziemi ojczystej, by piorunowemi zygzakami kreśliło hrabiance tak zawrotne hasła, że ani ich w głos wyznać, ani trzeźwym sądem ogarnąć.
Emilja zresztą nie śmiałaby nawet poddawać tego zakątka wiwisekcji rozumu. Cóż, że lada skalpel mógłby go zniweczyć, gdy z tej wątłej mrzonki tyle hrabianka czerpała mocy, tyle przestrzeni dla lotu myśli, tyle zapału do pracy...
Ileż pod czarem tego zewu tajemniczego przęślęczała dni nad księgami! Toć on, on właśnie budził w niej żarliwość do zapoznania się z arkanami polityki do badania dziejów ojczystych, do krzepienia się ich chwałami, do szukania przyczyn ich klęsk. On, i wciąż on, niewolił ją do upijania się tem wszystkiem, co w życiu narodów było męstwem, odrodzeniem, bohaterstwem, zmartwychwstaniem. I on, ten zew tajemniczy, uginał kolana hrabianki przed wizerunkiem Dziewicy Orleańskiej i pogrążał ją w modlitewnej zadumie. I on sprawiał, że Emilja na wszystko, co nie było swojskiem, rodzonem, ojczystem, co było kompromisem, oportunizmem politycznym, zimnem wyrachowaniem, obojętnością społeczną — miała wrażliwość czułka.
Tak bywało niegdy. Aż ze śmiercią matki szczezł dla Emilji i cel widomy, ten najbliższy, i ów zew niedosięgły. Została jeno pustka, jeno świadomość sieroctwa, jeno pamięć męczeństwa rodzicielki, jeno wrażliwość taż sama, lecz z nią już tylko bezsilność, tylko niemoc.
Hrabianka pochyliła się nad listem Mohlówny. Uśmiech bolesny wygiął jej usta.
Ocknąć się? Chyba zasnąć! Boć właśnie ocknienie ją łamie, boć ono sprawia, że niemasz wokół niej dali, któraby ją pociągała, że niemasz ułudy, któraby jednała ją z życiem. Ocknąć się! Cóż uczynić, jak zgasić te przerażająco białe światła rzeczywistości! Ocknąć się! Więc skłamać miłość, więc pójść z obojętnym, pójść w łańcuchach na udawanie małżeństwa dobranego? Czy może dla miłości wyrzec się samej siebie, zaprzeć się tego, co miała za relikwie?... Czy też pogłądać spokojnie i radować się, iż ukochany nie ma uprzedzeń, iż do każdej da się nakłonić ojczyzny?
Dallwig! Tegoby pragnęła widzieć innym, — ale nie kosztem ofiary, nie za wpływem postronnych sentymentów, pragnęłaby mieć go polakiem, lecz nie renegatem, nie polskim neofitą... Zaniechał odwiedzin, nie przyjeżdża... Gdy był poraź ostatni, zagadnął, czy prawdą jest, iż generał Kabłukow otrzymał taką samą odpowiedź, jak Klemeńko. A potem, wtrącił nieśmiało, czy bezwzględnie polakowi tylko oddałaby rękę, czy nie znalazłaby pobłażania dla pochodzenia mniej zdecydowanego? Emilja zrozumiała ukrytą intencję, zrozumiała, iż jednem słowem zerwie nici, namotane przez lata, iż własnemu sercu zada cios... I to słowo wymówiła... I tu ocknęła się z ostatniego złudzenia!... Z tego nawet złudzenia, że te lekcje, że te strategiczne rozprawy, że te długie rozmowy w ulubionej altance na „Wyspie Wierności“, że te przejażdżki nad Kołupskiem jeziorem trwać będą ciągle, zawsze, że nic w nich nie zmieni się na lepsze, ale że tak zostanie!
Zmóc się, przezwyciężyć? — Przecież pragnęła, przecież ważyła się na krok ku zdobyciu sobie celu życia!
Z ostatniego błogosławieństwa matczynego przesłała pożegnanie gorące, tkliwego przebaczenia pełne... temu, który wypadał jej po matce najbliższym, a którego nie znała, nie pamiętała...
W pismo, do niego wystosowane, zaklęła nadto wszystek ból sierocy, wszystką tęsknotę krwi. I wówczas zdało się jej, że stanie się węzłem, godzącym ojca z grobem matki, że cieniom rodzicielki zgotuje wieczne uciszenie. I wówczas odżyła, wówczas dziękowała Bogu, że ją tą myślą natchnął, że ją do niej ośmielił.
Upłynęły miesiące na wyczekiwaniu — odpowiedź nie nadchodziła. Napisała po raz wtóry, powierzyła list najzaufańszemu ze sług... Hrabia odebrał, kazał pozdrowić hrabiankę, zapowiedział odpis — i znów na daremnem wyczekiwaniu zeszły miesiące! A wszak nie pozwoliła sobie na żadną przesłankę, bo i w sumieniu własnem nigdy nie sądziła ojca, nigdy nie potępiała!... Może odstręczyły go względy na podkomorzynę, która doń nieukrywany żal podotąd żywi? Lecz Emilja napisała ojcu wyraźnie, że, mimo całe przywiązanie do podkomorzyny, do rodziny, do krewnych, gotowa jest przy ojcu trwać, gotowa wyrzec się posagu, zbytków, usunąć w zacisze, pracować na chleb, byle z nim być.
Hrabianka wsparła ociężałą głowę na ręku.
Nagle, z pod rozpostartego arkusika, wyjrzała ku Emilji niewyraźna, licho odciśnięta w bladym wosku pieczątka.
Emilja zatrzęsła się całem ciałem.
Znała ten rzut pisma, znała te skośne pociągnięcia, znała te rozwarte owale liter... W sepeciku matki dostał jej się list tą samą nakreślony ręką...
Od ojca! — Tak, tak, od ojca! Więc odpowiada, więc serce w nim przemogło, więc nie pozostał głuchym na głos dziecka!....
Oczy hrabianki łzami zaszły. Chciała tchem jednym odczytać pismo, chciała jednem spojrzeniem ugasić radosną trwogę — nie mogła. List drżał jej w ręku, promienie, idące ze świec, opalowemi blaskami wypełniły źrenice Emilji.
A gdy nakoniec hrabianka zdołała opanować wzruszenie, list ozwał się do niej nadewszystko zakończeniem „kochający cię Ksawery“ i tem zakończeniem powiódł ją do swej treści... Z tego wynikło, iż ociężałe, zawiłe słowa pisma hrabiego nabrały dla Emilji przejrzystości, nabrały znaczenia.
Hrabia Ksawery zagajał podziękowaniem za drogą mu pamięć i pełną mglistej melancholji aluzją do niezbadanych wyroków, które rozszczepiają najlepiej skojarzone stadła. A dalej, wspomniawszy, iż ze swej strony, cokolwiek miał do przebaczenia, przebaczył dawno, — zwracał się wprost do odwołania się córki. Dola Emilji — pisał hrabia — obchodzi go bardzo i dlatego właśnie na propozycję, by przy nim zamieszkała, zgodzić się nie może, nie jest bowiem w stanie zapewnić jej przystojnego bytu. Śmiech wyznać: jemu samemu niezbędne nie wystarcza! A przecież dobra Antuzowskie nie Gasparowi, lecz jemu się należały! Ale, co tu mówić — rad jest, gdy może sprostać w wydatkach łykowi wileńskiemu. Emilja nie powinna dręczyć się skrupułami; to, co ma, należy jej się święcie, bo rachunki z posagu matki nigdy nie były regulowane z Imbrodami. Tak samo jak i wiele, wiele innych. Serce ojcowskie raduje się szlachetnej gotowości podzielenia z nim niedoli, ale nie, nie może tej ofiary przyjąć. Wiedział o tem, że Emilja wyrosła na urodziwą pannę, — dziś przekonał się, że i dusza jej równie pięknie się ukształciła.
Spodziewa się, że los świetny będzie jej udziałem i że zacność charakteru nie pozwoli jej nigdy zapomnieć o tym, który w swych wielkich utrapieniach, nie małą znajdzie pociechę, że choć ona, Emilja, nie doświadcza niedostatku, że choć ona ocalała z pogromu, zgotowanego mu przez fatalność i ludzką obmowę.
Hrabiankę ból serdeczny przejął.
Więc ojciec, jej własny ojciec, w tak strasznem jest położeniu, gdy ona opływa we wszystko — Cha, i żyje myślą, że ona ma zadość, że ona nie cierpi! Winy. Któż bez nich? — Lecz gdyby były, gdyby istniały, jej nic do win ojca, jej prawo upomnieć się o niego, nie zezwolić, by w opuszczeniu pozostawał! Boże! a ona wątpiła, brak dość szybkiej odpowiedzi uważała za oziębłość!... A on, on tymczasem toczył z samym sobą walkę, pragnął... ale wzgląd na dobro dziecka rozstrzygnął. Myślał: wolej niech się sam dręczę, niżby ona miała ponure dni ze mną dzielić! — Żal do ludzi porze go! Stryj Gaspar — toż najgodniejszy człek! — Ale nie jej rzecz dociekać, co było między braćmi. Powinnością jej: iść za głosem obowiązku, za głosem krwi.. I pójdzie, pójdzie śmiało i nic, nic jej nie powstrzyma...
Z tem postanowieniem tego jeszcze wieczora zwierzyła się Emilja swej najbliższej opiekunce.
Podkomorzyna, na pierwsze słowa o hrabi Ksawerym, wyprostowała się, zacięła usta i stężała tak, w chłodem wiejącym, bezruchu. Lecz, pod tchnieniem gorących argumentów hrabianki, twarz staruszki złagodniała.
— Droższe mi są twe dobre intencje, niż moja gorzka racja. Powiedziałam ci, że możesz rozporządzać procentami twego posagu. Podziel je na dwie równe części...
Emilja chciała dziękować. Podkomorzyna nie zezwoliła.
— Nie mówmy o tem więcej, nie mówmy. Dasz adres Prószyńskiemu, a już on dopilnuje, by uchybienia w wypłatach nie było.
— Jeszcze jedna prośba, cioteńko. — Tę pierwszą wypłatę zawiozę sama do Wilna.
Podkomorzyna zbladła.
— Do Wilna, ty, ty chcesz do niego?...
— Do ojca! — odrzekła z naciskiem hrabianka.
— Ależ to niepodobieństwo! Dziecko drogie, porzuć ten niewczesny zamysł... Tam niema dla cię miejsca — słyszysz, niema! Zważ na pamięć matki! Przebaczyła mu! — Lecz z przebaczenia tego dla cię nic zgolą.
— Powinność nietylko materjalnej pomocy...
— Żadnej powinności! Ksawery stracił majątek, potargał wszystkie węzły. Dziesięciokroć razy usiłowano go ratować. Przepaść między wami. Pisze do ciebie! Lecz nie dociekaj pobudki!
Podkomorzyna długo jeszcze przekładała Emilji, by nie wystawiała się dobrowolnie na bolesne odczarowanie, aż pokonana uporem hrabianki, a bardziej widokiem jej przygnębienia, uległa.
Emilja chciała natychmiast wyjeżdżać. Podkomorzyna atoli zdołała wymódz, iż zaczeka bodaj na pierwszy mróz, na dróg wygładzenie.
Wzamian zaś, by niecierpliwość hrabianki zaspokoić, doradziła jej przesłać kilka słów odpowiedzi wraz z obligiem do wileńskiego bankiera.
Tymczasem, snąć mróz postanowił dopomóc Emilji, bo we dwa dni całą rozciecz jesienną zwarł i, dopiero sfolgowawszy nieco, aby śnieg miał czas grudę puchami wysłać, jął Dźwinę skuwać.
W tydzień niespełna przed dostatni dom pana radcy Prószyńskiego, położony tuż pod Górą Zamkową, w Wilnie, zajechała poszóstna, na saniach osadzona, landara, przywożąc hrabiankę Emilję i towarzyszącą jej, z woli podkomorzyny, Anetkę Prószyńską, córkę liksnańskiego zarządcy.
Państwo radcowie dwakroć uradowani, bo nietylko widokiem krewniaczki, lecz i zaszczytem goszczenia hrabianki Platerówny, wychowanicy i familjantki podkomorzyny Zybergowej, jęli co tchu posiłek gotować dla przybyłych. Aliści, kiedy po troskliwym przeglądzie zastawy, zastukali do pokoiku panien — we drzwiach stanęła tylko Anetka...
Pani radczyni jeszcze nie potrafiła wyrozumieć z półsłówek Anetki, co za pilna sprawa zniewoliła hrabiankę do tak pośpiesznego udania się na miasto, gdy Emilja już zdołała dosięgnąć niepozornego dworku na Zarzeczu.
Tu hrabianka przystanęła, odetchnęła i jakby sił nabrawszy, wstąpiła na ganek i zastukała zlekka do drzwi.
Dworek milczał.
Emilja rozejrzała się dokoła po pustkowiu i zastukała znów. I tym razem odpowiedzi nie było.
Hrabiankę zdjęła niepewność. Może złe dano jej objaśnienie, może drogę zmyliła.
Zeszła z ganku, upatrując, czyli kogo nie znajdzie w pobliżu.
Aż z za węgła zczerniałej chaty, poglądającej ku Emilji bielmem, porosłego mrozem, okienka, wysunęła się szara postać niewieścia.
Emilja postąpiła naprzeciw.
— Moja kobieto, nie wiecie, gdzie mieszka hrabia Ksawery Plater?
Baba postawiła wiadro na ziemi i ręką na dworek wskazała.
— Ano i!
— Kołatałam, lecz nikt się nie ozwał.
— Trza od czeladnej.
— Pewni jesteście, że tu mieszka hrabia Plater?
— Co mam nie być. Jak się zwą akuratnie, nie wiem, ale jest i tego hrabstwa pełen dom... a będzie temu rok...
Emilja nie słuchała więcej, zawróciła na tyły dworku, za opłotki, i, dostrzegłszy uchylone drzwi do bocznej sionki, pchnęła je zlekka. W głębi ukazało się hrabiance wnętrze szerokiej izby czeladnej, spowitej kłębami pary.
— Jest tu kto?
— Co to? czego? — odpowiedziała pytaniem jakaś chuda kobieta, podchodząc ku progowi.
— Chciałam widzieć się z panem hrabią.
— Z jaśnie panem! — podchwyciła żwawo kobieta. — Nie wiem, czy jest, ale niech wielmożna pani pozwoli tędy, tem przejściem, o tu, do tej komnatki; zaraz zamelduję.
Emilja poszła za sługą, lecz, nim wskazaną jej komnatę ogarnęła, tuż przed sobą, zobaczyła parę szeroko otwartych oczu i jasną główkę sporej dziewczynki.
— Niech panienka powie mamusi, że jedna pani przyszła — ozwała się sługa.
Dziewczynka znikła za drzwiami. Hrabiankę niepokój zdjął.
— Za pozwoleniem, ale chyba się pomyliłam; idzie mi o hrabiego Ksawerego...
— A to właśnie, proszę wielmożnej pani, jaśnie panu Ksawery... a jaśnie pani Marja...
Hrabianka nie zdążyła odpowiedzieć, gdy w bocznych drzwiach ukazała się niemłoda, lecz przystojna jeszcze dama w jedwabnej, wiśniowej sukni.
Emilji krew uderzyła do głowy.
Dama tymczasem skinęła na sługę, aby odeszła i, zwracając się do Emilji, zagadnęła z ukłonem:
— Czem mogę pani służyć?...
— Mam sprawę do hrabiego Ksawerego Platera!
— Ach, tak! Niechże pani raczy zająć miejsce... Mąż mój niebawem nadejdzie...
— Hrabia Ksawery... pani mąż?
Dama zmieszała się. Na pełną jej twarz wystąpiły rumieńce, bystre oczy skryły się pod zawałami mięsistych powiek.
— Tak — odparła cierpko, — mój mąż! Lecz z kim mam honor?
Emilja obciągnęła nerwowo swój welon żałobny i, bez słowa odpowiedzi... skierowała się ku wyjściu. Ale w tejże chwili zagrodził jej drogę szpakowaty mężczyzna w długim, opiętymi surducie i na brodę zachodzącym halsztuku.
Hrabiance nogi wrosły w ziemię.
— Sługa... proszę, czego pani sobie życzy? — podjął mężczyzna, poglądając z widocznem zakłopotaniem na Emilję.
— Ale może przeszkadzam? — wtrąciła podrażnionym tonem dama w jedwabnej sukni.
— Cóż znowu podjął mężczyzna. — Nie mam przed żoną żadnych sekretów! Więc proszę... słucham.
Dama w jedwabnej sukni rozsiadła się z triumfującą miną na fotelu. Hrabianka wyprostowała się z wysiłkiem.
— Przychodzę z polecenia hrabianki Emilji... jestem... jestem Prószyńska, córka zarządcy...
Mężczyzna skonfudował się.
— A, bardzo miło... niech panna siada. Ojca znałem, pamiętam...
Emilja wsparła się na poręczy krzesła.
— Hrabianka — zaczęła cicho Emilja — pragnęła upewnić się, czy... pan... hrabia otrzymał jej list z przesyłką.
— Z obligiem?... Owszem i ten... zbierałem się odpisać... bo właśnie zachodzi poważna kwestja, niezmiernie poważna... ale nie wiem, czy pannie mogę wyłuszczyć...
— Mój Ksawery, skoro panna przybywa z polecenia...
— A no tak, niezawodnie. Panna wie zapewne o zaszłym układzie...
Hrabianka skłoniła głowę.
— Owóż... Szajman wypłacił mi należność według obligu, ale równocześnie zawiadomił, że ten... że ma rozkaz wstrzymania wypłat dotychczasowych, czynionych przez dominjum Liksna i Antuzów... Stąd zmienił się jedynie tytuł, bo suma ogólna zaledwie powiększyła się o drobiazg, o bagatelę...
— Ależ zapominasz powiedzieć pannie o najważniejszem, o posagu!
— Pozwól mi...
— A czyń zresztą, jak ci się podoba! — zakonkludowała dama i, podniósłszy się raptownie, wyszła z komnatki.
Hrabia spojrzał ku drzwiom, za którem! ucichł szelest jedwabnej sukni, potarł czoło i dodał po pauzie:
— A no istotnie, najważniejsze, że procenty nie dosięgają nawet jednej trzeciej posagu. Panna rozumie?
Hrabianka zaprzeczyła poruszeniem.
— Bo tak, skoro ma się nazywać, że połowa procentów z posagu, winna być połowa. Hrabianka zaś wyliczyła posag, należny jej z Liksny, nie wspominając o tem, co przypada jej z Antuzowa i z Imbrodów.
— O ile mi wiadomo, rozporządziła tem, czem może dziś rozporządzać...
— Hm, niezawodnie, niezawodnie. Tylko, że, wobec cofnięcia wypłat, otrzymywanych dotąd przezemnie, oświadczenie hrabianki schodzi do zera...
Emilja mocniej zacisnęła kiście rąk na poręczy krzesła. Hrabia tymczasem mierzył leniwie krokami komnatkę i wciąż rozwodził się nad sprawą odebranego obligu.
Aż Emilja, ostatkiem sił broniąc się wyczerpaniu, zagadnęła chropowato.
— A prócz tego, co pan rozkaże powiedzieć córce?
— Prócz tego? — zdziwił się hrabia. — A no, że bardzo, bardzo... Ale zapomniałbym! Pisze mi, że chce tu przybyć! Otóż nie mogę... wyjeżdżam!... Więc nie trzeba by się trudziła... Są okoliczności, które mi nie zezwalają... Zresztą niema co wiele tłumaczyć, hrabianka wie zapewne więcej odemnie. Usłużnych wokół niej niebrak. Musiałem sobie życie jakoś inaczej urządzić... Wzrusza mnie, że pamiętała o obowiązkach względem ojca. Lecz na widzenie się przystać nie mogę. Jestem cierpiącym, lekarze wysyłają mnie na gwałt do wód... rozrzewnienie zaszkodziłoby mi... Kiedyś, w przyszłości, gdy wyjdzie zamąż, gdy będzie miała swój dom, nie uchylam się. Niech panna przedstawi to, z łaski swojej, hrabiance Emilji. Naturalnie delikatnie, bo nie chciałbym jej urazić. Co?
W tem miejscu oczy hrabiego spotkały się na mgnienie z oczyma Emilji i jakby ich palącym błyskiem rozgorzeć chciały, bo zaniepokoiły się w źrenicach, lecz zgasły wnet.
Emilja postąpiła ku drzwiom.
— I pozdrowienia najserdeczniejsze proszę odemnie!... Panna Prószyńska! Pamiętam ojca, pamiętam!... I waćpannę pamiętam, tylko żeś wyrosła, ślicznieś wyrosła!... kłaniam!...
Hrabianka zachwiała się.
— Ależ, bo pannie coś jest!... Może utrudzenie?... proszę, niechże panna!... Co panna?...
Hrabia nie zdołał dokończyć, gdy Emilja, która znalazła oparcie na framudze drzwi, oderwała się od niej, rzuciła się w głąb przejścia, dosięgnęła kuchni i sionki, i, dobywszy się z dworku, skręciła w uliczkę.
Tu uszedłszy kilkadziesiąt kroków, zatrzymała się, chwyciła gwałtownie powietrza i, czepiając się, biegnących wzdłuż uliczki, opłotków, jęła sunąć z wysiłkiem, a wlec się naprzód, naprzód.
Chwilami, brnące w śniegu nogi, odmawiały Emilji posłuszeństwa, chwilami grzebień opłotków ucinał się, pozbawiając hrabiankę jedynej podpory, chwilami zdało się, że nie dobędzie się z zaspy, że zastygnie w omdlałym ruchu, że się nie podźwignie. Lecz gdy wyczerpanie miało Emilję ostatnim skuć łańcuchem, w bezwładnym mózgu hrabianki buchał płomień myśli i ten nowych jej sił użyczał, nową przejmował mocą.
Emilja zresztą nie ważyła widzenia się z ojcem, nie wypominała ani jego słów, ani roztrząsała jego racji i nie uczuwała ani żalu, ani goryczy, ani bólu, ani zawodu, ani smutku, ani odczarowania. Całą jej świadomością było, że bezdenna, przepastna otchłań, ściga ją, zagarnia a całem pragnieniem ów płomień myśli, wołający ku niej, by uchodziła, by ratowała się, by szła naprzód, byle prędzej, byle coraz dalej od tej paszczy czarnej, potwornej, od tej ciemni śmiertelnej.
I hrabianka szła, nie bacząc, że mija ulicę za ulicą, że kluczy po zaułkach, że wchodzi na zbocze wzgórza zamkowego, że błądzi śród sosen antokolskiego lasu, że po raz drugi i trzeci tę samą przebywa drogę, że mroźny wiatr odrzucił jej welon żałobny i że smaga jej drobną twarzyczkę, że ręce jej kostnieją, że nogi drżą, chwieją się, wypowiadają posłuszeństwo.
Hrabianka oparła się o, pochylony nad drogą, pień wierzby.
Byle chwilę jedną, byle tchu więcej nabrać, byle przystanąć. Tak i teraz znów naprzód, bo już nadchodzi, zbliża się, już wyciąga ku niej swe szpony, już ją chłonie...
Emilja natężyła wszystkie muskuły, szarpnęła się, lecz pień wierzby nie puszczał jej od siebie, trzymał, więził, aby ją wydać, aby pogrążyć w ścigającej ją ciemni...
Wtem jakiś głos przytłumiony, nieśmiały zadźwięczał w uszach hrabianki.
Ach, zna ten głos, zna, pamięta, choć to było bardzo dawno... I te oczy skrzące się zna również... Należy uśmiechnąć się na powitanie, wypada z uprzejmości samej!... Uśmiechnąć się!... Lecz jakże trudno to uczynić... Juljusz Grużewski!... Słyszała, niezawodnie!... Juljusz!...
Emilja zachwiała się, ale równocześnie uczuła, że jakieś silne ramię wspiera ją, dźwiga, unosi...
Hrabiankę lęk zdjął, lecz wnet rozwiał się, sczezł pod wpływem głosu, który tuż mówił coś do niej, mówił a grzał, ciepłem przejmował, budził...
Emilja otwarła oczy i rozejrzała się ze zdziwieniem dokoła po obcej izdebce, w której się znajdowała.
Zanim atoli zdołała ogarnąć ubogie sprzęty, kominek ceglany, ogień, prychający żwawo po białej korze brzozowych polan, sczerniały pułap, staroświeckie krzesło, w którem spoczywała, puszysty, miękki, ale tchnący dusznym zapachem, szal, który ją otulał, — poraził hrabiankę domysł okrutny, straszny, że wciąż jeszcze przebywa w dworku na Zarzeczu, iż lada moment usłyszy znów ten sam nieznośny, szyderczy chrzęst jedwabnej szaty, iż ukaże się jej znów ta twarz pełna, biała, nalana...
Drzwi skrzypnęły. Hrabiankę przejął dreszcz. Ktoś wszedł na palcach do izdebki i zatrzymał się w pobliżu. Emilja przymknęła oczy. Upłynęła chwila. Hrabianka, by zbyć ostatnią wątpliwość, poprzez zamknięte zasłony rzęs spojrzała i ledwie nie krzyknęła ze zdumienia. O dwa kroki przed nią stał Grużewski.
Ten ostatni w lot pochwycił odruch Emilji.
— Jak się pani czuje?
— Więc to waćpan... waćpan? Tutaj... bo nie orjentuję się...
— Spotkałem panią na placyku przed Bernardynami... Była pani tak osłabioną, że poważyłem się panią doprowadzić do tego zajazdu... Ale pani cierpi.. Może wezwać medyka?...
— Nie, nie trzeba. Nic mi nie jest. Znużenie i tylko znużenie. Szłam, a raczej wracałam... powietrze mnie odurzyło. Proszę darować, że mu tyle kłopotu przyczyniłam.
— Mnie, mnie... panno hrabianko?....
Emilja spojrzała smutnie ku buzującym na kominku głowniom.
— Dziękuję waćpanu. Wiem, iż mi nie skąpisz przyjaźni. Rada jestem, że przypadek ciebie a nie kogo innego sprowadził. Zachowaj to spotkanie nasze przy sobie... Mogę polegać?
— Ależ, panno hrabianko, najsroższej tajemnicy może być pani pewną!
Emilja próbowała się uśmiechnąć.
— Jeno — dodał Juljusz — należy baczyć na zdrowie, cierpienia nie lekceważyć...
— Nie lekceważyć!
— Tak, bo nieraz z błahego niedomagania ciężka wywiązuje się choroba. Pani drży?
— Nie, nic mi. Nasuń waćpan szala. Tak, dziękuję.
— A zdrowie odzyskać potem trudno.
— Gdybym je nawet utraciła!... Cóż mi zeń dzisiaj!... Waćpan tego nie rozumie?... I słusznie... Świerk ku niebu strzela. Powój szukać musi oparcia, inaczej na wieczne czołganie się jest skazanym, na zamieranie. Życie kobiety jest dolą powoju; moje jest już dolą tego powoju, któremu ostatnią wydarto oścień, któremu już jeno pełzać wolno po ziemi i tylko po ziemi...
— Mościa hrabianko, a czyż nie lepiej, nie szczęśniej, miast cudzą mocą w zachmurza poglądać, trwać o własnych siłach! Pełzać po ziemi! A czyż ta ziemia nasza, rodzona, nie jest i świerków żywicielką? Nie śmiem tknąć pani udręczeń, nie śmiem dociekać przyczyny bólu, który cię łamie, ale do twych własnych słów się odwołam... Powiadałaś, mościa hrabianko, gdym raz ze smętkiem moim się zdradził, że my wszyscy, wobec innych ludów, jesteśmy bogaczami, ile, że na dnie serc posiadamy skarb nad skarbami, bo pragnienie wielkie święte. Że dość nam wspomnieć nań, aby wszelka żałość osobista spławiła się w zniczu podniosłych zadań. Tak powiadałaś, mościa hrabianko, nie czyniąc żadnych wyjątków dla płci... A dziś, a teraz, gdy twemi wskazaniami silny rwałem się do Liksny, aby zwiastować ci nowinę promienną... spotykam cię przygnębioną cierpieniem... A Bóg mi świadkiem, lżejby mi było samemu najokrutniej zażyć męki, niż panią oglądać zasmuconą.
— Wiem, żeś mi waćpan życzliw. Mówisz o nowinie promiennej. Dla mnie niema takiej, bo niema odzewu, niema echa w ogłuchłem sercu.
— W ogłuchłem! — podjął Juljusz. — Prawda, serce kobiety może i ma prawo być głuchem i bywa głuchem... lecz serce polki nigdy!
— Polki... Polki?! — powtórzyła przeciągle Emilja, jakby usiłując przypomnieć sobie znaczenie zapomnianego wyrazu.
— Tak... a tyle dla tego właśnie serca jest dziś wesela, tyle radości, że dość się ku nim zwrócić, aby pełną odetchnąć piersią, aby rozchmurzyć oblicze, aby błogosławić życiu, któremu danem jest takiego doczekać momentu!
Hrabianka rozwarła szeroko oczy.
Juljusz dalej mówił. Mówił cicho, nieśmiało, zawile, głos mu przygasał.
Emilja poglądała nań z zafrasowaniem, z natężeniem, daremnie próbując zrozumieć, co do niej mówił.
Nagle ciemne oczy Grużewskiego na węgle się rozpaliły, głos pełniej zabrzmiał.
Emilja poruszyła się niespokojnie.
Juljusz teraz jakby rósł, dźwigał się, mężniał olbrzymiał.
Hrabianka mocniej się weń wpatrzyła, niby na rozproszenie uroku, który ją naszedł, gdy wtem z rozlśnionych oczu Grużewskiego grom w nią uderzył i jednym zygzakiem błyskawicy rozdarł mroki, spowijające duszę Emilji.
Hrabianka porwała się z krzesła.
— Boże! Co waćpan powiadasz!...
— W Warszawie rząd narodowy rozkazuje. Gwardje uchodzą z wielkim księciem. Kto żyw za broń porywa! Za Szkołą Podchorążych cały naród poszedł. Chłopicki obwołany dyktatorem! Wódz nad wodze, bohater saragoski. Z bagnetem w ręku powiedzie nasze regimenty tu, do nas, na Litwę, na Inflanty, aż do Batorowych kresów! Od trzech dni popłoch. Kłamstwami o błahych rozruchach chciano zrazu tumanić, lecz wieść nie dała się kordonami otoczyć... i bieży, rozlewa się, drogę toruje naszym żołnierzom, naszym sztandarom!
Emilja chwyciła Juljusza za ręce.
— Mów waćpan, powiadaj jeszcze! Więc to nie sen, więc stało się nareszcie! Życie mi wracasz! Nigdy waćpanu nie przestanę być wdzięczną! Nigdy!
Grużewski pochylił się do rączek hrabianki. Emilja nie broniła ich całunkom.
— Tak, tak, masz waćpan słuszność! Ani jednej sekundy uronić nam nie wolno, wszystkie myśli, wszystkie siły wytężyć należy, wszystkie troski powszednie złożyć na ołtarzu! Bóg waćpana natchnął, Bóg cię zesłał! Patrz, a jam traciła ufność, jam bluźniła, bom poddała się samolubnemu żalowi!... bom zwątpiła, aby życie moje przydać się na coś mogło! Tyżeś mnie zbudził...
— Mościa hrabianko — rzekł cicho Juljusz, cisnąc w drżącem ujęciu rączki Emilji, jest to zasługą tych ziarn, które rzuciłaś w kłoniące się ku tobie serce...
— Waćpan płaczesz?...
— Ze szczęścia, hrabianko.



VII.

Jeszcze Warszawa nie zdołała ogarnąć wypadków, przeżytych w noc z dwudziestego dziewiątego na trzydziesty listopada, jeszcze z pierwszego wzruszenia nie zdołała ochłonąć, jeszcze zgliszcza pożarów, podpalonych żagwiami rewolucji, skrami syczały, jeszcze zamęt i popłoch ubezwładniał mężów i statystów, od których spodziewano się przewodu, czynu doniosłego, wzięcia z rąk odważnych dzielnych, lecz niedoświadczonych, młodzieńców sztandaru narodowego, — gdy już Litwa drgnęła, zatrzęsła się w posadach, gdy już nad brzegami Niemna rozległ się okrzyk: „idą!“ — gdy już okrzyk ten korytem Dźwiny spłynął, a porohom dnieprowym echami zagrał.
Kto pierwszy na Litwę z wieścią o rewolucji przybył, kto tę wieść lotem błyskawicy rozniósł po kresach — tego ani dociec, ani zbadać, to na wiek wieków pozostać miało tajemnicą.
Daremnie wileński gubernator wojenny dławił w sobie nowiny, odebrane przez kurjera generała Kuruty, daremnie obwieszczeniami urzędowemi o nieporządkach, wynikłych w Szkole Podchorążych, chciał uspokoić opinję, daremnie strzegł się wyjawiać dowódcom załóg wojskowych istotną przyczynę alarmu, — wiadomości nietylko parły, nietylko nie dały się zbić z tropu, ale sięgały dalej, niż oschłe, skąpe depesze, przywożone gubernatorowi Chrapowickiemu przez posyłki huzarskie. Główna kwatera naczelnego wodza do ostatniej chwili mówiła o jakowychś, między Polakami wynikłych walkach, o buncie wojskowym, który atoli nie ogarnął wszystkich pułków, o licznych a wzruszających dowodach wierności ze strony Polaków, o potrzebie zarządzenia środków, któreby pozwoliły Królestwu przetrwać burzę wewnętrzną, o zupełnem bezpieczeństwie osoby dostojnej naczelnego wodza, o surowym nakazie, aby ani stojący nad Bugiem korpus Rozena, ani żaden inny oddział nie ważył się przekraczać granic Kongresówki, ani podejmować żadnych kroków, mogących dać pozór nieprzyjacielskich zamiarów.
Stąd gubernator Chrapowicki, pozbawiony nadto przebiegłych rad, nieobecnego w Wilnie, Nowosilcowa, nie wiedział, jak sobie poczynać, aby i wodza naczelnego litewskiego korpusu zadowolnić, i usposobienie stolicy przeczuć i ludności się nie narazić, ile że minister Lubecki, w drodze do Petersburga, wręcz zapowiedział Chrapowickiemu, że jedzie ustóp tronu żądać nietylko zagwarantowania Królewstwu pełni praw, przyznanych przez Kongres Wiedeński, ale i konstytucji dla pozostałych ziem, do Rzeczpospolitej należących, i że, ustanowiona w Warszawie, dyktatura w imieniu monarchy rozporządzenia wydaje. Gdy zaś nakoniec, po dziesięciu dniach zamętu i niepewności, feldjeger za feldjegrem jął gubernatorowi zgoła wyraźne rozkazy przywozić, a największą czujność zalecać, Litwa już drżała, już gorzała, już gotowała się do powitania polskich pułków.
Chrapowicki całą energję rozwinął. Setkami ostrzeżeń i gróźb na głowę podwładnych mu powiatów rzucił. Rygorami stanu wojennego każdy odruch, każdą myśl buntu, powstania, krnąbrności, nielojalności usiłował stłumić w zarodku. Napróżno.
Nakaz odbierania broni wszelkiej wywołał gromadzenie wszelkiej broni i tem lepsze jej ukrywanie; banicja znanych ze swego porywczego patrjotyzmu obywateli wzmogła odwagę ociężałych; usuwanie z korpusu litewskiego oficerów Polaków i Litwinów wgłąb Cesarstwa nieciło w tychże oficerach chęć zaciągnięcia się do bratnich szeregów; fałszowanie prawdziwych nowin, nadchodzących z poza granic Kongresówki, spotęgowało nieufność do urzędowych wiadomości i szukanie prawdy za pruskim kordonem; poddanie młodzieży kontroli potrójnej straży argusów jeno podsyciło jej wrzenie.
Nawet i ruch nadciągającego wojska, nawet mrowie żołnierzów, śpieszących zewsząd do punktów zbornych, nawet widok potężnej armji, kroczącej ku Wiśle, nie zdołał ostudzić zadufania ziem zaniemeńskich.
I cóż bo znaczyć mogła ta armja, co zaważyć wobec Polskiego Wojska! — wobec tego wojska, którego sprawność i tęgość była dziwowiskiem całej Europy, które za wzór i przykład stawiano, a które dziś, na czele swem, ma wypróbowane męstwo, ma pragnienie święte, ma zapał całego narodu, ma podwojone ochotnikiem, szeregi, ma krocie pospolitego ruszenia, które wyległo, jako jeden mąż z chat, dworów i dworków na dokazywanie cudów waleczności, na zwyciężanie, na miażdżenie.
I ta wiara głęboka Litwy nie była ani lekkomyślną, ani niewyrozumowaną. Toć i generałowie rosyjscy nie taili swych obaw o wynik rozpoczynanej kampanji, toć i oni doceniali siłę wielką nieprzyjaciela, toć i oni wzrośli i wychowali się w poczytywaniu Polskiego Wojska za niedościgniony ideał sztuki militarnej, toć i oni trwożyli się, czyli Dybicz Zabałkański sprosta zadaniu, czyli bodaj drogę za Bug zagrodzić zdoła.
Armja rosyjska szła, zwierała się w kolumny, coraz mocniejszy sierp zataczała, coraz śmielej ku Warszawie zdążała. A ziemie zaniemeńskie precz krzepiły się przeświadczeniem, że lada dzień, lada godzina, lada sekunda, cała ta armja Dybicza mnie w popłochu, że lada godzina na drodze do Wilna zafurkoczą ułańskie chorągiewki i pomkną w zwycięskiej szarży hen, aż za Telsze, za Dźwinę, za Borysów, za Słuck.
A ziemie zaniemeńskie i tego spodziewania nie wzięły z urojenia. Wszak ci i na ziemiach zaniemeńskich nie brakło dawnych żołnierzów, którzy w sztabach napoleońskich nauczyli się tego, co w planie wojowania jest nieuniknionem posunięciem na szachownicy, wszak i na ziemiach zaniemeńskich było zadość mężów, zdolnych ogarnąć doniosłość wypadków warszawskich i cel ich przeniknąć.
Wybuch rewolucji w Królestwie był i musiał być następstwem, oddawna nurtujących, pragnień, aby swobody konstytucyjne i dla ziem zaniemeńskich osiągnąć i do prastarej z niemi jedności powrócić. Z tą zasadniczą dążnością mogły się łączyć i inne pobudki, mogło sekundować jej kuszenie się o zdobycie pełnej niepodległości, lub też chęć zupełnej samodzielności pod tem samem berłem — ale nadewszystko rewolucja podjętą została na rzecz ziem zaniemeńskich.
Na ten koniec pierwszym odruchem Wojska Polskiego musi być marsz za Bug, za Niemen, na unieruchomienie całych dywizyj rosyjskiego wojska, na pomnożenie własnych sił, na opanowanie Wilna, Kowna i Grodna, na wydarcie Dybiczowi magazynów wojskowych, rozbicie go na części i zmuszenie do odwrotu, do paktu.
Tak rozumowano na ziemiach zaniemeńskich i wypominano żywy przykład kampanji roku tysiąc ośmset dziewiątego, kiedy to, za radą Dąbrowskiego, ustąpiono, po bitwie raszyńskiej Warszawy austrjakom i przeniesiono pole walki w granice austrjackich posiadłości. Plan ten świetnie się powiódł, choć w gorszych, niż obecnie, podjęty był warunkach.
Minął tak grudzień i połowa stycznia. Niecierpliwość rozżarzała umysły. Wysłani do Warszawy emisarjusze przepadali bez wieści. Wzmocnione kordony pograniczne coraz więcej utrudniały przewożenie gazetek, a gazetki same takie dziwy rozpowiadały, że ani pojąć, ani dociec, co zgromadzone pod Warszawą wojska zamierzają, dlaczego Chłopicki zrzekł się dyktatury, skąd człek tak schorzały, jak Radziwiłł, naczelne dostał dowództwo, o co izby poselska z senatorską się spierają, o jakich to warchołach i jakobinach była mowa, dlaczego ułatwiono ucieczkę Lubowidzkiemu, co znaczy potępianie „ruchawki“ i zalecanie niemieszania się cywilów do spraw wojskowych.
Ziemie zaniemeńskie niepokój zdjął. Młodzież jęła ginąć w oczach, zapadać się w mgły południo-zachodu. Dybicz był już za Bugiem. Z dnia na dzień spodziewać się było można pierwszej bitwy. Słuchy zapowiadały, iż nakazany pobór rekruta weźmie ze wsi i miast wszystkich zdolnych do noszenia broni, komisarze kwatermistrzowstwa nie ustawali w rekwirowaniu zapasów żywności, koni, inwentarza, dobytku wszelkiego. Kraj więc biedniał, wyzbywał się tego, co właśnie mogło być Wojsku Polskiemu pokrzepieniem, oparciem, wzmocnieniem. Ułańskich chorągiewek wciąż nie było widać.
Aż ziemie zaniemeńskie znieść dłużej bezczynności nie mogły. W powiatach zakotłowało się. Każdy jarmark, odpust, zjazd, uroczystość rodzinna stawała się sejmikiem, naradą, łączeniem się w związki patrjotyczne, układaniem planów, co i jak, w razie czego, czynić należy.
Tu i owdzie gorętsi rwali się do natychmiastowego czynu, do powstania, któreby, na tyłach armji Dybicza, spowodowało dywersję i przyśpieszyło pochód Chłopickiego czy Radziwiłła. Ale te zamysły zuchwałe niweczyli rozważniejsi albo lękliwi, którzy widzieli niepodobieństwo wywołania rewolucji, bez pomocy regularnego wojska, a co ważniejsze — bez powagi imienia znakomitego. Imię to było wprawdzie żywe i wcielone w dumną postać generała napoleońskiego, Tadeusza Tyszkiewicza, który tuż, w Swisłoczy, rezydował, — ale pan graf ociągał się, wahał, z familjantem swym, marszałkiem oszmiańskim, Józefem Tyszkiewiczem, długie zamieniał epistoły, lecz słowa ostatecznego wyrzec nie chciał, doradzając zwłokę aż do chwili wkroczenia na Litwę Wojska Polskiego.
Burzyli się na kunktatorstwo grafa-generała jedni, chronili za nie małoduszni, ulegali mu flegmatyczni, poddawali mu się karni, widząc, niebezkozery, za Tyszkiewiczami ów tajemniczy Komitet Wileński, który do sprawowania władzy, w imieniu Rządu Narodowego Warszawskiego, się sposobił.
Pod koniec stycznia tak zawrzało w powiatach, iż, gdyby jeno skra padła, pożar rewolucji całąby Litwę ogarnął. Rozum więc znów wystawił niedostatek broni, amunicji, najprostszego opatrzenia żołnierskiego, niesprzyjającą parę roku i — jeszcze raz zwyciężył. Zwyciężył tem snadniej, że Warszawa milczała, odgrodzona lasami bagnetów, że ani ozwała się do Litwy, ani zdawała troszczyć o ziemie zaniemeńskie, że porała się wciąż z wewnętrznemi niesnaskami; zwyciężył i dlatego jeszcze, że miał za sobą racje polityczne, miał dyplomatyczne rachuby, wróżby o pokojowem załatwieniu sporu, chęć oszczędzenia ziemiom zaniemeńskim klęsk i ofiar daremnych, pragnienie odjęcia ruchowi litewskiemu pozorów rzezi bezbronnych urzędników, pragnienie wojny prawidłowej a nie buntów, nie gwałtów, nie mordów. Rozum zwyciężył i tym razem nadewszystko dlatego, że palnym żywiołom skry brakło, że brakło pierwszej łuny, brakło pobudki.
Aliści zwycięstwo to było krótkiem, bo ledwie, po ostatnich zjazdach i naradach, uciszyło się, ledwie jednę burzę zażegnano, czy odwleczono, już nadciągała druga, silniejsza, czarniej szemi chmurami brzemienna, szerszy ogarniająca widnokrąg.
Skąd się brała, za czyją sprawą się poczęła — nikomu nie było wiadomem. Przekonani, ułagodzeni wczoraj zapaleńcy, bez żadnej przyczyny, głośniej, niż przedtem, zagadali, w tęższe łączyli się gromady i mocniej parli do zbrojnego powstania, do wybuchu.
Wszystkie te, następujące po sobie, wypadki, musiały oczywiście uderzyć tam, kędy od wieków miłość ziemi ojczystej była najbliższą serca potrzebą, kędy poczet zasłużonych Rzeczypospolitej mężów wskazywał nietylko, jak magnackiego zażywać splendoru, jak ze sławy przodków czerpać, ale i jak stawać pierwszym w szeregu, jak przykładem świecić, jak prastarym hasłom nieść w ofierze i mienie i życie. Następujące po sobie wypadki musiały targnąć odwiecznemi siedzibami rodów.
I rody drgnęły, i z łona swego jęły dobywać dusze co najczystsze, mózgi co tęższe, co dzielniejsze ramiona i słać je w odmęt wrzenia, słać na zaprowadzenie ordynku w tem, co bezładem groziło, na wsparcie tego, czego niepodobna było zatrzymać, uniknąć.
Jeżeli stąd w niejednym z rodów zaniemeńskich powstawał niepokój, jeżeli niejeden ród, dla rozkrzewienia swego, o całych zastępach nowych bojowników stanowił, — cóż dopiero działo się w możnym a mnogim rodzie hrabiów Platerów, którzy konarami swemi obejmowali i Litwę, i Żmujdź, i Inflanty, i Kongresówkę, a którzy nawykli byli, w chwilach ważnych, własnej swej starszyzny słuchać i chmarą iść.
Na pierwszą wiadomość o rewolucji w Warszawie, wiadomość, przywiezioną z Wilna przez hrabiankę Emilję, Liksna zatrzęsła się ze wzruszenia i podała nowinę Krasławowi, Szlosbergowi i Dusiatom. Te trzy siedziby zaalarmowały sześć innych, te sześć poruszyły kilkanaście i wnet w najodleglejszych gałązkach klanu się ozwały.
Ród Platerów, niby dąb rozrosły, w obliczu huraganu, zaszemrał w koronie witkami, lecz w pniu milczał, jakby ważył sprawę, jakby zastanawiał się, czekał wyniku narad między swymi naczelnikami. A narady te nielada uległy mitrędze dla rozproszenia tych, którym należał się, jeżeli nie stanowczy, to znaczny głos. Więc najpierw imć pan Józef, starosta giełdziański, w odległej Dąbrowicy rezydujący, dziewiątym zaskoczony krzyżykiem, na syna, pana Ignacego, zdał obowiązek ozwania się imieniem głowy rodu, a że ten podczas u teścia swego, imć pana podstolego Sobańskiego, w Obodówce, przebywał, tedy z tego okrutna zwłoka wynikła. Gorsza jeszcze zwłoka uczyniła się z okoliczności, że imć pan referendarz stanu, graf Ludwik, pozostawał w Warszawie, razem z bratem swym, panem sędzią, grafem Janem z Indrycy, i znaku życia nie dawał. A trudno było, bez imci pana Ludwika, stanowić, boć ten po rodzicu zgoła kanclerską w arkanach politycznych wziął zdolność, a jako świadek od lat wszystkiego, co się działo w Warszawie, mógł najpewniej wyrokować.
Na ten koniec, choć na Trzy Króle, do Antuzowa, jako na dzień imienin hrabiego Gaspara, zjechali się liczniej, niż zazwyczaj, przedstawiciele rodu Platerów, choć debatowali długo między sobą — żadnego atoli jasnego postanowienia nie powzięli.
Ale kiedy starszyzna radziła, młódź, skupiona w bocznej komnacie pałacu, własny odprawiała sejmik. Sejmik, z początku gwarny, zgiełku i śmiechu pełen, a zaczęty przez hrabianki Izabellę i Marję szlosberskie, które z dwoma krewniakami, Lucjanem i Ferdynandem, podchorążymi dyneburskiej szkoły, swarzyły się zalotnie, — przycichł, za wdaniem się starszego brata hrabianek, pana Kazimierza, który rozmowę na wojskowe sprawy zwrócił. Przedmiot stał się nużącym dla panienek. Sejmik opustoszał i przeszedł w ciche zwierzenia dwóch podchorążych z Kazimierzem i młodziutkim Władysławem dusiackim. Lecz snadź i w tak zmniejszonem gronie przetrwać nie mógł, bo raptem z żywych opowieści utknął na półsłówkach, na niedomówionych życzeniach, na mglistych zamysłach. Aż kiedy miał już się rozprysnąć, stanęła pośród niego hrabianka Emilja i rzuciła podchorążym kilka krzyżowych pytań i pytań tak ważkich a tak przenikających do głębi serc, iż młodzieńcom twarze rozgorzały.
— Kuzynko — podjął gorąco Ferdynand, szarpiąc czerwone obszlegi u rękawa swego zielonego munduru, — toć naszem całem marzeniem by Dyneburska Szkoła Podchorążych poszła śladami Warszawskiej.
— Marzenia nie starczą, trzeba czynu.
— Niezawodnie — przyznał Lucjan — lecz czyn jest o wiele trudniejszym. Pilnują nas, strzegą, udaremniają możność porozumienia z najbliższymi! Toć nas dwóch w drodze wyjątkowej łaski uwolniono na święta. Kosorotow z oczu nas nie traci. Odjęto nam skałki od karabinów. Wzmocniono warty forteczne...
— Niewszystkie — odparła spokojnie Emilja — przy bramie Aleksandrowskiej, w lunecie, jeden szyldwach tylko pilnuje składu prochu... W polu, tuż, macie drewniany arsenał i znów z jednym szyldwachem...
— Kuzynko! zakrzyknęli ze zdumieniem młodzieńcy. — Lecz skąd wiesz...
— Nie w tem rzecz. Jaki duch między podchorążymi? Macie pewnych towarzyszów?
— Duch... najlepszy! Towarzyszów gromada i takich co pójdą na czele... dwóch Klottów, Rypiński, Korsak, Łabuński, Kościałkowski, Sołłohub, Kontrymowicz...
— Więc nie mitrężyć, więc zaczynać... godziny niema do stracenia! Za wami całe Inflanty, cała Żmujdź święta, Litwa cała!
— Wielkie, zacne serce mówi przez usta twe, kuzynko — rzekł poważnie pan Kazimierz, — i jam też gotów stanąć w szeregu; ale czyby nie należało baczyć izali pora jest sposobną, a czekać jeszcze? Toć i u nas, w Szlosbergu, ochotnika niebrak... a nie śpieszą. Doświadczeni cierpliwość nakazują...
— Cierpliwość!... Możnaż zrywającym się do lotu orłom o cierpliwości mówić? Możnaż opóźnić to, co samo przez się z braku cierpliwości się rodzi? Nie do nieposłuszeństwa nakłaniam, lecz do wiary w siebie, we własne siły. Doświadczeni, statyści nie sprostają teraz. Ich prawo stanowić, gdy fala grzbiet najeży... Opanowanie Dyneburga da nam oścień, da nam punkt oparcia, da nam hasło nad hasłami... Zanim armja Dybicza zdoła zmierzyć grożące jej na tyłach niebezpieczeństwo, już oddziały powstańcze szarpać będą jej arjergardę, już Dyneburg wyszczerzy paszcze armat na swoich budowniczych! Nie oglądajcie się na wiekiem pochylonych, na Warszawę patrzcie... a mrowie za wami ruszy, pójdą nietylko młodzi, ale i starcy, i dzieci, i kobiety! Dwóch was jest Platerów między podchorążymi, tedy po dwakroć silniej pamiętać wam należy, iż Platerowie nietylko umieli bronić Dyneburga, ale i zdobywać go potrafili.
— Wilhelm Plater, pułkownik, za Batorego — wtrącił pan Kazimierz.
— A rodzic kuzyna, jako major inżynierów, w brygadzie Radziwiłła pod Macdonaldem, w roku dwunastym.
Ten sejmik sprawił, że gdy starszyzna rodu, po ukończeniu narad, zeszła się młodzieżą i, dla jej nauki, zaczęła napomykać o potrzebie chłodnej rozwagi, twarze sejmikowiezów takiemi płomieniami zagorzały, iż pan Adam krasławski trącił nieznacznie pana Michała szlosberskiego, pan Stanisław dowgieliski ku panu Casparowi antuzowskiemu spojrzał, i nauka pracowicie ukuta, prysła raptem. A że nadto imć pan Ignacy dąbrowicki wspomniał coś o swej artyleryjskiej służbie, tedy w panach Michale i Stanisławie majorskie zagrały szarże i rozmowa aż dudniła od bitewnej wrzawy.
Po tym pamiętnym zjeździe familijnym, który w łonie starszyzny stanowił, aby, bez nowego zebrania, nic w pojedynkę nie przedsiębrać, ład prastary rodu najniespodziewaniej prysnął i w ten sposób, że gdy pan Adam krasławski w sumieniu swem czynił sobie wyrzuty za uchylenie się od zachowania onej rezerwy, takież same wyrzuty doskwierały panom Michałowi, Gasparowi, Ignacemu i Stanisławowi. Krótko atoli trwały te zatargi z sumieniem, cios stanowczy zadał im pachołek, przybyły do Szlosberga z listem od pana referendarza z Warszawy. List a raczej lakoniczna kartka zawierała wiadomość, iż pan Ludwik jedzie, aby wraz z generałem Kniaziewiczem szukać w Paryżu pomocy dla wskrzeszonej Polski, oraz że najstarszy syn pana Jana, Edward, zaciągnął się do artylerji, a pan Jan, wedle sił, służy dobrej sprawie. Pan Michał strzymać nie mógł i tego samego dnia jeszcze wyprawił posyłki do rodzeństwa i krewniaków i ze swego przeniewierstwa się wyspowiadał. Aliści, zanim posyłki traktu dopadły, zjawili się forysie z Antuzowa, Dowgieliszek i Krasławia, przywożąc panu Michałowi oświadczenia, choć inaczej poczęte, ale kubek w kubek, w sensie ostatecznym do pisania pana Michała podobne. Pan Adam mówił o nowinach, odebranych od Gabrjela Ogińskiego i Morikoniego z Sół; pan Stanisław przyznawał się do zakupienia kilku baryłek prochu od markietanów, którzy za wojskiem, idącem ku Wiśle, ciągnęli, pan Gaspar pisał, iż nie mógł uchylić się od zbierania grosza publicznego i że Dowgiałło takoż postąpił, pan Ignacy zaś z Dąbrowicy wręcz zawiadomił, że do szeregu musi, bo inaczej i sobieby obmierzł, i panu podkomorzemu, i panu Sobańskiemu.
W siedzibach Platerów, po wymianie tych listów, rozruch przytłumiony się wszczął. Niby z pozoru zwykłym trybem życie się układało, niby nic się nie zmieniło, a przecież inaczej poglądały matki na synów, inaczej żony do mężów się tuliły. Lecz, co w rozruchu tym było niepojętem, że rozległ się najsilniej tam właśnie, kędy go się najmniej należało spodziewać, bo w Liksnie.
Pani podkomorzyna Zybergowa nadomiar sama sobie wytłumaczyć nie umiała, jak się to stało, iż, miast się spierać z hrabianką Emilją, miast bronić ją przed szaleństwem oczywistem, niewiadomo dokąd wiodącem, sama ze swoją wychowanką układała rewolucyjne plany, sama pomagała jej w szyciu sztandaru, sama zabiegała, byle z Dyneburga czyli aż z Rygi wydostać od wypadku jeszcze ze strzelb kilka, jeszcze z kilka funtów prochu.
Czary istne, czary naszły sędziwą opiekunkę hrabianki i czary tak mocne, że, choć czuła je, rozumiała ich grozę, nie mogła im się oprzeć.
Niekiedy, w chwilach, gdy brakło podkomorzynie widoku Emilji, gdy ta ostatnia rwała samotrzeć konno lub pędziła saneczkami na krańce włości, panią Zybergową bunt ogarniał. I wówczas po stokroć razy zaklinała się, iż się oprze urojeniom dziewczyny, iż nie zezwoli, aby mieszała się do spraw, dla kobiety nie przystojnych, iż nie tknie więcej tych fatałaszków wojskowych, z których jeno denuncjacja i sroga kontrybucja może wypaść. Ale, gdy winowajczyni stawała przed podkomorzyną, gdy nadchodził moment stanowczego ataku, już po kilku słowach hrabianki, panią Zybergową zdejmowała niemoc słowa, a za nią tuż owe czary porywały ją, unosiły. I nie ją samą. Wszak-ci pani podkomorzyna, własnej nie dowierzając energji, uciekła się do odsieczy Maryni Mohlówny. Mohlówna zjechała do Liksny, odbyła z panią Zybergową długą rozmowę, przyznała jej trwogom najsłuszniejszą rację i udała się do komnatki Emilji. Ba, ale kiedy podkomorzyna, nie mogąc doczekać się końca interwencji, zajrzała do komnatki, zastała Mohlówną, pochyloną razem ze swą siostrzenicą nad szyciem z komiśnego sukna czamary żołnierskiej. Nie lepiej powiodło się pani Gasparowej, nie lepiej Dowgiałłowej.
Pani podkomorzyna w ostatku zebrała się na krok decydujący, i, pod wpływem większej, niż zazwyczaj, rozterki, bo Emilka aż za Dryświackie jezioro na dwa dni wyruszyła, napisała obszerny list do Krasławia, do pana Adama. Pan Adam nie mitrężył i natychmiast do Liksny przybył. Pani podkomorzyna pewną była wygranej. Kto jak kto, ale pan Adam, człek uczony niezmiernie, po księgach szperający a posiadający i dla wiedzy swej, i dla zacności serca wpływ na Emilkę, był tu najniezawodniejszym. Tymczasem, gdy w rozognionem promieniejącem obliczu, z którem pan Adam, po rozprawie, stanął przed podkomorzyną, pani Zybergowa już pomyślną znalazła odpowiedź, — pan Adam jeno zawilgłemi oczyma mrugnął i rzekł ze drżeniem w głosie:
— Kuzynko dobrodziejko, jeno błogosławić mogę hartowi ducha Emilki, jeno wielbić w niej szlachetne zapały, odwodzić zaś nie umiem od tego, w co wierzę, jako i ty wierzysz.
Od tej chwili pani podkomorzyna uspokoiła się nieco, a raczej, poddała zupełnie czarom, bacząc teraz, jakby trudu Emilce oszczędzić, jak ją wyręczyć Prószyńskim, a jak uprzedzić jej życzenie.
Juljusz Grużewski stał się teraz częstym w Liksnie gościem i pożądanym gościem, bo za każdym razem zwoził nowiny, bo pani podkomorzyna z prawdziwem rozradowaniem poglądała, jako do wczoraj jeszcze pełna rozwichrzenia lekkiego postać młodzieńca w oczach mężniała, na stal się urabiała w ogniu haseł ziemi. Grużewski nadto był dla pani podkomorzyny wcieleniem jednego z tych serc, które biły pragnieniem czynu, był może jednym z tych, któremu sądzonem było ponieść sztandar, rączkami Emilki uszyty — więc tysiąc przyczyn, aby w Liksnie dobre znalazł przyjęcie. A nadto, widząc, z jaką niecierpliwością wygląda przyjazdu Grużewskiego Emilka, z jakiem wita go ukontentowaniem, jak skwapliwie wyczekuje odbycia z nim, na uboczu, dłuższej rozmowy — pani podkomorzyna o daleko bliższej myślała konspiracji. Raz nawet, nawiązując przesłankę do ładunków, które z Juljuszem układała w skrzyneczki, pani Zybergowa napomknęła coś o niebezpieczeństwie wybuchu, zgoła łatwego dla nagromadzenia tylu palnych materyj w rękach tak palnych istot, — lecz Emilka uśmiechnęła się w odpowiedzi z tak szczerem zdumieniem, że oczywiście nie zrozumiała intencji. Grużewski wzamian głowę pochylił i pokraśniał. Pani podkomorzyna poczytała to za dobrą wróżbę i, aby jej niepłoszyć, poprzestała na tej uwadze.
Życie w Liksnie, choć i przy rewolucyjnych kłopotach i odgłosie politycznych i wojskowych kalkulacyj, znośnie się układało. Pani podkomorzyna takiego nabrała gustu do militarnej sztuki, a takiego dla horoskopów dyplomatycznych rezonu, że sama sobie się dziwiła.
Wieczór w wieczór teraz, przy kominku, rachowała armję Dybicza, opierała ją plecami o Bug i Niemen i brała we dwa ognie. Wieczór w wieczór, w zaciszu ulubionej, narożnej komnatki, feldmarszałek Dybicz ponosił klęskę, a cała Europa pędziła co tchu na Rzeczypospolitej odbudowanie.
Tymczasem ledwie pani podkomorzyna oswoiła się z tym nowym ładem, którym toczyć się zaczęło życie mieszkańców liksnańskiego pałacu, gdy pewnego wieczora spadł, jak zawierucha, Cezary Plater, syn nieboszczyka pana Kazimierza dusiackiego. Spadł z gromadą nowin przywiezionych z zagranicy, z gorączką czynu, z płomieniami takich argumentów, że pani podkomorzyna rady sobie z niemi dać nie mogła. Boć Cezary już nie o fundowaniu regimentu mówił, nie o zaopatrzeniu, zrywających się do broni, patrjotów, nie o własnem zaciągnięciu do szeregów, ale o całego ludu poruszeniu, o przyznaniu mu bez mała szlacheckich przywilejów i o takiem wojowaniu, aby, kto żyw a zdolen na nogach się utrzymać, szedł na zapasy z Dybiczem.
Pani podkomorzyna, choć imaginowała sobie, że wywody Cezarego o ludzie cale nie są szczęśliwemi, gdyż poprostu starczyło sięgnąć do odwiecznego obyczaju i zarekwirować jednego żołnierza z dwóch dymów, przecież by im ustąpiła. Cezary bowiem tak przedziwnie powiadał o równości, o piastowych cnotach, drzemiących na dnie serc kmiecych, że niechby tam była jego prawda. Ale, kiedy pani podkomorzyna, chcąc zlekka przymówić porywczości młodzieńca, zagadnęła żartobliwie, czy i niewiasty zamierza wezwać na pospolite ruszenie, Cezary, miast odpowiedzieć żwawym dowcipem, zerknął ku Emilce i rzekł:
— Gdybym mocen był je zakląć! W chwilach przełomowych narodów kobiety mogą wiele, bardzo wiele, dość przytoczyć Hiszpanję, dość wspomnieć na jednę Augustynę aragońską, na oblężenie Saragossy!
— Lub wziąć przykład bliższy — wmieszała się niespodziewanie hrabianka Emilja — z greckiej walki oniepodległość, z walki wczorajszej. Wszak męstwo i poświęcenie Bobeliny były podobno najtęższym bastjonem Missolunghi.
Podkomorzynie serce czegoś się ścisnęło.
— Kochanie moje, nie przeczę, jawią się i jawiły w dziejach rozmaite amazonki czyli bohaterki, ale... ale te najczęściej los... to jest przypadek wiódł, bo niekobieca rzecz sławy wojennej szukać, niekobieca...
— Prawda cioteńko, — lecz my też nie mówimy o tych, które, dla wywyższenia własnego, dla zawadjactwa, oręża się imają, lecz o tych, których calem pragnieniem jest ofiara, jest myśl niesamolubna, wielka, które moc czerpią z gnuśności mężów...
— Dziewica Orleańska — dodał Cezary.
Twarz staruszki szkarłatem się okryła.
— Bajesz, waćpan, bajesz! Toć mieszasz do cale błahej dyskusji posłankę Stwórcy, wybrankę Boga samego!
— Tak, sto razy tak! — podjął żywo Cezary. — Lecz czyż wolno nam nie ufać, że i nam ześle podobną wybrankę!
— Wolejby nowego pana Czarnieckiego! — ucięła z rozdrażnieniem podkomorzyna i, porwawszy za laskę, wyszła z komnaty.
Od tej chwili pani podkomorzyna posmutniała, zaniechała swych, jak je nazywała, „rewolucyjnych turbacyj“, a jeno pilniej, niż przedtem, dopytywała się o to, co czyni Emilka, jeno, gdy ta ostatnia, chcąc nagrodzić staruszce dłuższe osamotnienie, serdeczniej do niej się tuliła, oczy podkomorzyny łzami zachodziły, a drżące jej palce cisnęły kurczowo dłonie hrabianki.
Podczas narad, które Cezary odprawiał co i raz z Emilja i z Juljuszem Grużewskim, który z tygodnia na tydzień wpadał do Liksny, wynikł rozruch tak gwałtowny, a tak rozlewny, że w dni kilka sięgnął Szlosberga, Antuzowa, Siesik i hen, aż w rosieńskich Kielmach się ozwawszy i w Prenach, u pana Ezechiela Staniewicza, przyczyniwszy gorączki, parł równocześnie i na Upitę, i na Telsze, i na Oszmianę i na Dzisnę i wracał tam, skąd się począł, wracał zawziętszym, tęższym, zadufańszym.
Na drogach i traktach, już i tak niezwykle ożywionych dla nieustannie snujących się kurjerów wojskowych, trenów żołnierskich, podwód, rekwirujących prowiant dla armji, wreszcie oddziałów kawalerji i piechoty, ukazały się nagle sznury sanek, saneczek, wózków i wózików, istne łańcuchy, pędzących forysiów dworskich, pachołków, ekonomczuków, a nawet i paniczów, i leciwych zgoła szlachciców. Urzędy powiatowe i policyjne zaniepokoiły się. Na stacjach powiatowych, po karczmach i zajazdach snuć się zaczęły jakieś dziwne zakazane figury, a myszkować, a nadsłuchiwać. Niewiele jednak te postacie potrafiły, bo każdy z jadących miał nietylko paszporty akuratne, ale i godziwe dowody, że pilna sprawa familijna, gwałtowny proces, akt u rejenta zniewolił go do opuszczenia zacisza domowego i marznięcia na mrozie. I z listów, wiezionych przez sługi, gdy komu do nich zajrzeć przyszła ochota, jeno o błahych i osobistych kwestjach można było powziąć wiadomość.
Naraz, cichy dotąd a głuchy na wszystko lud za niemeński zaszemrał o znakach niebieskich, o siedmiu świecach, jarzących się na podchmurzu, o trzech kolumnach czarnych i jednej białej, która, o słońca wschodzie, zmaga owe trzy czarne kolumny i o tem, jako wartownicy widzieli o północy rycerza na białym koniu, przelatującego z Ostrej Bramy na katedrę wileńską, i jako tym rycerzem był sam Święty Kazimierz, umiłowany patron i orędownik. Do tych powiadań niebawem przyłączyły się inne o zbliżaniu się znów tych bardzo dawnych a serdecznych czasów, o których najstarsi wiekiem, niby o bajce za chłopięctwa, od dziadów słyszeli, a które jasności i dobroci wszelakiej tyła przysporzą, iż chłop w chłopa, kmieć w kmiecia, żmujdzin, Litwin, Łotwak, Lipek, a choć sobie żydzię pejsate, niby kożucha na wiosnę, tako biedy i mizeractwa się zbędzie, byle jeno krzynę do kupy się wziąć a społem barami dźwignąć. W czem niemasz trudności, bo lud koroniarski akuratnie, takuteńko uczynił i chodzi sobie już w tyłem bogactwie, iż pana od chłopa nie odróżnisz, ile że razem pod ramiona się wodzą. Koroniarze pierwsi i gracko się uwinęli, bo takie ich prawo. Organista zawszeć bliższym jest ołtarza. Koroniarze zaś właśnie wszystkiej ziemi ludzkiej klucz-wójtują.
Był koniec lutego. Pani podkomorzyna Zybergowa od dwóch tygodni gotowała się co dnia do zamierzonego wyjazdu z Emilją do Antuzowa, do Gasparów, i co dnia daremnie wyczekiwała powrotu hrabianki z wycieczki do Łużek, do pani Apolinary z żabów, matki Cezarego i Władysława dusiackich. Nadomiar, po wyjeździe hrabianki, zgiełkliwą dotąd Liksnę taka cisza zaległa, że ani rady sobie dać, ani czem niepokój uciszyć. Pan Cezary nie pokazywał się, Marynia Mohlówna znaku życia nie dawała z Imbrodów, pan Adam krasławski gdzieś za Lucynem bawił, Szlosberg milczał, nawet Grużewski, gość niezawodny dotąd, przepadł bez wieści.
Podkomorzyna już rady sobie dać nie mogła z niepokojem. Modliła się, układała kabałkę, odbywała rozmowy ze starym zarządcą Prószyńskim, wzywała do siebie jego córkę, Anetkę, Emilji powierniczkę i przyjaciółkę, a co moment wypominała wszystkie okoliczności, towarzyszące odjazdowi hrabianki, co moment dociekała przyczyn tak długiego oddalenia, co moment szukała odpowiedzi na cisnące się jej do głowy domysły.
Aż nareszcie, po dwudziestu dniach, wraz ze śnieżycą i zadymką, późnym wieczorem przybyła hrabianka, ale tak blada, tak wycieńczona, że gdyby nie ten sam uśmiech pogodny, gdyby nie toż samo wilgotne a gorące spojrzenie wielkich oczu, ledwieby można było ją rozeznać.
Pani podkomorzyna zatrzęsła się z przerażenia, — lecz hrabianka nie dała jej przyjść do słowa.
Była w Łużkach, u pani Apolinary, a potem do Wilna jej wypadło koniecznie. Przeziębiła się nieco i musiała dni kilka odpokutować — i to wszystko. Widziała się z panią Tadeuszową, dała jej paczki dla Lucjana i Ferdynanda, do Dyneburga. Trzeba je przez zaufanego wyprawić, bo do podchorążych dostęp coraz trudniejszy. Mnóstwo ukłonów od wszystkich. W Wilnie popłoch. Akademików na święta nie puszczono. Nic to nie pomoże, bo, niech pobudka się ozwie, całe miasto porwie za broń... A ozwie się lada godzina, może już gra, już porywa żmujdzkie powiaty!... Nie było znikąd posyłki? Nic — nadjedzie niebawem, nie chybi. Pan Ezechiel Staniewicz jest w Połądze, gdy powróci, szawelskie z rosieńskiem staną, jako jeden mąż... Staniewicz bodaj, że już powrócił... Kto wie, to o czem się mówi, że się ma stać... już stać się mogło. Połąga będzie oparciem i arsenałem głównym. Dwa okręty angielskie tam wyładują zapasy... Komitet odebrał już po temu wskazania. Tak, Połąga z jednej strony, a Dyneburg z drugiej. Nie brak kunktatorów, którzyby chcieli do wiosny wybuch odłożyć. Ale o tem ani myśli. Każdy dzień opuźnienia mnoży trudności, bo pozwala Dybiczowi wzmacniać tyły armji, opatrywać magazyny, ściągać posiłki i zabezpieczać się.
Wiosna musi być wiosną dokonania, wiosną spełnienia. Inaczej zresztą być nie może. Komitet wileński czeka sygnału z Warszawy, czeka na powrót emisarjuszów, — aleć to jest sobie mitręga statystów, która musi uledz, musi schylić głowę przed wiadomością, że Telsze ruszyły, że Żmujdź święta powstała. A tam, tam właśnie zacznie się — bo tam najpierw nakazano pobór rekruta, bo tam najżarliwsze kołaczą serca. Prusy podobno gwarantują neutralność, a to ważne — dowóz broni i amunicji zapewniony tem samem i od granicy lądowej. W Wilnie spodziewają się lada moment bitwy nad Bugiem... Wielkie dni nadchodzą, zbliżają się...
Podkomorzyna, której myśl skupiona była na cierpieniem napiętnowanej twarzyczce hrabianki, za całą odpowiedź, przyciągnęła Emilję do siebie i szepnęła z wyrzutem:
— Dziecko drogie, — ty coś przedemną ukrywasz!... W Wilnie byłaś, może u Ksawerego?!...
— Nie, cioteńko! niestety... Pragnęłam bo kto wie, czy i kiedy będę znów w Wilnie. Wyjechał na kurację...
— Więc co ci było? Powiedz. Toć godzi się mi powiedzieć!... Oczy podsiniałe, głowa rozpalona... ręce wychudłe...
— Nic, nic, cioteńko! tydzień nie minie, a przyjdę do siebie, muszę przyjść. Teraz nie czas na kwękanie. Sił, sił trzeba, zdrowia. Zobaczysz, cioteńko, przekonasz się. Dość mi wytchnąć. Za tydzień ruszymy do Antuzowa. Ależ tak, bo Gasparowie czekają, wyglądają nas z upragnieniem. Należałoby nawet zaraz do nich napisać...
Podkomorzyna nie dała się jednak zwieść tem zagadywaniem.
— Emilko, przez pamięć na matkę, zaklinam cię, byś mi całą wyznała prawdę.
Hrabianka zadrżała, oczy jej zaszły mgłami, pochyliła się do rąk podkomorzyny i padła u jej nóg zemdlona.



VIII.

Hrabianka szybko wracała do sił, szybciej, niż sprowadzony z Dyneburga, medyk zapowiadał, niż bodaj życzyła sobie pani podkomorzyna, która nie ufała tak rychłemu wyzdrowieniu i zabiegała usilnie, by Emilkę conajdłużej w nakazanej przez lekarza klauzuli utrzymać. Emilja z początku ulegała żądaniom opiekunki, poprzestając na odbywaniu narad z Anetką Prószyńską i dyktowaniu listów. Chwilami jedynie, gdy wieczór zapadał, a Anetka powtarzała z zasmuceniem: „żadnej wieści, żadnego pisma, znikąd!“ — hrabiankę niepokój nachodził. I wówczas nielada trzeba było perswazji, nielada tłumaczeń, aby Emilję odwieść od myśli o natychmiastowej wyprawie do Dusiat, aby przekonać ją do spodziewania, iż jutro nie zawiedzie nowinami. Aż, w pierwszych dniach marca, hrabianka, nie doczekawszy się upragnionych wiadomości, zerwała się sama do pisania listów i rozsyłania konnych. Przyczem tyle okazała mocy i energji, iż pani podkomorzynie zbrakło woli do stawiania oporu. Co więcej, kiedy stara Kiermuszyńska poważyła się bąknąć, że pannie grafiance zdałoby się dłuższe wydobrzenie, podkomorzyna ofuknęła ją.
— Lada co prawisz! Tyś także z tych, którzy najpoczciwszą sprawę radziby w mazgajstwie pogrześć.
Już to wogóle podkomorzynę, w stosunku do Emilji, opanowała teraz zupełna powolność. Raz jeden tylko, po rozmowie z medykiem, podkomorzyna zagadnęła hrabiankę ze drżeniem w głosie:
— Dziecko drogie, i czemu to uczyniłaś? Czemu? Wiem o wszystkiem, wiem i ogarnąć nie mogę. Powiedz, czemu spaliłaś mosty za sobą? Czemuś to uczyniła?
— Tak trzeba było: inaczej ofiara byłaby niezupełną, inaczej nie sprostałabym, nie podołała...
— Lecz zważ, kochanie, iż twe pragnienia szlachetne mogą się ziścić i bez pomocy naszego zakątka! Wszak sama nie negujesz, iż jedna nasza dywizja starczy za całą Dybiczową armję... Niechby inaczej, niechby dopiero z sukursem pospolitego ruszenia rzecz się dokonała... i cóż potem dla ciebie? jakaż przyszłość, los jakiż!?...
— Świetny, cioteńko, piękny, błogi! — podjęła z zapałem Emilja.. — Widzieć najdroższe sny spełnionemi, po latach mroku zbudzić się do zorzy, do wolności, mieć przed sobą nieobjęte łany do pracy owocnej, zbożnej, wdzięcznej... toć niedość? A gdyby stało się, iż i ten zakątek inflancki, i Litwa, i Żmujdź, i Podole, i Wołyń do gotowegoby przyszły, dzięki zwycięstwu lub dzięki pokojowemu układowi... więc stokroć więcejbym się radowała, bo niedoli mniej, bo mniej byłoby sierót... bo nie ambicji, nie wyróżnienia własnego szukam.
Podkomorzyna rozpłakała się, jak dziecko. Emilja jednak tak płomiennie a tak serdecznie do niej przemówiła, tyle w słowa swe wlała wspomnień a dowodów tyle, iż, zanim łzy przestały ciec znanemi im dobrze bruzdami, już blade oczy staruszki zalśniły pogodą, już rzewny uśmiech łzom drogę zagrodził.
— Przebacz, kochanie, daruj! Ot! widzisz, w moich latach, trudno młodym myślom nastarczyć, trudno wyrzec się dawnych wyobrażeń... Boże ci błogosławi... ale cóż, wstyd powiedzieć, wolałabym cię mieć inną...
Był to ostatni protest podkomorzyny. Od tej pory staruszka jakby ogłuchła, jakby nie wiedziała, co się wokół niej dzieje.
Tymczasem do Liksny przybył strzelec z Dusiat, od Cezarego, i przybył z takiemi nowinami, że hrabiance dech zamarł w piersiach, że rezolutnej Anetce Prószyńskiej nie starczyło wartkiego słowa.
— Pod Warszawą — pisał Cezary — bitwa była, bitwa okrutna, zawzięta, trzy dni trwała, krwawa bitwa, tysiące poległo... Dybicz w Warszawie! Takie wiadomości nadeszły z Wiłkomierza, ale nie należy im dawać wiary, boć wzięcia Warszawy nie trzymanoby pod korcem! Więc w tem fałsz, fałsz niezawodny, ale i to prawda, iż nie wolno dłużej mitrężyć. Z Telsz dotąd żadnego odzewu i znikąd odzewu. Michał Lisiecki wrócił z wesela swego z żoną i już się przypomniał z Porakiszek. Gotów iść w pierwszy ogień. U Morikoniego w Sołach zwiedziono wszystkie mosty dla tem spokojniejszego zbrojenia. Morikoni ekwipuje Lisieckiemu szwadron ułanów i legję ze świadoskich strzelców. Mnóstwo szlachetnych wystąpień, — lecz cóż z nich, gdy kunktatorstwo studzi serca, niweczy zapały. Teraz cała nadzieja w Staniewiczu. Gdyby coś doniosłego zaszło, Cezary albo zaufanego wyprawi, albo sam przyjedzie, bo pisać coraz niebezpieczniej.
I znów po tym liście głusza zaległa Liksnę. Wszystko zdawało się, jak co dnia, układać, jak zazwyczaj w marcu i wielkim poście, wlec. A bodaj ciszej nawet, ospałej, gdyż i folwarczne zabudowania czegoś opustoszały, i chaty wyludniły się, i majsterków zabrakło raptem i strzelców dworskich nie było widać. Wzamian, kiedy Liksna zdawała się w coraz większem milczeniu się pogrążać, sąsiadujący z nią, bór owsiejowski raptem ożywił się i zagadał tak dziwnemi odgłosy, jakby dzień w dzień obława z naganką w nim hukała ze strzelb, jakby w łonie boru sto młotów dzwoniło w stal. Mieszkańcy okoliczni podczas ani zważali na owo ożywienie się boru, nawet nie postrzegli, iż zwierzyna pomykała gromadami, ani próbowali dociekać, czemu ładowne wasągi skradają się pod noc ku lasowi, ani pytali, poco grafianka Emilja co i raz rwie bądź saneczkami, bądź wózkiem do boru, dlaczego bór owsiejowski stał się miejscem ulubionych wycieczek i starego zarządcy, i jego córki, i kluczwójta, i samego księdza proboszcza. Lud, bo okoliczny już z natury niemowny był i nieciekawy.
Jeden tylko strażnik ziemski, który w Magdzie, tuż, mieszkał, czegoś się zatrwożył. Ale, że był człekiem osiedziałym zdawna, tedy, póły kluczył około boru, póty wypytywał się o to, co się w „Ausiejouce“ dzieje, aż, z udręki wielkiej, poszedł, do zarządcy sumitować się a radzić, czyli ma, według rozkazu asesora, donieść, iż się w boru Polska buduje, czyli nie. Lecz ponieważ pan Prószyński okrutnie go zekpał, tedy strażnik, z lipków był, tak na ambił wziął, że tego samego dnia jeszcze zniknął w ciemni owsiejowskiego boru.
Ten drobny atoli wypadek stał się przyczyną nielada popłochu i zamieszania. Nie każdego bowiem z ciekawych, gadatliwych czy złych można było równie łatwo nawrócić, jak lipka-strażnika. Toć byle odzew mógł bór zdradzić, byle wyraz niebaczny sprowadzić doń dyneburski garnizon. Niechybnie było już komu stawić czoło, lecz przecież nie na to formowano oddział, aby boru bronił, aby dał się zdziesiątkować w miejscu swego poczęcia, aby miał zgasnąć, nie wznieciwszy pożogi, aby miał nie doczekać godziny wyzwolenia.
A tu wciąż wyglądanego znaku od grafa Cezarego nie było, a tu znów ani słychu.
Stąd wiadomość o rozprawie ze strażnikiem była ciosem dla hrabianki Emilji, bo niemal najgorszych przypuszczeń stwierdzeniem.
Więc już echa boru owsiejowskiego gruchnęły po okolicy, już zdradziły swą tajemnicę, już poniosły ją. Cezary na dziesiątego marca zaręczał wyprowadzenie swego oddziału w pole, na dziesiątego kazał gotować się do wymarszu. Tymczasem był już siedemnasty. Chmury dżdżem wiosennym bluzgają, lód na Dźwinie kruszeje, słabnie. Drogi kałużami pluszczą. Roztopy mogą, za byle cieplejszym podmuchem wiatru, odciąć Liksnę, skazać ją na odosobnienie, a garść ochotnych wydać na zagładę.
Położenie było groźne. Cały plan walił się w gruzy. Należało co tchu znaleźć ratunek, sposób dobycia się.
Temi szarpana udrękami, Emilja zajechała przed pałac liksnański, wracając ze zwykłej wycieczki do boru owsiejowskiego. Aliści tu powitała ją nowina, że graf Cezary z Juljuszem Grużewskim od godziny wyczekują na hrabiankę.
Emilja, bez mitręgi, podążyła ku przybyłym. Dziesiątkiem pytań powitała młodzieńców, dziesięć odebrała odpowiedzi mglistych, smutnych, bezdźwięcznych.
Nowiny były wciąż też same. Przygotowania trwają, kupią się oddziały, zewsząd ofiary płyną, jeno czynu niema. Wilno burzy się, Oszmiana, Rosienie, Upita, Wiłkomierz huczą, radzą i czekają... Ezechiel Staniewicz nie wrócił dotąd z Połągi... Musiał niechybnie do Lipawy dotrzeć. Bez pana Ezechiela niepodobna. Jego bowiem powaga zdolną jest starczyć w Rosieńskiem za cały Komitet Wileński. Bez niego trudno; bo gdyby począć, toć amunicji nie starczy... Pan Ezechiel po nią właśnie wyjechał.
Warszawa milczy podotąd. Atak Dybicza na Warszawę odparto. Chłopicki ranny. Generał Skrzynecki ogłoszony wodzem. Dlaczego Skrzynecki właśnie, zgoła nieznany generał, niewiadomo, bo i wogóle niewiadomo, co w Kongresówce.
Gubernator Chrapowicki przeczuwa wybuch. Szpiegów chmary. Marszałkowie powiatowi odebrali rozkazy zbierania podpisów na nowe zaręczenia wierności. Komisarze układają wykazy podwód, które mają przewieźć magazyny wojskowe aż do Dolistowa. Kilkanaście tysięcy ludzi i koni będzie straconych, a z nimi nadzieja pożywienia się zapasami. Dolistowa cała armja strzec będzie... Listy rekruckie już rozesłano po gminach. Młodzież do lasów się wymyka. Ale cóż z niej, gdy nie wie, co i jak. Wyłowią opornych, rdzeń sił pójdzie w głąb cesarstwa, najpomyślniejszy moment gotów przepaść bezpowrotnie...
Hrabianka, miast się ugiąć pod brzemieniem tych złowrogich wiadomości, dźwignęła się hardo i zagadnęła:
— A wy, wy, cóż postanowiliście?!
— My! — odrzekł chmurnie Cezary. — Gdybyż od nas zależało!
— I jest was chmara, powtarzających to samo.
— Ezechiel Staniewicz — wtrącił Juljusz — wziął od nas w Rosieńskiem, przyrzeczenie, by dotrwać do jego powrotu, — chyba, żeby powstanie zaczęło się w sąsiedztwie.
— Lecz od ciebie, kuzynie, Staniewicz przyrzeczenia nie brał!
Grużewski zagryzł usta. Cezary wsparł głowę na ręku i milczał
— Chcecie patrzeć chwili, aż kraj będzie ogołocony z dobytku, z rąk, zdolnych do podniesienia broni, aż z wami w pojedynkę się rozprawią! Trzebaż wam pozwoleństwa, trzebaż rozkazu na piśmie z pieczęcią wierzytelną, bo bez tego lub owego imienia, bez Marcina lub Prota nie możecie roić o spełnieniu obowiązku! Wolej żeby wszystko przepadło, niżby bez nich miało się dokonać!...
Cezary zanurzył palce w swej bujnej, płowej czuprynie i targał ją gniewnie.
— Tysiąc razy toż samo sobie powtarzam...
— Idzie ci o przewód?! Rewolucja sama sobie wodzów znajduje, inaczej, górze jej.
— Nie, kuzynko! Idzie mi tylko o równoczesność uderzenia, idzie mi o to, aby rewolucja nie była powstaniem jednego powiatu, jednej gminy, idzie mi nadto, aby samozwaństwa uniknąć, aby działać ręka w rękę z tymi, którzy niemniej gorąco pragną, którzy położonemi zasługami zdobyli prawo stanowienia, prawo decydowania!
— Na tych wywodach zeszły miesiące!
— Prawda, ale zapominasz, kuzynko, iż liczyliśmy na Telsze, iż sama ręczyłaś za hasło na połowę lutego, iż sama przekonywałaś, że nie trzeba nawet spierać się z komitetem, bo tam, na skraju Żmujdzi, lud rozwinie sztandary, bo on w dzień jeden dokaże więcej, niż wszystkie głębokie plany wileńskich dygnitarzów. Telsze miały nam być tem, czem dla Warszawy Szkoła Podchorążych.
Hrabianka głowę pochyliła.
— Byłam tego pewną. Człek zaufany ręczył mi własnem życiem. Borysewicz, z pod Sałant miał prowadzić z kmieciem Giedrymem... Musieli ich uwięzić, musieli wykryć spisek...
— Zmierzam do tego, kuzynko, że w ostatnim liście swym jeszcze kazałaś mi się spodziewać gońca z pod Ginteliszek i że stąd pochodzi brak zdecydowania, brak czynu z mej strony.
— Tak, istotnie, zawiniłam zbytkiem ufności — podjęła cicho Emilja, — wybacz mi, kuzynie, żywość słowa i radź, i rąk nie opuszczaj, bacz, że może zapaść się wszystko, że, jak masz przykład, na nikim polegać, nikomu wierzyć! Mamyż w bezczynności trwać tutaj, gdy tam za nas krew się leje!
— Więc pozwól mi wyłożyć mój zamysł. Nie na biadanie przybyłem. Zaklęłaś mnie, więc jestem, choć mi z drogi było. Przypadek z panem Grużewskim nas zetknął pod Iłłuksztą. I dobrze się stało, bo zamiar mój dojrzał. Jadę Święcianami Bortkiewicza i z nim dotrzemy do Przezdzieckiego i Wołodkowicza. Ci dwaj niezawodni. W Wilnie postawimy Komitetowi do wyboru: albo w tej chwili wyda hasło do zbrojnego występowania powiatów, albo my je sami wydamy, albo my sami rozpoczniemy, odmawiając raz na zawsze ulegania rozkazom Komitetu.
— Upłynie na tem z dziesięć dni.
— Conajmniej trzy tygodnie — wmieszał się nieśmiało Juljusz.
Hrabianka, jakby niedosłyszała uwagi Grużewskiego.
— Dziesięć dni znów na niczem...
— Inaczej być nie może — zakonkludował z mocą Cezary. Waśni za wszelką cenę należy uniknąć. Komitetowi damy dzień do namysłu — lecz parol, że ani godziny więcej. Kwietniowa niedziela musi nas zastać pod sztandarami...
— Lub w drodze na zesłanie! Wszak słyszałeś, iż tu, lada moment, spodziewamy się śledztwa, gdybyż jeno śledztwa!
— I dlatego, kuzynko, trzeba, byś natychmiast wyjeżdżała z panią podkomorzyną do Antuzowa. Tu ani ty, ani pani podkomorzyna nie możecie pozostać. Wyprawa na Dyneburg? Właśnie o nią idzie. Rozprawa może Liksny sięgnąć, a wówczas, pomyśl, iż i życie, i mienie podkomorzyny wystawione byłyby na niebezpieczeństwo. Ochotnicy owsiejowcy — ci muszą za Dźwinę się cofnąć gromadkami i za lasy Subockie dążyć. Tam zaciszniej i dalej od traktu. Gdy czas przyjdzie, jednego dnia starczy, aby Owsiejowa sięgnąć. Zresztą sama mówisz, kuzynko, że, krom na tych, którzy czekają, na nikogo więcej liczyć nie podobna, że dopiero zdobycie Dyneburga może ocknąć resztę łoty-szów i burłaków zjednać.
Hrabianka usiłowała bronić się przed opuszczeniem Liksny, lecz graf Cezary z tak stanowczemi argumentami wystąpił, że Emilja uległa, biorąc wzamian za swą zgodę parol uroczysty, iż Cezary z drogi powrotnej wiadomość do Antuzowa przyśle, aby owsiejowskich zawczasu wyprowadzić.
W niespełna godzinę, po zawarciu tego układu, Cezary, nie bacząc na noc mglistą, na przedłożenia podkomorzyny, na wieczerzę zastawioną, na nieśmiałe a tęskne spojrzenia Anetki Prószyńskiej, ruszył w drogę do Wilna.
Ten nagły odjazd grafa Cezara popsuł zgoła humor podkomorzynie, która plasowała się na niezwykłe ożywioną pogawędkę, roztargnieniem przejął czujną zazwyczaj Anetkę Prószyńską, a że nadto i hrabiance przysporzył zadumy, więc tem samem skazał Grużewskiego na dźwiganie przy wieczerzy ciężaru rozpraszania zalegającego milczenia. Lecz i Juljuszowi czegoś nie składały się tematy. Wieczerza wlokła się śród przymusu i zdawkowych półsłówek. Aż podkomorzyna, nie doczekawszy końca wieczerzy, udała się do swoich komnat, za nią tuż, pod pozorem wydania rozkazów marszałkowi, wysunęła się z jadalni panna Prószyńska. Juljusz z hrabianką zostali sami.
Grużewski wyczekał chwilę i rzekł z naciskiem:
— Doprawdy, zbyt czarno bierze pani sprawę. Krom opóźnienia nie postrzegam zła...
— Krom opóźnienia! — powtórzyła sarkastycznie Emilja.
— Tak, bo, co więcej, i w opóźnieniu zła nie widzę. Dziś dwakroć więcej posiedliśmy ochotników. Przed dwoma tygodniami liczyliśmy ich na dziesiątki, dziś mamy setki a jutro będą tysiące!
— Więc, według rachuby waćpana, najrozsądniej byłoby czekać jeszcze, bodaj do pogromu naszych wojsk!
— Mościa hrabianko — wtrącił stłumionym głosem Juljusz, — chyba nie zasługuję na posądzenie...
— Nie wątpię o dobrej woli.
— Dziękuję za tak łaskawe mniemanie.
— Niechybnie — poprawiła się łagodniej Emilja — żywisz waćpan najgorętsze pragnienia, ale jesteś, jako inni, którzy mitrężą, oglądają się za siebie...
— Moja mitręga z obowiązku jeno wynika. Mogłem wyłamać się z pod przewodu marszałka Staniewicza, dobro sprawy kazało mi uledz. Sromałem się samozwaństwa, sromałem, gdyż nie roszczę prawa, aby, po za mną, nie było światlejszych sądów, tęższych serc.
Hrabianka nic nie odpowiedziała. Juljusza rozgoryczenie naszło.
Nigdy nie była dlań tak chłodną, tak obojętną, jak dziś, nigdy jeszcze tak mało uwagi mu nie okazała, tak mało salonowej bodaj uprzejmości. Dręczy ją troska... a jego-ż czy nie dręczy? Od miesiąca spocznienia sobie nie dał, pół Litwy zjeździł, niczego nie zaniedbał, żadnego niebezpieczeństwa się nie uląkł, żadnej ofiary. Walczył z nieufnością, z oziębłością, z niechęcią do jego młodości, walczył, krzepiąc się przeświadczeniem, że gdy tu, do Liksny, dotrze, tu nareszcie znajdzie chwilę dobrą, która mu nagrodzi wszystkie trudy, wszystkie zabiegi. Nagrodzi? Tak, boć za nagrodę dotąd miał sobie odzew hrabianki, jej ciekawość dla rozwijanego działania, jej radość z każdego pozyskanego stronnika, każdego ochotnika. Niecierpliwość ją zdejmuje, szarpie ból na okazji marnowanie. A jemu-ż nie doskwiera, nie spędza snu? Cha, przecież stokroć łatwiej byłoby mu pójść za ulubionemi marzeniami chłopięcemi, któremi napełniały go opowiadania rodzicowe, z czasów, gdy imć pan Jakób Grużewski chodził w pełnej szarży generał-majora wojsk litewskich. Przecież nie jemu zbywa na odwadze, nie dla siebie dał pierwszy krok marszałkowi... Emilja sama godziła się, że tak należało uczynić... A dziś, a teraz...
— Wybacz mi waćpan, nie bierz za złe, trudno zawładnąć rozterką...
Juljusz spojrzał ku hrabiance i utonął w głębiach jej oczu.
— Ależ pani...
— Byłam niesprawiedliwą, nie pamiętaj mi waćpan.
— Czyżbym ważył się, czyżbym miał po temu siły! Każde widzenie się z panią jest mi tak wielkiem szczęściem...
Głębie oczu Emilji zmętniały nagle i skryły się pod powiekami. Juljusz posmutniał.
— Wiem, iż waćpan nie skąpisz mi przyjaźni i stąd śmiałość moja poczytywania go za jednego z bliskich.
— Więc mi pani tego drogiego przywileju nie odbieraj — szepnął Grużewski, miarkując drżenie głosu, — bo jest mi on takim skarbem, takiem bogactwem, że dlań bym chętnie dał życie...
— Życie? — powtórzyła sentencjonalnie Emilja: — Dziś nikt z nas nie ma prawa niem rozporządzać i nikt dlań ubocznego celu nie powinien szukać.
— Słusznie, należy ono nadewszystko do ziemi, która je wydała; lecz z chwilą, gdy zamierzenia się staną, gdy...
— Gdy się staną!
— Często potrzebą serca bywa ufanie dalekiemu pragnieniu, często ten wtóry, ten odległy kres pozwala tem dzielniej walczyć o osiągnięcie pierwszego! Często ten samolubny krzepi pierwszy, wspiera...
— Słysząc waćpana — odparła cicho hrabianka, — gotowam przypuścić, że patrjotyzm jego, ofiarność dla sprawy, z ubocznego płynie źródła, że nie jest szczerą, nie jest samorodną. Gdyby nią była...
Juljusz wtulił głowę w ramiona.
— Źle się wyraziłam. Chcę przez to powiedzieć, że postronne wpływy budzą niejednokrotnie zgoła nowe uczucia...
— Nowe uczucia?
— Nie przypisuję sobie najmniejszej zasługi, ale tak częste słyszę napomknienia, że chwilami zdaje mi się, że, gdyby nie przypadek, gdyby nie otoczenie nowe, to możebyś waćpan trwał teraz w spokoju i ciszy niezamąconej...
Juljusz sponsowiał.
— Inaczej mówiąc, sądzi pani, iż ani krew rodzicowa nie ozwałaby się we mnie, ani obowiązek, ani honor! Nie przecz, mościa hrabianko! Wątpliwości twe nie po raz pierwszy słyszę, jeno po raz pierwszy zgłębiam. Moje napomknienia! Także wielkim grzechem jest tęsknić do wzajemności! Także straszną niegodziwością jest szukać promyka nadziei! Sprawa, rewolucja?... Może-ż być dla niej uchybieniem, że w niej nie jedno, lecz dwa spodziewania usiłuję zmieścić?
Twarzyczka Emilji zafrasowała się serdecznie.
— I widzisz waćpan, jaka fatalność mnie dziś prześladuje. Znów niefortunnie się wyraziłam. Proszę tak chmurnie rzeczy nie brać. Często dla żywionego przekonania szukamy jeszcze potwierdzenia. No, dobrze, iż choć pani podkomorzyna nie była obecną, inaczej miałabym się spyszna. Masz w niej waćpan prawdziwego sprzymierzeńca.
Juljusz spróbował się uśmiechnąć. Emilja podniosła się.
— Jutro, do dnia, muszę do Owsiejowa. Mnóstwo spraw przed wyjazdem. Może waćpanbyś chciał nam towarzyszyć. Antuzów wszak po drodze wypada. Dla pani podkomorzyny byłaby stąd miła dystrakcja...
— Niepodobna. Uchybienia się dopuszczam, że świtu czekam. Przyrzekłem Szemiotowi być jutro wieczorem w Poniewieżu. I tak obawiam się, czy zdążę. Szmat drogi i bocznej drogi.
— Żałuję niezmiernie...
— Ja nadewszystko, mościa hrabianko; ale ani myśli, ani myśli... Pan marszałek może już powrócił...
Emilja skrzywiła się pobłażliwie.
— Ach, tak. Więc, w każdym razie, do zobaczenia w Antuzowie. O ile waćpan sam nie mógłby przybyć, dobrze byłoby wyprawić zaufanego. Cezary niewątpliwie dotrzyma przyrzeczenia.
— Hrabia Cezary ma mnie uprzedzić.
— I waćpana również? Słyszałam o Strawińskim i Bilewiczach. Szczególniej o Strawińskiego idzie, boć to w Rosieńskiem ten, na którym polegać można...
Grużewski pochylił w milczeniu głowę.
— Tak — dodała hrabianka, — bo w momencie stanowczym trzeba wielkiego hartu, wielkiej determinacji, aby nie dopuścić do wahania się, do szukania przyzwolenia powiatowego dygnitarza.
Juljusz pobladł. Emilja wyciągnęła doń rękę, lecz, uczuwszy dotknięcie żarem tchnących ust Grużewskiego, wysunęła ją szybko z ujęcia.
— Żegnam waćpana! Proszę pamiętać o Antuzowie. Da Bóg, że tam jaśniejsza chwila nas czeka...
Juljusz wybełkotał kilka słów pożegnania.
Emilja skinęła uprzejmie i postąpiła ku drzwiom bocznym, lecz równocześnie za drzwiami, wiodącemi do antykamery, rozległ się zgiełk pomieszanych głosów.
Hrabianka przystanęła i spojrzała niepewnie ku Grużewskiemu, jakby odeń wyjaśnienia się spodziewając, Jujusz milczał, ze wzrokiem utkwionym w ziemię, głuchy, osłupiały.
Zgiełk tymczasem wzmagał się, rósł, coraz silniejszym popłochem brzmiał.
Emilja rzuciła się ku antykamerze. Nim jednak drzwi dosięgnęła, te rozwarły się z trzaskiem, ukazując pomieszaną wzburzoną twarz marszałka dworu.
— Z pod Telsz! — wyrzucił z trudem Szamotulski. — Wiadomości z pod Telsz!
Hrabianka wpadła do antykamery. Gromadka pokojowców, skupiona przy ławie pod ścianą, rozstąpiła się, ukazując dyszącą ciężko, zgarbioną, szarą postać jakiegoś włóczęgi.
Emilja wpatrzyła się niespokojnie w przybysza.
— Skąd przybywacie? od kogo?
Włóczęga odsapnął, poniósł drżącą ręką kubek do ust, wysączył do dna napój i mruknął apatycznie:
— Trzystu chłopa było, poczciwego chłopa, strzelb akuratnych czterdzieści... i przepadło. Kto nie legł, tego prusaki zakuli w łańcuchy... I przepadło.
— Imć Półnos! — zakrzyknęła ze zdumieniem hrabianka, poznając, mimo zarosłej szpetnie twarzy, wyraziste rysy telszewskiego szlachcica.
Półnos kiwnął się ociężale.
— Juści! Aby — nie ten, który miał przybyć! Dziad, żebrak. Parę koników... i to mi niemce zajęli... Szczęście, iż, co miałem grosza, to oddałem deputatowi pikielskiemu za rewersem dla Rzeczpospolitej, inaczej, bez ziemi przyszłoby zostawać. Spragnionym bardzo... dajcie pić jeszcze. A źle, źle szlachcicowi bez ziemi chodzić po świecie... Źle!... Osłabłem, bardzo, bardzo...
Hrabianka wydała marszałkowi rozkazy. Pokojowcy wzięli Półnosa pod ręce, zaprowadzili do bocznej komnaty, usadowili przed buzującym kominkiem, orzeźwili solami, a gdy nakoniec napoili go winem grzanem, szlachcic oprzytomniał, pewniej spojrzał, od-tajał zgoła. I dopiero sam z relacją się naparł.
Bolesna to była relacja, smutna.
— Z początku wszystko po myśli się zaczęło. Borysewicz święcie dotrzymał. Giedrym, chłop prosty, takoż przysiędze nie chybił. Cała ginteliska parafja, jak przystało, po nabożeństwie, aby zakręciła się po chałupach za opatrzeniem i runęła w las. Tam Borysewicz z Giedrymem ład sprawili i powiedli na Sałanty. W Sałantach zawrzało, niby w ulu. Aż dziw, skąd się w chamstwie pospolitem taka rewolucja wzięła, boć w całem towarzystwie konfederackiem, na półpięta szlachcica, ledwie ze dwa poczciwe indygenatyby skleił. Ale bo i ten Giedrym taki był. Tłumaczę chamowi, kiedy do wsi jednej a niepewnej się zbliżamy, aby gospodarzów zwołał do kupy i grzecznie im wyłożył. On gdzie! Ani zrozumienia dla sejmikowego obyczaju! Z tym poszepce, z tamtym pomiamle i, co się chłop nawinie, juści nowa garść przybywa. Jeno zdumiewać się chamskiej cnocie a spluwać od uroku. Z Sałant mieliśmy się brać na Płotele i Ołsiady i do Telsz, gdzie imć Dowbor przygotował, co należało. Lecz ledwieśmy z Sałant ruszyli, aż tu, w zagajniku, chmara nas otacza. Milicja, jegry, burłaki z kołami. Nasi tęgo się trzymali. Ale cóż, czterdzieści strzelb nie mogło nastarczyć jegrom, którzy nas prażyli ogniem. Borysewicz nakazał odwrót. Jegry za nami. Wzięliśmy się na Korciany, spaliliśmy most na Mimii i cofamy się. Chamy nic, idą w ordynku, rannych dźwigają, i dobrze. Ubili nam luda, ale i myśmy im ubili, więc kwita, niema żałości. Za Korcianami, myślimy, sfolgują pościgu. Gdzie! Wytchnąć nie zdołaliśmy — a oni już, z za Mimii, dwakroć większą chmarą nacierają i od boków się skradają. Dostępu zaś na ostre niema, bo, co się nasi z kosami zerwą, to ogień w pół drogi ich skrwawi. Rada w radę... cofamy się ku pruskiej granicy, co jest tuż za borem. Za granicą pruską nam nic, bo pruska mość obojętność deklarował. Przycupniemy sobie w bezpieczeństwie, zmocnimy i wpadniemy od Połągi. Nie zdała mi się pruska gościna, ale Borysiewicz, co był i tę ostateczność przewidział, odebrał zapewnienie od komendanta z Kłajpedy. Idziemy tedy za granicę i hukamy jegrom na pożegnanie. Jegry utknęli w miejscu. Nasza wygrana. Naraz, z za lasu, cały sztab pruski wyjeżdża. Szwargoczą, witają nas, znów szwargoczą, z Borysewiczem paktują. Radzą nam nocować... Co tu mówić? Trzech godzin nie wyszło, a już, niby z przyjacielstwa, aby jegry granicy nie naruszyli, otoczyli nas, rozbroili, ograbili, z dobytku i popędzili do Kłajpedy. Tam zakuli w łańcuszki i zawieźli do Lipawy, na prezent dla kurladzkiego gubernatora... W Lipawie mnie, Giedryma i Borysewicza użalił się strażnik na odwachu. Wziął sygnet od Borysewicza i umknąć nam pomógł. A że pościg za nami szedł, więc rozpędziło nas. Ja na Nitawę aż się wlokłem; co tamci dwaj, nie wiem... I tak przepadło wszystko. W Lipawie mówili, że do Telsz zjechał Manteufel na śledztwo, że siła narodu ucierpiała i nadarmo! Cha, gdyby był Dowbor, nie czekając nas, zaczął w Telszach, nie poradziliby! A Dowbor miał niby i kniazia Giedrojcia, i Syrewicza i samego imć pana Jacewicza. Cóż więcej powiadać! Niedola jedna. Po żebranem musiałem, lasami musiałem. Na drogach wojska bez miary, lęk coraz większy... Myślałem, że gdzie natrafię na zbrojny oddział naszych, myślałem, że gdzie kto, przykładem chamstwa telszewskiego, się zawstydził... ani słychu...
Półnos umilkł i, jakby zmęczony blaskami, idącemi z płonących na kominku szczap, przymrużył swe posiniałe, obrzękłe powieki.
— Więc waszeć byłeś w Lipawie? — zagadnął raptownie Grużewski, przerywając chwilę głuszy.
Półnos rozwarł szeroko oczy.
— A jakże. Ośm dni na hauptwachcie, czy jak tam... A potem, drugi tydzień zeszło mi, zanim z mierzei lipawskiej się wydostałem na szczerą ziemię. Majsterek się znalazł, człek osiedziały... ten mnie ratował, inaczej nie poradziłbym. Szukali nas okrutnie. Lecz majsterek, czuj duch, wiedział, jak trawa rośnie.
— Nie słyszałeś waszeć o panu Staniewiczu?
Nieruchoma, stężała w bolesnem zamyśleniu twarzyczka hrabianki drgnęła zniecierpliwieniem,
— O panu Ezechielu z Pren? — Marszałku rosieńskim? Wiem, wiem, dobrodzieju, powiadali. Do Lipawy zjechał. Kontrabandy czekał... i cóż?... uwięzili.
— Marszałka Staniewicza?
— Mieli swoje prawo. Nieszczęście! Pan marszałek cały powiat czynił.
— Lecz waszeć się chyba mylisz!
— Powiadali i ci, którzy nie takiej wyprawy marszałkowi życzyli...
Juljusz podszedł do hrabianki.
— Pani daruje, ani chwili dłużej nie mogę pozostać, ruszam natychmiast!
— A... lecz skoro masz waćpan pewność, że Staniewicza niema....
— Więc tembardziej muszę pośpieszać!
— Słusznie — przyznała Emilja, nie zauważywszy nawet mocy, którą biła w tej chwili twarz Grużewskiego. — Strawiński i o tem wiedzieć powinien. Da mu to jeden argument więcej. Więc do widzenia, w Antuzowie...
— Albo...
— Albo niech waćpan przyśle zaufanego po wiadomości.
Grużewski podniósł rączkę hrabianki do ust, poczem, jakby zawahał się, jakby jeszcze coś rzec chciał, lecz, napotkawszy rozszerzone zdziwieniem źrenice Emilji, wyprężył się dumnie, skłonił i wyszedł z komnaty.



IX.

Wyjazd do Antuzowa podkomorzyny Zybergowej i jej wychowanicy prawdziwie pod dobrą począł się wróżbą. Słoneczny a mroźny dzień rozochocił staruszkę, hrabiankę ożywił, a i koniom snadź ulżył w dźwiganiu landary, bo te, jak ruszyły z kopyta, tak z tym samym impetem pomknęły lodową powłoką Dźwiny i z tym samym zamachem zawinęły płozami przed pałacem szlosberskim. A że popas, odprawiony w siedzibie pana grafa Michała, i podróżującym damom, i służbie, i koniom co najlepiej wypadł, tedy reszta drogi do Antuzowa w większej jeszcze rzeźkości zeszła i, choć dłuższa, krótszą się zdała.
Dopieroż w Antuzowie. Państwo Gasparowie nacieszyć się nie mogli gościom. A co pan Gaspar, który, jak zwykle przed wiosną, bardziej kwękał a przeraźliwiej astmą sapał, z ukontentowania niemal ozdrowiał. Na dobitek, pod wieczór, gdy gawęda pierwszego rozwichrzenia zbyrwać się zaczęła, spadli niespodzianie Michałostwo szejbakpolscy aż z pod Lidy, najrodzeńsi Casparów. Z tego zamęt nowy, nowa radość, a już dla pani podkomorzyny cała fala pytań, wspomnień, nowin i nowinek. Wprawdzie i do niesfornego zgiełku, w którym trwała rozmowa, zakradało się słowo chmurne, ważkie, przesłanka trwożliwa do jutra, do przyszłości, do wojny, — lecz ginęła wprędce, dzięki roześmianym głosikom dwóch dziewczątek państwa Michałów.
W tym rozgwarze nawet ostatek chmurnych myśli, z któremi hrabianka Emilja opuszczała Liksnę, a któremi żegnała mogiłkę Muraszki — znikł, uleciał.
Cezary miał stokroć słuszność, że nakłonił ją do wyjazdu z Liksny. Nadewszystko, pani podkomorzynie sporzej tu będzie między swoimi przetrwać nadchodzącą burzę. A dalej, w Antuzowie, łatwiej o wiadomości, łatwiej, bo i lud sam jednolitszy, i niema Dźwiny, grożącej ruszeniem lodów, i wokół, precz, włości rodowe Platerów, familjantów, czy ich przyjaciół, czy też klijentów, — więc na wsze strony pomoc, oparcie, swojacy. W dodatku, krom kilku milicjantów w Jeziorosach a garstki urzędników, nigdzie załogi wojskowej, nigdzie silniejszego posterunku, zdolnego udaremnić wybuch.
Niepokoiło z początku hrabiankę, czyli ochotnicy owsiejowscy zdołają, bez obudzenia czujności Dyneburga, przedostać się do lasów subockich. Ale i ta udręka, już na wtóry dzień po przyjeździe do Antuzowa, rozwiała się. Stary Prószyński święcie dotrzymał przyrzeczenia i, skorzystawszy z ciemnej a mglistej nocy, ochotników partjami do puszczy między Oknistą a Suboczem wyprowadził.
Emilja wnet z ochotnikami ustanowiła komunikację przez Dusiaty, w których młody pan Władysław, w zastępstwie Cezarego, rządy sprawował, a dusiackich strzelców gromadził. Główną zaś pośredniczką tej komunikacji była Anetka Prószyńska. Ona samowtór z jednym pacholikiem docierała do puszczy, do Buchowicza, leśniczego, który, jako dawny sierżant strzelców celnych litewskich Kossakowskiego, komendę nad owsiejowskimi sprawował.
Pierwsze cztery dni piorunem zeszły hrabiance. Miała tuż Marynię Mohlównę, w poblizkich Imbrodach, miała narady z Władysławem, miała posyłki do Kazimierza szlosberskiego o nagotowanie, na lewym brzegu Dźwiny, dostatecznej ilości strug i łodzi, któreby, w razie ruszenia lodów, ułatwiły przeprawę na poddyneburskie wybrzeże, miała co moment sprawę pilną do załatwienia.
Mieszkańcy antuzowskiego pałacu równocześnie, jakby nie postrzegali gorączkowej czynności Emilji, jakby nie zauważyli nawet, że, ku bocznym schodom, wiodącym do pokoiku, zajmowanego przez hrabiankę, suną nieznane postacie, że tam, w jasnych ścianach panieńskiej komnatki, do późnej nocy szepcą stłumione głosy. Roztargnienie jakieś, czy zamyślenie smutne, ogarnęło bo raptem cały pałac antuzowski. Z rozgwaru niedawnego i śladu nie zostało. Pan Gaspar sapał astmą, stękał, podkomorzyna ledwie się czasem ozwała, milczeli państwo Michałowie, pani Gasparowa próbowała niekiedy zmódz ciszę, lecz bezskutecznie, bo nawet dziewczątka kryły się po kątach z zabawami i figlami.
Jeszcze gdy Emilja była obecna, ten i ów ozwał się, zagadał, skleił. Ale z chwilą, gdy hrabianka, uprzedzona przez hajduka, śpieszyła na przyjęcie posyłki łub, gdy, zajęta w swej komnatce, nie pokazywała się na pokojach, wówczas westchnienie wtórowało westchnieniu, wówczas spojrzenia zebranych krzyżowały się na odrzwiach, niby wymawiając im, że już się zawarły za Emilja, lub że się jeszcze nie odemknęły.
Trwało tak przez dni cztery, aż czynność gorączkowa hrabianki ustała nagle, a niepokój jej znów wzrastać zaczął. Od Cezarego znaku życia nie było i znikąd znaku życia. Przygotowania dobiegały kresu, zniecierpliwienie nurtowało puszczę subocką, z Jeziorosów nadeszły ostrzeżenia, że asesor tamtejszy do Brasławia wyjechał z papierami, odebranemi na stacji pocztowej nieznanemu człekowi, który je wiózł dla pana marszałka Podbipięty do Dzisny. W Imbrodach komisja wojskowa zjechała na pobór rekruta i rekwirowanie podwód. W Dowgielach pluton huzarów gotował się do wyciągnięcia z całym tabunem, co najprzedniejszych, koni. Do Uszpola sapieżyńskiego przyszedł rozkaz, aby, w ciągu tygodnia, odebrać służbie leśnej wszelką broń i do urzędu powiatowego zwieźć.
A tymczasem dzień za dniem schodził bez wieści stanowczej, bez hasła, któreby bodaj pozwalało ku pewnej dacie się akomodować.
Hrabianka spodziewała się odzewu od Cezarego najpóźniej we wtorek, na dzień dwudziesty czwarty marca, a tu minęła już i środa i czwartek, i piątek i sobota ku schyłkowi się ważyła, a odzew nie przybywał.
Emilję takie rozdrażnienie, taki bunt ogarnął, że miejsca sobie znaleźć nie mogła, że, w połowie wieczerzy, zerwała się od stołu do swej komnatki, aby łez, które ją dławiły, nie okazać, aby rozpaczliwem łkaniem, które jej pierś targało, nie wybuchnąć.
W komnatce czekała na hrabiankę Anetka.
Emilja nawet nie spojrzała na przyjaciółkę, osunęła się na krzesło i twarz w dłoniach ukryła.
Anetka starała się zaręczać, iż kurjer od grafa Cezarego niechybnie w drodze być musi; iż, kto wie, czy Cezary, nie dowierzając posyłce, sam nie wraca; że nielada musiał mieć przeszkody do zwalczenia i że czas na oczekiwaniu i jej, Anetce, nieznośnym jest, — ale cóż, gdy niema innej rady...
— Jest inna! — podjęła gwałtownie hrabianka. — Nie oglądać się na nikogo, samym zaczynać...
— Bez Cezarego!...
— Tak. Zdąży nadjechać, więc szczęście; nie zdąży, trudno. Niema ratunku, niema godziny do stracenia!
— Ależ jedna rozpacz...
— Rozpacz? prawda! lecz ta rozpacz narodzić może wiele dobra, może dodać otuchy, może porwać falę ludu! Sama nie wiem, nie rozumiem dlaczego, ale przeczucie mi powiada, że walka już wre u nas, że ziemia już krwią spływa! I nie może być inaczej! Toć niepodobna, aby do dziś dnia nie zerwał się duch mężny, aby do dziś dnia nie znalazło się jedno bodaj serce, któreby wypowiedziało posłuszeństwo mataczynom politycznym, któreby zapragnęło bohaterskiego skonu! Przeczucie to porze mnie, szarpie, myśli plącze! My tu, na skraju Litwy, ani wiemy, co dzieje się tam, pod Kownem, pod Grodnem, pod Nowogródkiem!...
— Doszedłby nas bodaj słych! Posesor dusiacki wczoraj z Wiłkomierza wrócił... i nic. Tyle nowego, że śledztwo w Telszach trwa i że Manteufel z niemcami sądy sprawuje!
— Dlatego, że za Borysewiczem nie poszli inni, że za Sałantami nie ruszyły się wszystkie gminy.
— Tego i dla nas obawiał się wszak Cezary!
— Pozwól, jakie wiadomości przywozisz?
Anetka zawahała się.
— Półnos był w Suboczu, u Buchowicza...
— I cóż? badała natarczywie Emilja.
— Doradzają, aby ochotników rozpuścić po domach i zatrzymać jeno objętych rekruckim spisem. W puszczy bowiem, krom leśniczówki, niema schronienia, a bezczynność nużyć zaczyna... Nadto, od Krzyżborka kurlandzkiego i Kokenhuzy mówią o zbrojeniu się niemców i o formowaniu milicji ze straży leśnej!
— Więc masz jeden argument więcej, jedną konieczność więcej!...
— Półnos atoli zapewnił, że jeszcze za trzy dni można ręczyć...
— Trzy dni! A po trzech dniach, czeka nas rozprzężenie, klęska dobrowolna, niechybna!
— Mamy zatem przed sobą dwa dni. Cezary może zdąży, a może od kawalera Grużewskiego nadejdzie nowina.
— Od Grużewskiego! Ach, niezawodnie, z zapytaniem, czy niema wiadomości, i pięknem oświadczeniem, że i on czeka, i stu takich jak on czeka.... i że i tam marnieją najlepsze sposobności. Słyszała, Staniewicza im uwięzili. Więc teraz wyglądają nowego sejmiku i elekcji nowego marszałka! Nie winię zresztą Grużewskiego, boć na imię mu tysiące. Nie, nie! dosyć tego daremnego spodziewania, dosyć... Mamy owsiejowskich, mamy kilkudziesięciu imbrodzkich, których wuj Mohl przyrzekł, będziemy mieli pana Kazimierza, ten nie chybi, a nakoniec mamy lud dusiacki...
— Lud, prawdopodobnie, bo oddziału sformowanego Władysław nie ruszy bez Cezarego... dał parol.
Hrabianka obstawała dalej za rozpoczęciem kroków stanowczych. Anetka zaś, wbrew zwykłej swej powolności, broniła z takim zapałem Cezarego, z takiem przekonaniem dowodziła, że bez niego cały zamysł na samobójczem skończy się szamotaniu, na bezcelowych ofiarach, że Emilja ustąpiła, a raczej poddała się bolesnemu przygnębieniu.
Cisza zaległa pokoik. Emilja na ostatnią apostrofę Anetki nic nie odrzekła. Pannie Prószyńskiej znów odniesione zwycięstwo rozmarzenia przyczyniło, bo, razem z wypiekami na twarzy, z przyśpieszonem serca biciem, pomknęła w dal oczyma.
Wtem, płonąca na stole lampa olejna prychnęła żwawszem światłem, a tuż, w odpowiedzi, za wązkiemi drzwiami, od strony schodów, rozległo się lekkie pukanie.
— Ktoś z Dusiat! — szepnęła domyślnie Anetka, śpiesząc otworzyć drzwi.
Na ciemnem tle wyjścia na schody zarysowała się siwa głowa starego Mateusza, stangreta liksnańskiego, a tuż za nim zaskrzyły się bystre, przenikliwe oczy.
— Kto to?
— Do jaśnie hrabianki... ksiądz zakonny — objaśnił Mateusz, puszczając przed się młodego jeszcze duchownego, spowiniętego czarnym płaszczem.
Duchowny postąpił naprzód, „pochwalonym“ przywitał i odrzuciwszy płaszcza, wyjął z torebki, zawieszonej u paska na białym habicie, srebrny pieniążek i na stole go położył.
— Od kawalera Grużewskiego, z Kielm — objaśniła Anetka, rozpoznając umówiony znak.
— Z Rosień przybywam! — poprawił zakonnik donośnie.
Hrabianka, którą, po chwilowem ożywieniu na widok przybyłego, ociężałość zdjęła, wskazała na krzesło.
— Prosimy! Dobrodziej zdrożony...
— Mam honor z hrabianką Emilją Plater?
— Tak.
— Jestem Jasieński, dominikanin oszmiański... Szczęśliwe zrządzenie Opatrzności czyni mnie wysłańcem naczelnika powiatu rosieńskiego!... Rosienie wzięte! Powstanie cały powiat ogarnęło! Na kanale Windawskim wszystkie posterunki... zniesiono.
Hrabianka porwała się na równe nogi.
— Boże, Boże!... więc stało się, więc nareszcie upragniona, godzina wybiła!... Mów, dobrodzieju, powiadaj!...
— Załoga rosieńska nie wytrzymała naporu, choć straż pograniczną miała za sobą. Uległa. Niedobitki uszły za pruską granicę. Nasze oddziały już ku Szawlom i Telszom hasła niosą. Upita wre. To wszystko, co mi naczelnik donieść polecił, a raczej opowiedzieć to, na com własnemi oczyma prawie patrzył. Wpadli do Rosień, jak huragan, tchem jednym dokonali tego, na co inni ważyli się od miesięcy. A naczelnik pierwszy szedł, on darł się w odmęt najgroźniejszy. W Rosieniach wesele wielkie. Ksiądz z ministrem kalwińskim ludowi równość stanów obwieszcza, a rabin rodałami im wtóruje. Jeden Bóg na niebie, miłościwa hrabianko, jedna ziemia rodzona!... Sam Stwórca tej równości snadź żądał, boć dysydenta za pierwszego naczelnika i pierwszego bohatera sobie obrał...
— Dysydenta?
— Tak. I niech mi to za grzech poczytanem nie będzie, iż modliłem się i modlić się będę, aby tacy dysydenci, jak imć pan Juljusz Grużewski, na kamieniach nawet nam się rodzili.
— Więc Grużewski! Grużewski jest naczelnikiem? Więc to on!? — zakrzyknęła z radosnem zdumieniem hrabianka.
— I nie on tylko. Gromada zacnych młodzieńców go otacza; ale bez niego do dziś dnia z zacnością swoją-by biadowała i czekała.
Emilja była tak oszołomiona nowinami, że po dziesięćkroć razy też same zadawała pytania, że niby pieśni najczarowniejszej napierała się tych samych dźwięków.
Lecz Jasieński przerwał te pytania.
— Miłościwa hrabianko, wiek-by można o tem powiadać. Pilno mi w drogę. Oszmianie mojej radbym coprędzej zwiastować te dobre wieści. I tak sprzeniewierzyłem się jej bardzo, bardzo. Nie śmiałem odmówić naczelnikowi, ile że zapewnił mnie, że nowina najgodniejszemu sercu przedewszystkiem się należy. Teraz czas, czas wielki!
— Nie ważę się zatrzymywać, bo i tu trzeba czynić, bo i tu aż nadto długo czekano!... Niech was Bóg prowadzi, dobrodzieju. Ale może dopomóc czem mogę? dobrodziej zdrożony?...
— Jeżeli łaska, prosiłbym o zmianę moich mierzynków. Ustają mi z kretesem, a niema kiedy dać im wytchnienia.
Anetka wyszła z zakonnikiem, aby zmianę koni dlań zarządzić.
Hrabianka poglądala przez chwilę rozbłyszczonemi oczyma ku drzwiom, za któremi skrył się biały habit dominikanina, aż pierś jej rozfalowała się, aż drżeniem radosnem zagrały jej pulsa, aż ze ściany spojrzała ku niej jasna, załzawiona twarz Chrystusa.
I Emilja ku tej twarzy wyciągnęła ramiona i padła na kolana.
W pół godziny niespełna, po odjeździe wysłańca z Rosień, senny, cichy pałac antuzowski drgnął, światłami trysnął, zaszamotał się w sobie i zapadł w odrętwienie, jak człowiek, któremu łkanie piersi rozsadza, a ból szalony dławi obocześnie i oddech, i serca bicie.
A potem, u podjazdu, zatupotały wierzchowce, zgiełk cichy, żałosny, zmieszał się ze rżeniem koni i brzękiem ostróg, a potem sześciu jeźdźców wyrwało się z pałacowego obejścia i pogrążyło się w płachcie ponurej, bezgwiezdnej nocy.



X.

Dnia następnego skromne, ciche miasteczko Dusiaty, położone tuż nad wielką talią jeziora, a bokiem opierające się o koryto niewymyślnej rzeczki Dusiatki, która dalej dopiero Świętą się zwie, już od wczesnego ranka zaszemrało osobliwym rozruchem. Miast bowiem, jak bywało przy niedzieli, wczasu dłuższego zażyć a turbować się przystojnem ogarnięciem, ludzie na uliczki wylegli, co starszych a doświadczeńszych otoczyli i dalejże radzić a prawdy szukać.
Ba, ale owej prawdy nie rychło było dociec. Ten słyszał, tamten słyszał, ten dodał, tamten ujął — nic nie wiadomo. Jeden pałac dusiacki wiedział akuratnie, choć bodaj i nie wiedział, bo grafa Cezarego w domu nie było, a młodszy graf sam rządzić się nie mógł. A przecież coś być musiało — nie bez kozery dworscy pędzili na przełaj ku Suboczowi, nie bez kozery Girkalnis, co do dnia siano do dusiackiego lasu woził, powiedział kowalowi:
— Od jutra znów wszystko nasze będzie!
Gdybyż tylko to! Ale już nie kowal jeden, lecz cała czereda była świadkiem, jako Durbinas, borowy antuzowski, zajechał na plebanję do proboszcza. I zajechał w kurcie granatowej z amarantowym kołnierzem, z krzyżem swoim żołnierskim, w czapce rogatej, z flintą przez ramię zawieszoną, i pałaszem u boku. Ludzie ledwie go poznali, bo tak buńczucznie się prezentował, że gdyby nie oko osmalone, nikomuby w głowie nie postało, iż to kluczwójta dusiackiego dziewierz. Nadomiar, kiedy go zagadnięto, Durbinas jeno rozśmiał się i, zadawszy konia, zawołał: — A tam, na południe, popatrzysz jeden z drugim dobrości!
Mieszkańcy Dusiat jeszcze się uporać nie zdołali z dręczącemi ich pytaniami, gdy zewsząd lud okoliczny jął walić do miasteczka a do kościoła ciągnąć, choć ten jeszcze ani sygnaturką nie bąknął. I żeby tylko okoliczny lud — ale i uszpolski, i jużancki, i antuzowski, i podsubocki, i imbrodzki. Własnym oczom uwierzyć było trudno, skąd się ta ćma pogłowia brała, czemu poniechała własnych parafji, gdy w Dusiatach ani odpustu, ani procesji.
Tymczasem lud precz ciągnął do Dusiat i takiemi gromadami, że kiedy dzwony się ozwały, kiedy dusiaccy do kościoła podążyli, to już licho kto z nich zdołał się do nawy przecisnąć, większa część musiała kruchtę i opłotki przedkościelne zaleć, a na wietrze i pod gołem niebem pozostawać. Z tego i pomruk nieukontentowania dusiackich przebiegał, i dystrakcja w modlitwie, bo nieopodal, przed zakrystję, raz za razem zajeżdżały pańskie pojazdy a bryki posesorów, bo służba w barwie tłoczyła się a do kruchty darła.
Aż nareszcie ozwały się organy i głosem swym uspokojenia przyczyniły.
Nabożeństwo zaczęło się zwykłym ładem w modlitewnem skupieniu, które, jako co niedzieli, przerwało wejście proboszcza na ambonę.
Dusiaccy, stojący pod kruchtą, na dźwięk pierwszego słowa kazania podali się ku przodowi, aby coś przecież usłyszeć, — ani myśli: ciżba wypełniająca kościół, oparła się. Więc ustąpili, wsłuchując się apatycznie w głuszę, którą wiało ku nim wnętrze świątyni.
Naraz lud, stłoczony w kościele, jęknął i runął na kolana.
Dusiaccy spojrzeli po schylonem przed nimi pogłowiu, a kłoniąc się niepewnie, suponowali jako ksiądz musiał nieladajako grzechom wszelakim dopiec, gdy taka skrucha w narodzie zakołatała.
Aliści, ku wielkiej alteracji dusiackich, znających wskroś proboszcza swego obyczaje, ksiądz Hryszkiewicz, zamiast pięścią na ambonie ostateczny cios złości djabelskiej zadać, do błogosławieństwa ręce wzniósł i zagrzmiał tak potężnym, tak rozradowanym głosem, że dusiackich zgoła gorącość oblała a błogością przejęła. Słyszeli teraz oderwane zdania, każde słowo teraz docierało im do zrozumiałości, łzy im ciurkiem ciekły po obliczach, weselem spływało serce, a przecież nie potrafiliby rzec, czemu ten tłum przed nimi kaje się w szlochu, za co dzięki składa, co księdzu proboszczowi chórem ślubuje.
Nadomiar, organista, czy w tem wzruszeniu pomiarkowanie stracił, czy się splątał, dość, że nie bacząc końca sumy, ryknął basem i Te Deum zakalikował uroczyście.
Tłum, zebrany w kościele, strzymać dłużej nie mógł, zakotłował się, nacisnął dusiackich i rzucił się ku wyjściu, bo pilno mu było do gadania, do krzyczenia, do podzielenia się wezbranemi uczuciami, do radowania się.
Na placu przed kościołem zawrzało w oka mgnieniu. Tysiąc naraz odezwało się głosów, tysiąc pytań padło, tysiąc odpowiedzi. Ludzie obcy sobie, nieznani, rozprawiać jęli zawzięcie, najdując równie bliski a serdeczny dla się przedmiot. Ale, że tłum był niejednolity, boć tyle liczył dusiackich, co i przybyłych z Antuzowa, Uszpola, Jużant czy Subocza, tedy i rzeczy tłumaczenie było rozmaite i wątpliwości coraz więcej się mnożyło. Ten i ów mowniejszy a estymy zażywający kmieć, ten i ów z cywunów, ekonomów, czy zagrodowych szlachciców, usiłował kwestję rozstrzygnąć, lecz, nim z jedną się uporał, już waliła druga i taka, że ani weź z niej wybrnąć.
Stąd, kiedy na placu przed kościołem, ukazał się pisarz gminny, imć pan Ciupajko, wnet go mrowie obiegło, a z kilkudziesięciu ust zerwało się pytanie:
— Jaka-że teraz jest wolność chłopom?
Imć pan Ciupajko, który, według swego narowu, pałeczkę przy święcie już od rana zalał, wytrzeszczył oczy na tłum.
— Hę?... wolność chłopom? hę?
— Według tego, co ksiądz proboszcz kazał!
Imć Ciupajko potarł spocone czoło, czknął okowitą i powieki przymknął, niby dla lepszego rozejrzenia się w przyćmionej mózgownicy.
— Sprawiedliwie kazał — podpowiadali chłopi, — sprawiedliwie!
— Kazał! Hm!... Kiedy przykaz był tedy... ani mrumru! Ani mrumru. Pańskie musi być i skarbowe musi być... inaczej do kancelarji i... na ławę... choćbyś, choćbyś dwa świniaki... nie u ten...
Na ten wywód, choć pijacki, pomruk odczarowania przebiegł ciżbę. Lecz jeden ze starszych kmieci do rdzenia rzeczy chciał dotrzeć.
— Kiedy bo akuratnie, panie pisarzu, proboszcz czytał z pisanego, jako pan graf wszystko darował chłopom i jako inne pany takoż darują, i czynsz, i ziemię, i pańszczyznę, jeno trza kupą iść i wojować, bo wojna na całej Litwie ogłoszona!
Pisarzowi w głowie się zamąciło. Bełkotał coś i wybrnąć nie mógł.
— Nie słychać! — zawołano dokoła.
— Może pan pisarz na opłotki... niech gromada się dowie!
Dwóch najbliższych parobczaków podźwignęło imć Ciupajkę i na opłotki wzniosło.
Pisarz oprzytomniał nieco na tym piedestale.
— Tedy czego wam? hę?!
— Według wojny ogłoszenia!
— Mówiłem... z trzech dymów jeden rekrut, wedle woli pana grafa wybrany. A kto się do rekruckiego urzędu nie stawi, ten w dyby pójdzie. Taki przykaz od pana sprawnika!...
— Jakże bo!... Widzicie!... Tumani coś!... Gadałem wam!... Nie może być!... Sprawnickie się skończyło!... Pomieszanie jedno!... Zgadnij Jezu!... Co było, to i ostało!... — wykrzykiwano w tłumie.
Imć pan Ciupajko teraz rezonu nabrał. Brwi ściągnął i napomniał surowo:
— Ani mrumru, kiedy pisarz mówi! Zważać, chamy, na urząd, bo...
Lecz w tejże chwili jakaś garść porwała za kark Ciupajkę i rzuciła nim o ziemię.
Tłum zakołysał się na takową śmiałość, — lecz nim zdołał pojąć, kto ważył się tak dostojną osobę sponiewierać, na opłotkach ukazała się przysadzista postać jegomości o małych, płowych oczkach i wielkim, czerwonym, guzowatym nochalu.
— Chamy! — podjął z pasją jegomość. — Barany dusiackie! I cóż na mnie ślepie raczycie! Rodzonego proboszcza macie za nic! Wilka się radzicie, czyli prawda, że go mają z boru wyżenąć. Nie mamrotać! Niech się oczajdusza sam trzeźwi. Nie takiego bobu wart. Nie kalkulujecie! Zasadzono was do pełnej misy, a wy czego? Zgłodniałemi zębami kłapiecie... trza wam jeszcze, żeby samo do gardła wlazło, bo po łyżkę sięgnąć wam za ciężko! Piecuchy! Co?... gadaj mi zaraz, czego jeszcze!...
Tłum, na to zagajenie, mocniej się zwarł. Jegomość nie dał mu wytchnąć.
— Wiesz, czem byłeś do dziś z rana? Duszą skazkową, inwentarzem, gadziną folwarczną! A od teraz capie jeden, obywatelem zostałeś, człowiekiem, co sobie pracuje, na swojem siedzi, własną ziemię orze i własnej ziemi broni. Pan graf Cezary wszystko zaległe zmazał, wolność wam darował. Kto po dobrej chęci będzie rad mu sługować, ten się przynajmie, niby jaki cywun czyli komisarz. Naprzykrzy sobie sługowanie, tedy może do chałupy wracać, albo, gdzie oczy poniosą, drałować. Niema poddaństwa. Wolność jest... Rozumiecie dusiaccy!?...
— Sprawiedliwie, jeno...
— A uszpolscy?
— Do rzeczyś powiedział. W Uszpolach takoż nie żaden Niemiec, jeno kniaź Sapieha. Znacie pana Grotkowskiego, więc wam, co należy, wyłoży. Od teraz po całej Litwie musi być toż samo. Pod Rosieniami wszystek naród w jedną noc zeszlachciał. Co tu rozpowiadać wiele! Macie wóz i przewóz. Chcecie być duszami, chcecie, aby was, jak dotąd, niby cielęta, sprzedawano?!... Nie! Tedy brać za co kto może... inaczej, co wam pan graf darował, to wam sprawnik z asesorem odbiorą!
— Niedoczekanie!
— Tylko, aby według wojny!?
— Krótka sprawa. Wojna jest. Wiara pod Warszawą na piękne się wzięła. Teraz kalkulujcie: czy wolicie czekać, aż was do rekruckiego urzędu napędzą, zaszyją w mundury moskiewskie i rodzonych prać zniewolą, czyli snadniej wam społem iść za Ostrobramską, za Rosieniami, na ustanowienie sprawiedliwości, jako Bóg przykazał a ksiądz proboszcz wyłożył. Przymusu niema! Komu łacniej, z pisarzem niechaj zostawa!
Tłum drgnął i wybuchnął groźnym pomrukiem.
Jegomość, z waszecia odziany, jakby w pomruku tym nowych sił poczerpnął, bo goręcej jeszcze przemówił. I przemówił tak, że do najtajniejszej bolączki każdemu trafił, że całą niedolę każdemu rozpowiedział, że wyłożył, i to akuratnie, co pod sercem dręczyło, a czego myśl przyćmiona chwycić nie mogła.
Tłum, pod ciosami słów jegomości, mocniej się zwarł, oddech przytłumił a rozbłyszczonemi oczyma zdawał się spijać z ust mówcy każdy wyraz.
Podczas w niepozorną, kusą postać jegomości jakowaś moc, zgoła niepojęta, wstąpiła, bo głos mu spotężniał raptem, nochal guzowaty a szpetny przestał z oblicza się nastręczać, a ramiona coraz bardziej nad pogłowie się dźwigały.
Trwało tak, aż jegomość czapę wzniósł do góry i huknął gromko:
Wysi, Wira eykiem!
Tłum zatoczył się, jak odurzony, i ryknął tysiącem głosów:
Wysi Wira!
Ale, zanim echo tego okrzyku umilkło, hen w oddali, na drodze od nadjeziorza, ozwał się miarowy łomot tarabanów i ochocze dźwięki trąbek.
Tłum, porażony zbliżającemi się dźwiękami, osłupiał.
Lecz tarabany z trąbkami, cale nie turbując się o alterację, stłoczonej przed kościołem, ciżby, coraz pełniej uderzały, coraz zawziętsze wybijały takty, coraz żwawiej ku ciżbie nadchodziły.
Jeden tylko jegomość, z waszecia odziany, nie stracił fantazji. Stoczył się z opłotków, i w sam środek tłumu wpadłszy, jął go rozsuwać, a szeroką drogę żłobić od kościoła ku tarabanom.
Te ostatnie teraz w okamgnieniu dosięgnęły tej drogi i w całej pełni ukazały ciżbie pochód dziwny, osobliwy, nieznany.
Więc przodem, na krępym podjezdku, szlachcic w zielonej myśliwskiej kurcie i czapie rogatej. Na pierwszy rzut — niby leśniczy, boć kordelas u pasa, flinta przewieszona i torba, kłaniająca się pęczkiem troków. Jeno szerpentyna u boku i kokarda biało-amarantowa u czapy coś o innej szarży szlachcica zdają się powiadać.
Za tym jeźdźcem, trzy tarabany i czterech trębaczy. Kurty strzeleckie, krojem pańskiej barwy, aby kokardy, aby twarze tak zadufane a junackie, aby pistolety i pałasze, tak butnie łyskające, że ani dopuścić, by komu innemu, niż sobie sługowali. Dwóm z nich już siwizną srebrzą się skronie, trzem jeszcze puchy młodzieńcze nie ściemniały pod nosem — a nic, jeden takt trzymają.
Za muzyką chmara strzelb, czwórkami. Komiśne czamary, czapy granatowe, żółte patrontasze, pęki wstęg u czap, chłop w chłopa na schwał.
Tuż za tym oddziałem gromadka jeźdźców, niby sztab, niby jakowaś generalicja różnobarwna, różnozbrojna, lecz tem niezwykła, iż mająca za czoło, za serce swe, za dygnitarza, młodzieniaszka, smukłe a tak urodziwe pacholę, że ani wzroku odeń oderwać, ani napatrzeć się twarzyczce delikatnej, rumieńcami malowanej, a okolonej pierścieniami krótkich, wijących się złotopopielatych włosów, które wydzierały mu się niesfornie z pod aksamitnej konfederatki.
Młodzieniaszek atoli cale nie zdawał się być dumnym ze swej szarży, bo wpółprzymknięte jego oczy ścigały dal tak odległą, tak nieuchwytną, jakby, wraz z trzymanym w ręku a zwiniętym sztandarem, oderwać się chciał od otaczającej go gromadki i ulecieć. Lecz wzamian anglez, niosący młodzieniaszka, wszystkiemi żyłkami swego suchego łba, całą prężnością swych stalowych pęcin, całym ogniem swych niespokojnych ślepi znaczył wielką dźwiganego jeźdźca dostojność.
Ciżba tymczasem, na widok młodzieniaszka, długim poszmerem zabrzmiała. I, nie bacząc na las najeżonych kos, który za sztabem się ukazał jęła w głos hukać:
— Bogać nie!... Grafianka!... Liksnańska panienka!... Ewmilja!... Giwie!... Ona nasza sprawiedliwa! Rodzona! Antamżu âmżenuju!
Zawołania te, z początku nieśmiałe, oderwane, jęły się wzmagać tak, że trąbki i tarabany już głuchły, gdy wtem, niby dla ładu zaprowadzenia w powstałym zgiełku, huknęły dzwony kościelne. Ciżba umilkła pokornie, — za nią ucichły i trąbki, i tarabany. W rozwartych naścieżaj drzwiach kościelnych, mignęły żółte światełka gromnic i tuż monstrancja łunami swych złocistych promieni trysnęła.
Ciżba runęła na kolana. Spadły z głów i czapy i rogatywki. Strzelby i kosy ku ziemi się pochyliły, nawet konie, pozbawione jeźdźców, łby kłoniły, nawet garstka żydziąt, co z ciekawości wyległa, pod opłotkami przycupnęła a, z poza zdjętych grzecznie jarmułek, zezowała.
A tam, u wrót kościelnych, monstrancja drżała w powietrzu, a łunami swemi zdawała się spływać ku furkoczącemu u jej stóp sztandarowi, a jego lśniące, amarantowe zwoje muskać. A proboszcz, kapą otulony srebrzystą, kryl za monstrancją niegodne swe oblicze, a pobielałemi wargami modlitwy szeptał.
Aż organista, a za nim bractwo, zaintonowało pieśń. Monstrancja znak krzyża nakreśliła i zawróciła w głąb kościoła, ku ołtarzowi, i cały pochód za sobą powiodła.
I kościół dusiacki zadrżał od pieśni, która, podjęta przez tłum na placu, cisnęła się ku niemu a coraz rozlewniejszemi falami biła o strop drewniany świątyni.
Proboszcz tymczasem ołtarza doszedł, monstrancję mu wrócił i na organistę skinął. Ten z kropidłem pośpieszył. Ksiądz ujął za nie i bęcnął wodą święconą po sztandarze, po ludzkiem pogłowiu raz i drugi, i z takim impetem, że, co machnął ręką, to obocześnie garść łez, co mu oczy pławiły, strząsał, iż trudno było rozeznać, które krople z kropidła, a które z proboszczowego płakania się brały.
Lecz ksiądz wnet pohamował się. Pierś krzyżem naznaczył. Ku ludowi się zwrócił.
Pieśń ucichła. Tłum skupił się dla baczniejszego chwycenia pasterskiego słowa.
Jakoż proboszcz już i ręce złożył na brzuszku i już wargami poruszył, lecz jeszcze wątku należytego nie znalazł, bo milczał długo. Wreszcie, sam własną niemownością tknięty, spojrzał przed się ku sztandarowi, słusznie odeń odsieczy się spodziewając. Lecz z pod sztandaru wychyliła się ku księdzu twarz młodzieniaszka, twarz takiem rozmodleniem natchniona, taką jasnością bijąca, że proboszcz, nie zważając na zamierzone przemówienie, padł krzyżem i „Pod Twoją obronę“ jęknął.
Trzy pacierze nie wyszło, a tuż pod kościołem trąbki z tarabanami, udawszy krótką pobudkę i lud nią wszystek z kościoła wygarnąwszy, wpadły w ochocze, zawrotne tempo zawadjackiego mazurka.
Na placu zakotłowało się. Pochód zbrojny sformował się i ruszył z miejsca, mając teraz pośrodku sztandar rozwinięty a łopoczący na wietrze całą jaskrawością amarantu, a na czele swem z waszecia ubranego jegomości, który muzykantom przyśpiewywał.

Dabar Lenkay neprapule,
Kol Żemaytiay giwi!
Kad wysi pri gienkła pule
Tad yr bus szczestliwi!
Lenkay, Lijtuway, Żemaytiay draugibio,
Kayp wysada buwom, Tayp busem wyinibio!

Ciżba, która, zda się, do wiwatowania się gotowała, na dźwięk litewskiej piosenki jegomości, czegoś zastanowiła się, czegoś onieśmielała. Ten i ów w oczach sąsiada racji dla swego myślenia patrzył, ten i ów znajomka poszturchiwał znacząco, ten i ów tchu nabierał, — a żaden w głos ozwać się nie ważył.
Trwało atoli to widoczne wahanie krótko, bo kiedy pochód zbrojny na drogę, do pałacu wiodącą, miał skręcić, z ciżby wyrwała się stara, łachmanami spowita baba, i, zanim w rozczochranym jej a czarnym łbie najbliżsi zdołali rozeznać Pociochę, czarownicę, ta już pod boki się ujęła, już poskoczyła przed muzykę i poderwała za wyśpiewującym jegomością:

Kaktas musu ne bus skustas
Ney żwangins gielżyniay!
O Sybiras wysad pustas
Neb grażos minijay!

Zapamiętały, morowy dyszkant Pociochy, niby gromem poraził mrowie. W czem nic dziwnego nie było, boć nie bez przyczyny już-ci ją dwa razy za czarownictwo pławiono w jeziorze dusiackiem. Ciżba teraz aż ugięła się, i, ledwie jednej zwrotce przebrzmieć zezwoliwszy, wybuchnęła za babą:

Wysi Wira eykiem, newale numesti!
Nepretieli musu, pakarop dawesti!

A w szeregach strzelców owsiejowskich zawtórowano chórem już po koroniarsku:

Marsz, marsz Dąbrowski, z ziemi włoskiej do Polski!
Za twoim przewodem, złączym się z narodem!

Zmierzch zapadał. Dusiaty precz zgiełkiem wrzały, jeno innym, bardziej sfornym, bardziej uchwytnym i bardziej rozrzuconym.
Plac przed kościołem opustoszał teraz. Uliczki wzamian, dworki, domki a chaty rej wodziły a huczały odgłosami rozpraw, sporów, pokrzykiwań, niezwykłej krzątaniny. Dwie kuźnie, choć przy niedzieli, otwarły swe wierzeje i w czarnem swem wnętrzu syczały skrami a dzwoniły młotami po jarzącej się stali. Przed karczmą kotłowało się od Luda. Co i raz jezdni przebiegali miasteczko a nawoływali ku przyzbom i podsieniom:
— Kto w Boga wierzy, ten pod pałac, za ogrodem!
Aż gdy niebo raźniej mrugnęło gwiazdami, a ognie, rozpalone wdali, od strony alei lipowej, wiodącej ku pałacowi, czerwieńszemi buchnęły językami, miasteczko zaczęło ku tym językom ciągnąć gromadami i przy nich obozowiskiem zalegać.
Lecz tu już nie sami dworscy czekali z sutym poczęstunkiem, lecz i Buchowicz z Półnosem i garścią posesorów, którzy wnet przystąpili do formowania oddziałów, składania strzelby ze strzelbą, kosy z kosą, siekiery z siekierą, wyznaczania plutonom sierżantów, rozdawania kokard, wydzielania ładunków posiadającym broń palną, zaopatrywania ochotników w potrzeby żołnierskie, układania spisów imiennych a zaprowadzania ordynku wojskowego.
Praca duchem szła śród rozgwaru, śmiechu, ochoty a wiwatów, któremi witano nowoprzybywających wolontarzy. Dopiero kiedy strzelcy owsiejowscy wartami obstawili zbrojną gromadę, a babom, dziewkom, dziadom a drobiazgowi rodzonemu przystępu nie pozwalali do ojców, mężów, braci i synów, — wówczas, śród osieroconych, jakby pierwszy stęk zgrzytnął, jakby pierwszy wiew tęsknoty ich tknął. Ale na krótko, bo ukazanie się granatowej, amarantem znaczonej a czarnem i potrzebami nakrzyżowanej świtki hrabianki Emilji, a z nią całego sztabu powstańczego, słabnący zapał spotęgowało, skrami sypnęło z ócz ledwie sformowanych szeregów, a osieroconym zagrzało serca.
A dopieroż kiedy hrabianka jęła ochotnika lustrować, każdym drobiazgiem się troszczyć, dla każdego z najpośledniejszych jędrne mieć słowo, a dopieroż kiedy militarny kunszt rozwinęła i rozkazami rzuciła! Toć nawet stary Desztrung, posesor a napoljoński oficer, który był z dwoma pachołkami konno, orężno, na pierwszy odzew zjechał, a któremu nie w smak były i hajdawerki grafianki, i całe jej oczywiste regimentarstwo samozwańskie, i ów adjutancik, bimbający panieńskiemi kudełkami, co snuł się za Emilją, i cała kompanja buńczucznych młokosów i wyrostków, co za nią pałasikami dzwoniła, — nawet stary Desztrung, kiedy doń się hrabianka zwróciła, jeno wyprężył się, łapę do czapy przyłożył i wybuchnął w gardle chłeboczącym głosem:
— Według rozkazu, hrabianko, generale złocisty nasz!
Z tej deklaracji Desztrunga taka zapamiętałość się wszczęła, że aż płomienie ogni kłaniały się od huczących wiwatów, że aż między babami a co zadzierzystszemi dziewuchami wojackie nieciły się zakusy, a myśl pójścia za rodzonymi coraz więcej znajdywała zwolenniczek.
Hrabianka tymczasem, zlustrowawszy oddział, skinęła na starszyznę, aby pierwszą naradę odprawić, lecz tuż spadł, jak kula, młody pan Władysław dusiacki, zapraszając cały sztab do pałacu. Emilja upierała się zostać w obozie, — pan Władysław nalegał:
— Kuzynko, toć niepodobna! Noc, ziąb! Wszak i tak wam wypadnie czekać do świtu, a bodaj i dłużej, zanim Cezary nadjedzie...
— Wątpię, abyśmy czekać nań mogli!
— Ależ, trzystu strzelców! Zważ, kuzynko... bez Cezarego ruszyć ich nie mogę!...
Emilja zwróciła się do otaczającej ją starszyzny.
— Ani momentu chybić nie wolno! — zakonkludował pierwszy Desztrung. — Do jutra alarm do Wiłkomierza i Brasławia dotrze!...
Za Desztrungiem poszedł Półnos, Buchowicz i Stęgwiłowie. Imć pan Godaczewski jednak, a z nim dwóch Kleczkowskich za grafem Władysławem się oświadczyli, sekundowani zlekka przez Prószyńskiego.
Hrabianka ważyła się, przedstawiała opornym potrzebę natychmiastowego uderzenia na posterunek huzarski w Dowgiełach, lecz opozycja, miast ulec, wzrosła niespodziewanie i to dzięki adjutancikowi wodza. Adjutancik bowiem, który, na pierwsze słowo o wyruszeniu bez grafa Cezarego, zbladł śmiertelnie, alteracją swoją przeciągnął na stronę pana Godaczewskiego, młodszego ze Stęgwiłłów i Prószyńskiego zatwardził.
Aliści hrabiance przybyła niespodziewana pomoc, bo tuż między sztabem ukazała się brudna płachta Pociochy i do kolan Emilji przypadła.
— Nie bacz, królowo nasza! Pisarz Ciupajko juże śmignął, nieczysty! Na południe jegrów ci sprowadzi!...
Ta wiadomość zachwiała opozycją. Cios jednak ostateczny zadał im goniec z Imbrodów, od Mohlówny, która, w imieniu brata, zawiadamiała, że konwój huzarów, prowadzący dwie fury z bronią, odebraną za Sołokami, nocuje w Imbrodach.
Hrabianka teraz ani chwili nie wahała się dłużej. Rozkazy padły i dreszczem przejęły zbrojne gromady.
Plan był krótki, prosty, jasny. Desztrung, na czele całej kawalerji, a więc we dwadzieścia koni, rusza natychmiast do Imbrodów, rozbraja konwój i z wozami i ochotnikiem, którego w Imbrodach zdoła zebrać, zawraca na trakt wiłkomierski, odcina Dowgiele od Deguci i zagarnia poczty, zapada pod Dowgielami i czeka pierwszego wystrzału. Buchowicz podczas, z czterdziestu strzelcami owsiejowskimi, ciągnie w bok, ku Ucianie, i trakt Wiłkomierski, z tej strony obsadza, wysuwając straże od południa Dowgieli na spotkanie z Desztrungiem. Hrabianka zaś, na czele głównego oddziału, we dwie godziny po Buchowiczu, idzie wprost na Dowgiele i o świcie zaatakuje huzarów.
Noc zapadła. Ogniska obozowe, smagane drobnemi kroplami zimnego dżdżu, skwierczały, przygasały. Rozgwar ścichł. Niekiedy jeszcze wyrwała się zwrotka swywolnej piosenki, niekiedy śmiech krótki, niefrasobliwy usiłował jej zawtórować, lecz wnet milkł, jakby wystraszony poszmerem, którym osieroceni żegnali swych najbliższych. A poszmer ten coraz żałośniejszym się stawał, coraz trwożliwszym, coraz rozlewniejszym.
Aż pod ogniskiem, przy którym gromadziła się starszyzna, wszczęło się poruszenie.
— W drogę! — zawołano przy ognisku.
— W drogę! — powtórzyły głosy.
Obozowisko zerwało się na równe nogi. Szczęk broni zmieszał się z tupotem kopyt końskich, zawodzeniem trąbek, nawoływaniami naczelników i gorączkowym rozgwarem.
Hrabianka dosiadła konia. Kary anglez wspiął się hardo i zarżał. Amarantowy sztandar błysnął krwawym odblaskiem i srebrem Pogoni skłonił się wolontarzom.
Giwi Lijtuway! — zawołała hrabianka.
Giwie grafianka! — odpowiedział tłum.
— W imię Boże! Naprzód! Na ludu wyzwolenie!
Amen! Amen!
Trąbki zagrały marsza, tarabany takt wybiły. Kilkunastu strzelców wyrwało z ognisk gorejące głownie i drogę niemi obramowało.
Pochód dźwignął się i jął zanurzać w ciemń. Przez chwilę jeszcze swem czarnem cielskiem obecność swą znaczył, jeszcze stałą się skrzył, jeszcze czerwonemi smugami światełek, idących z pochodni, kłaniał się obozowisku, aż pogrążył się i znikł za czarnemi garbami pól..



XI.

Oddział hrabianki Emilji już przed świtem stanął pod Dowgielami, przyczaił się, i, podawszy ręce kawalerji Desztrunga i strzelcom Buchowicza, zacisnął pierścień i runął na postój plutonu huzarów.
Rozprawa była krótka i niemal bezkrwawa — szyldwach bowiem znienacka zaskoczony, nie zdołał wszcząć alarmu — i stąd, zanim podporucznik z podoficerami zdążyli się porwać do broni, pluton, napadnięty w stajniach i na kwaterach, już uległ przemocy.
Zdobycz była znaczna, choć nie tak wielka, jakiej się spodziewano, bo tabun koni, zarekwirowanych dla wojska, dzień przedtem wyciągnął do Wiłkomierza. Lecz i trzydzieści koni huzarskich, wraz z pełnem uzbrojeniem, było dla powstańców nielada sukursem, zwłaszcza, że doń przybywało kilka karabinów i dwa wozy wszelakiego żelastwa wojskowego, przyprowadzone przez Desztrunga z rozbitego, pod Imbrodami, konwoju.
Hrabianka ani chwili nie mitrężyła w Dowgielach, boć mrowie spraw było do rozstrzygania, mrowie zarządzeń do wydania. Trzeba było i broń rozdawać, i ład tęższy w oddziałach zaprowadzać, i ćwiczyć je, i dowgielskiego ochotnika przyjmować, i o strażach, i o furażach, i o zwiadach pamiętać, i gońce słać dokoła z wieściami, i o dalszych poruszeniach myśleć.
Ale Emilja miała taką bystrość, taką na wszystko, jakby z dawna zaprawioną, determinację, iż cała, otaczająca ją, starszyzna, od panów Godaczewskiego i Desztrunga począwszy, aż do Durbinasa borowego, na prześcigi się uwijała.
Oddział hrabianki w oczach rósł, wzmacniał się, krzepł, jędrniał w pojętności.
Na południe miała Emilja sześćdziesięciu kawalerji, stu ośmdziesięciu strzelców i trzystu kilkudziesięciu chłopa, zbrojnego w kosy, piki i krótszy, sieczny oręż.
Najdotkliwszym niedostatkiem oddziału był brak prochu i obuwia. Na razie starczyło i pierwszego i drugiego. Łapcie wybornie się sprawiały tam, gdzie butów nie było; ładunków wypadało do pięćdziesięciu na strzelbę. Ale należało pamiętać o jutrze, należało iść naprzód nie na samo wojowanie, ale raczej na szukanie magazynów, składów, zapasów, na mnożenie szeregów, na rozszerzenie rewolucji, należało iść tem śpieszniej, iż ubogie Dowgiele, w pół dnia, zbyły się dla powstańców wszystkiego, więc i ramion co silniejszych, i serc co gorętszych, i zapasów, i koni i wozów, — należało działać co tchu, bo wieści były groźne.
Przed czterema dniami przez Dowgiele przeciągnął generał Szyrman z artylerją i ćmą piechoty i ku Wiłkomierzowi podążył. Czy w Wilkomierzu się zatrzymał, czy też ruszył dalej — nie było wiadomo. Jedni ręczyli, że popasający oficerowie mówili o Kownie i Niemnie, nad którym korpusik Szyrmana ma straże zaciągnąć; drudzy napomykali o Poniewieżu, gdzie jakoby śledztwo miało się prowadzić, a inni znów widzieli wojsko generała i pod Ucianą, i pod Owantą, i pod Oniksztami, w Sokołach, a więc nawet i we wręcz przeciwnym kierunku.
Tymczasem, rozesłane na wsze strony, rekonesanse z niczem wracały. Nawet ruchliwy zazwyczaj trakt dyneburski, krom garści kmieci okolicznych, nie dawał upragnionego języka; nawet spodziewana a niezawodna landara pocztowa z Jeziorosów nie nadchodziła.
Hrabiankę niepokój zdjął. Według planu, winna była ku Dyneburgowi dążyć i dążyć tak, aby naddźwińska forteca nie zdołała mostów ziwieźć, aby wybuch buntu Szkoły Podchorążych wypadł równocześnie z niespodziewanym napadem. Wyciągnięcie generała Szyrmana z fortecy było poniekąd dobrą wróżbą, bo osłabiało Dyneburg, — lecz znów spotkanie z generałem na drodze groziło, jeżeli nie klęską, to popłochem i obudzeniem czujności fortecy.
Starszyzna, zwołana na radę, podzieliła się na zadufanych, gotowych z widłami na całą armję maszerować i na nieufnych, obawiających się lada śmielszego postanowienia.
Nadomiar deszcz, który dotąd mżył znośnie, w pluchę wietrzną a przejmującą wskroś się zamienił, niewoląc powstańców do szukania schronienia po dworkach i izbach, i zmuszając ich do przedłużenia postoju.
O zmierzchu dopiero, wraz z ustatkowaniem się ulewy, nadeszła pierwsza i pewna wiadomość. Mianowicie Półnos, który samotrzeć wózkiem na ochotnika się wysforował do Sołok, powrócił z nowinami, że z Deguci ledwie co wyciągnęła kompanja piechoty, wracająca do Dyneburga, i że, krom niej, niema wpobliżu żadnego wojska. Ale — że kompanja musiała dowiedzieć się o wybuchu rewolucji, bo nad ranem do kapitana dowodzącego strażnik się opowiedział, poczem wnet zabębniono na alarm, rozstawiono straże w wylotach ulic, a całą kompanję ustawiono pod bronią. Nadto, kiedy landara pocztowa nadjechała, kapitan zabrał listy i pocztyljonowi do Jeziorosów wracać kazał. Pani Rudominowa, która właśnie jechała pocztą z córkami do Dukszt, opierała się rewidowaniu pakunków, lecz kapitan w głos zakrzyknął:
— A co, nie podoba się? A buntować się wam podoba! A!?
Hrabianka, na tę relację, aby z Deszitrungiem kilka urywanych zamieniła zdań i kazała natychmiast ściągać wedety a gotować się do pochodu, rozumiejąc, że za wszelką cenę, należało kompanji piechoty drogę zagrodzić.
Strzelcy owsiejowscy, jako najwięcej do karności zaprawieni, oraz część kawalerji pod Desztrungiem wyciągnęli natychmiast. Reszta oddziału atoli, mimo zabiegów dowódców, formowała się ociężale, ku czemu niepomału przyczyniła się ulewa, która cały rynek w błotnistą rozciecz zamieniła. Przytem, pomimo wysłanych rozkazów, czatujący na trakcie od Uciany, Buchowicz nie wracał.
Hrabiankę niecierpliwość zdjęła. Zmarudziła jeszcze godzinę na sprawienie szyku i wysłanie gońca do Dusiat, do hrabiego Władysława, aż, obawiając się opóźnienia, dała znak do wymarszu.
Aliści, zaledwie ustawieni na czele strzelcy drgnęli, na rynek wpadł, eskortowany przez powstańców, tarantas podróżny, wioząc pojmanego na trakcie oficera inżynierów.
Buchowicz, który towarzyszył eskorcie, zdał krótką sprawę hrabiance i wręczył jej depesze, wiezione przez oficera od generała Szyrmana do komendanta dyneburskiego. Z depesz tych wynikało, iż Szyrman, powiadomiony najdokładniej o wybuchu w Antuzowie i wrzeniu, które Wiłkomierza sięgało, okopał się w Ucianie i tam postanowił czekać na posiłki z fortecy.
Emilja, ucieszona z rozproszenia niepewności co do Szyrmana, ani myślała tracić czasu na indagację jeńca i, poleciwszy starszemu ze Stęgwiłłów — który straż tylną, z kosynierów złożoną, miał trzymać, — aby oficera strzegł, ruszyła na czoło dźwigającego się oddziału.
Powstańcy, zagrzani wspomnieniem dowgielskiego zwycięstwa, żwawo szli, nie bacząc na noc zachodzącą i pluchotę, która znów się rozpadała. Ten i ów z mieszczuchów a waszeciów wyrzekał cichaczem na psie powietrze a dziwił się zawziętości chamstwa, co, jakby chcąc się nasycić błotem, obuwie zzuło i bosemi nogami po topniejącej grudzie cłapało. A przecież kolumna cale sporo posuwała się naprzód i pierwszą milę w ordynku przebyła. Na drugiej mili, pluchocie przybył wiatr zimny, wschodni do pomocy i, w ciągu dwóch stajań, tak zsiekł oddział, tak mu dokuczył i wilgocią, i ziąbem, że najwytrwalszym więzły nogi, grabiały ręce, że najżwawsi jęli odstawać i ład pochodu mieszać.
Na nic się nie przydała czujność hrabianki, która raz za razem na tyły zawracała, zachęcając do marszu, do wytrwania, — na nic wezwania Buchowicza, Stęgwiłłów, Godaczewskiego i Kuczewskiego. Nawet Półnos, który tuż obok skostniałej napoły Anetki Prószyńskiej wlókł się na dychawicznym dereszu, nie mógł strzymać się i bąknął do Emilji:
— Ani weź, miłościwa hrabianko! Gdzie tu o batalji myśleć, kiedy woda za kołnierzem bulgocze, a już do panewek, choć je za pazuchą niańczę, się dobiera!
— Musimy strzymać Desztrungowi... musimy zdążyć... inaczej kompanja nam ujdzie.
— Nie supponuję. Toć i on kapitan, nie cudak żaden, żeby w taki czas po świecie się wałęsać.
— Tem prędzej go dosięgniemy.
— Ale ludziom dobrzeby pofolgować. Rozlezą się do cna, że w trzy dni ich nie zbierze.
— W pierwszej wsi wytchniemy. Co wasze powiadasz?
— Że po omacku trudno będzie, boć tu choć oko wykol, a właśnie, według mej kalkulacji, znajdujemy się akuratnie pod sadybą burłacką... z lewej być powinna.
— Jesteś waćpan pewien?
— Hm!... Pomnę, że o dobre stajanie, za krzyżem, droga boczna skręcała ku niej przez łąkę... Ale łatwiej djabła się domacać, niż krzyża wypatrzeć!... Niema co, chyba...
Tępy, zdławiony odgłos nierównych wystrzałów rozległ się w dali.
Hrabianka zdarła gwałtownie konia. Kolumna powstańców, jakby piorunem rażona, stanęła.
Strzały umilkły.
— Desztrung! — mruknął Półnos.
— Skąd? Z kim! Niepodobna! — uniósł się pan Kleczkowski. — Chyba, żeś pan zełgał i w Deguciach nie był...
— Jakto zełgał! Hola, jak pan śmiesz...
Półnos nie dokończył, bo tuż rwany trzask salwy karabinowej, a za nim strzały pojedyńcze ozwały się z tej samej strony.
— Formować plutony! — zakomenderowała donośnie hrabianka.
W kolumnie zgiełk się wszczął.
— Mości Buchowicz z kawalerją za mną! Pan Kleczkowski ze strzelcami będzie następował wprost na strzały! Stęgwiłło z kosami za nim!
— Na Boga, mościa hrabianko! toć lepiejby języka! — upomniał pan Kleczkowski. — Właściwie niewiadomo: z kim, gdzie i jak?...
— Nie czas na debaty! Słuchać! Imć Prószyński trzymać będzie dowództwo. Kawalerja za mną... w konie!
Anglez hrabianki, naciśnięty ostrogami, dał szczupaka w bok i powiódł gromadę jezdnych łąką, w stronę strzałów, które teraz już z tyraljerska się sypały.
Konie rwały z kopyta, wypryskując kawały żłódzi a tratując odważnie lodowe kałuże. Oddział zbliżał się szybko, już widział ogniki, poprzedzające każdy strzał, już słyszał ponure warczenie bębna, już odróżniał niemilknący głos komendy.
Bitwa i bitwa z wojskiem regularnem, wrzała tuż, kłębiła się w ciemni.
Nagle Półnos, który na swym dereszu angleza Emilji się trzymał zawzięcie, wrzasnął z desperacją.
— Stać, ani kroku!
— Co waćpan!
— Oparzeliska! — stęknął Półnos, mocując się z dyszącym a szarpiącym się koniem.
Oddział stanął, jak wryty.
— Trzeba na piechotę! — Inaczej ani myśli!
— Zsiadać! — rozkazała hrabianka.
Wtem jeden z łyskających w oddali ogników hen ku niebu wytrysnął, sypnął pióropuszem skier, buchnął krwawym płomieniem i łunami światła rozdarł ciemń.
Oddział wydał okrzyk zgrozy. Teraz o kilka stajań widział, jak na dłoni, tuż pod gorejącą stodołą, szamoczących się z zestrachanemi końmi kawalerzystów powstańskich, widział rozsypany dokoła nich łańcuch owsiejowskich strzelców, usiłujących dać odpór pierścieniowi ogników, mrugających ku nim z ciemni coraz pewniej, coraz równiej.
— Desztrung otoczony! — wystrzelają ich co do nogi! Trza czekać na Prószyńskiego! — Chmarę wojska widać! — Nie poradzi! — Musi!
Hrabianka, która, pochylona na łęku, wpatrywała się w krwawy obraz, zatoczyła koniem wzdłuż rozszemranego, napoły spieszonego oddziału.
— Na koń!
— Jakże bo! — Trza czekać! — Toć zguba! — odpowiedziały bezładne głosy.
— Milczeć jeden z drugim! — zakrzyknęła z taką mocą hrabianka, że oddział zdrętwiał. — Kto tchórzem podszyty, niech zawraca, niech świętej nie uwłacza sprawie!... Na koń! Ani pary z ust! Za mną!
Oddział ruszył potulnie za Emilją.
Hrabianka, której łunami światła bijący pożar pozwalał doskonale orjentować się w okolicy, skręciła z mokradeł na wijącą się w pobliżu drogę i parła na zagajnik, rysujący się tuż za ciemnemi konturami sadyby.
W kilka chwil oddział dopadł zagajnika i, pod jego osłoną, zbliżył się na odległość strzału do pierwszych opłotków.
Bitwa wrzała tuż i zdawała się już szalę przeważać, bo łomotaniu bębnów wtórowało raz za razem triumfujące „ura — rebiata!“ — bo śród kłębiącego się dymu widać było zbiegane konie bez jeźdźców, bo strzały od strony Desztrunga rzedły, ledwie dotrzymywały placu.
Emilja osadziła swój oddział, upatrując miejsca dla poprowadzenia ataku. Lecz pozycja była fatalna. Jedynym punktem widomym była gorejąca stodoła i zmieszana pod nią, stłoczona gromada powstańców, do której, niby do kota na obławie, krzyżowy szedł ogień. Nieprzyjaciel ledwie gdzieniegdzie łyskał żółtemi blachami na kaszkietach. Śród lepianek sadyby ani dostrzec było można, gdzie miał rdzeń, gdzie najsnadniej uderzyć nań, a gdzie szyk złamać.
Hrabianka skinęła na Półnosa. Ten w lot odgadł rozkaz. Zsunął się z deresza i, zawoławszy na dwóch najbliższych, aby szli za jego przykładem, skoczył wprost ku opłotkom.
Upłynęła nieznośnie długa chwila. Aż raptem, w trzech różnych stronach sadyby ogniste języki wdarły się na strzechy i wszystkie zakamarki dokoła krwawem światłem wypełniły, ukazując i tyraljerów piechoty i plutony, gotujące się do ataku na bagnety, i gromadę ciemną burłaków, stojących za plutonami z kołami; widłami.
Hrabianka dobyła pałasza.
— Naprzód! Wypuszczaj cugle!
Oddział rzucił się za Emilja w uliczkę sadyby i runął na burłaków. Ci, roztrąceni szarżą, wpadli na plutony piechoty i zmieszali je. Obocześnie żołnierze Desztrunga skoczyli do ataku, szukając wolnej drogi dla połączenia się z odsieczą.
Zdawało się, że impet powstańców zdławi piechotę, bo ta chwiała się już, ustępowała w popłochu. Aliści kiedy w zupełną miała pójść rozsypkę, zawarczały na nią bębny i, zanim powstańcy zdołali odpowiedzieć zwrotem na zwrot, zebrała się w szeregi i bluznęła z karabinów.
Szala znów przechyliła się na stronę regularnego wojska. Kawalerja bowiem hrabianki rozpierzchła się na wsze strony, nie mogąc opanować zestrachanych wierzchowców, oddział zaś Desztrunga ledwie kilkunastu strzelbami odpowiadał na rotowy ogień.
Hrabianka, widząc niemożność ponowienia szarży, zsunęła się z siodła i, zawoławszy na najbliższych, aby za jej szli przykładem, pośpieszyła wesprzeć strzelców. Ogień powstański wzmógł się, lecz nie na długo. Piechota miarowym, plutonowym ogniem raziła coraz pewniej, coraz śmiertelniej.
Desztrung padł, zwalony kulą z rykoszetu, Kleczkowskiemu karabinek wysunął się ze skrwawionego ramienia, w gromadzie powstańców każda salwa piechoty śmiertelne zbierała żniwo.
Bębny mocniej zawarczały. Stary feldfebel, targnięty chrapliwemi komendami, oddzielił trzy plutony i stanął na czele zgromadzonych burłaków, pochylając bagnety...
Gdy naraz, za plecami burłaków, zagrzmiał okrzyk zajadły:
— Wysi Wira!
A tuż za tym okrzykiem, mrowie kosynierów rzuciło się na jegrów i burłaków.
Bój zawrzał straszny, nieubłagany, śmiertelny bój. Piechota, rozbiła na części, otoczona, naciskana ze wszech stron, topniała w oczach. Raz jeden jeszcze warknął bęben, raz jeszcze zachrypiała rozpaczliwa komenda — a po niej już jeno szamotanie konwulsyjne, zgrzyt stali, jęki rannych, rzężenie konających i wycie pijanych krwią zwycięzców.
Szary, mglisty brzask zgasił miedziane odblaski, idące jeszcze z dymiącego pogorzeliska i obozujących pod niem powstańców wyrwał odrętwienu.
Pracy było mnóstwo. Trzeba było poległych grzebać, rannych wrócić domom i strzechom, ład zaprowadzać w szeregach, rozdzielać broń i potrzeby zdobyte czy porzucone, szukać prowiantu, pamiętać o strażach, o instrukcji, o dostaniu języka.
Praca rozpoczęła się w milczeniu. Najodważniejszym ściskało się serce na widok pławiących się we krwi ciał ludzkich. Dopiero, kiedy z mogiłami się załatwiono, kiedy ziemia przytuliła i zwycięzców i zwyciężonych, obóz jakby ocknął się z zadumy, jakby wyrwał się bolesnej rozterce i o wygranej zagadał bitwie.
Teraz i z relacji pokiereszowanych burłaków i wynurzeń śmiertelnie rannego kapitana wyjaśniło się, skąd pod Deguciami wzięła się kompan ja piechoty. Owóż Półnos sprawiedliwie wypatrzył, iż piechota powlokła się ku Sołokom, jeno nie przewidział, iż burłaki z Degucia o nadciągających powstańcach doniosą kapitanowi i że temu przyjdzie ochota zawrócić i w zagrodzeniu drogi powstańcom szukać odznaczenia. Desztrung więc wpadł w zasadzkę i prawdziwie jeno doświadczeniu starego żołnierza i wielkiej odwadze swoich podkomendnych zawdzięczał możność dotrzymaniu placu regularnemu wojsku i doczekania się odsieczy.
Tak czy owak, powstańcy nietylko pierwszy chrzest ognia wytrzymali, ale i sprawności nielada dowiedli. Tedy im dłużej debatowano nad szczegółami osiągniętego zwycięstwa, tem raźniej poglądano w przyszłość.
Jedna hrabianka nie dzieliła ukontentowania ogólnego, ona jedna doceniała, że wieść o tem pierwszem starciu lotem błyskawicy może zaalarmować dyneburski garnizon, Szyrmana ruszyć z Uciany i plan wyprawy na fortecę zniweczyć bezpowrotnie, a powstańców rozbić.
I stąd Emilja wszelkich sił dokładała, aby co prędzej dźwignąć oddział z pobojowiska, — lecz daremnie. Tyle było do czynienia, tyle zachodu z organizacją, z przyjmowaniem nadciągającego ochotnika, z rannymi, że dzień cały zeszedł. Gdy zaś, pod wieczór, zbierano się do wymarszu, deszcz takiemi potokami wody chlusnął, iż o ruszeniu oddziału mowy być nie mogło. Trzęsawiska bowiem, otaczające sadybę, jednę z drogami i wyniosłościami utworzyły rozciecz.
Po północy dopiero deszcz ustał, a wicher przejmujący zaczął pomagać w obsiąkaniu kałużom.
Hrabianka, która, otulona płaszczem, pod resztką strzechy, czuwała dotąd nad chorą a wyczerpaną Anetka Prószyńską, zerwała się szukać Półnosa. Boć on jeden zdolen był umniejszyć klęskę, wynikającą ze straty czasu, on jeden, jako znający wskroś i okolicę i ludzi, mógł dokonać poselstwa, od którego całe powodzenie planów Emilji zawisło.
Tak, bo nie dość było iść na Dyneburg, nie dość stanąć pod murami fortecy, trzeba było jeszcze pamiętać, że warunkiem zwycięstwa było, aby pierwszemu strzałowi powstańców odpowiedział bunt wewnętrzny, bunt Szkoły Podchorążych. Więc do nich należało dotrzeć i uprzedzić ich o dniu i godzinie.
Aliści niełatwo było wykryć, śród leżących pokotem, telszewskiego szlachcica. I hrabianka możeby przed świtem nie znalazła go, gdyby nie Pociocha, która wskazała jej na stojący między kosynjerami tarantas.
Półnos, na zawołanie Emilji, jął gramolić się a sumitować, jako cale sprawiedliwem mu się zdało, aby nieprzyjacielski oficer ustąpił miejsca człekowi starszemu wiekiem a nienawykłemu do symulowania żaby w błocie i jako oficerowi na dobre to wyjdzie, bo mu zatwardziałość niechybnie na wilgoci zmięknie.
Hrabianka, nie bacząc na wywody Półnosa, zwierzyła mu się z zamysłem.
Szlachcic telszewski w jednej chwili się rozczmychał.
— Hm-hm! Djabłu w gardło zajrzeć, języka po drodze zbierać, patrzeć prochu i broni!... Niechże będzie!... Jeno warunek, że mi wolno kompanję dobrać, tarantasu zażyć i oskubać nieco niewolnika, bo prostą drogą nie trafi.
Emilja, nie wchodząc w szczegóły, bez wahania przystała na wszystko, aby fantazji szlachcica się nie sprzeciwiać.
Półnos żwawo zabrał się do czynienia przygotowań i takich, że gdy nareszcie tarantas wytoczył się z obozowiska a telszewski szlachcic zjawił się przed hrabianką, dla odebrania ostatnich instrukcji, Emilja nie mogła powstrzymać się od okrzyku zdumienia. Półnos przedzierzgnął się w majora inżynierów rosyjskich.
— Ależ waszeć snadnie możesz się zdradzić!
— Nic! miłościwa hrabianko; paszporty akuratne mam w zanadrzu, kuczera mam, forysia mam, babę do pomocy mam. Niech trzech obwieszą, czwarta podoła. Mundur nieco przyciasny i majtczyny wilgocią napęczniałe... ale nic sobie, pod płaszczem ujdzie.
Półnos jeszcze garścią żartów sypnął, do tarantasu wskoczył i odjechał.
Ta maszkara atoli przypomniała Emilji o niewolniku, z którym coś należało postanowić, a którego, obranego teraz z odzienia, nie godziło się poniewierać.
Imć pan Godaczewski upierał się wprawdzie, aby, bez długich korowodów, i tego więźnia, i jegrów, żywcem pojmanych, ołowiem potraktować, lecz głos ten nie znalazł posłuchu.
Najsprawiedliwszem zdało się hrabiance wziąć od niewolnika zaręczenie, iż walczyć nie będą z rewolucją i wolę im dać. Jeno, że narazie trzeba było jeńców zatrzymać parę dni, aby uniknąć przedwczesnych wieści o stanowisku i liczbie oddziału.
Na ten koniec zapadło postanowienie, aby jegrów do Dusiat panu Władysławowi pod straż odesłać. Ale juścić postanowienia tego nie można było stosować do oficera inżynierów, uwięzionego przez Buchowicza, na drodze z Uciany. Oficer znaczny wszak własnem poczuciem honoru dawał zupełną rękojmię.
W tej myśli hrabianka nakazała uwolnić z powrozów oficera, zaopatrzyć w odzież, nakarmić, zaczem stawić przed sobą, dla złożenia parolu i stwierdzenia go podpisem.
Kiedy jeńca wprowadzono pod strzechę, kędy mieściła się zaimprowizowana kwatera Emilji, ta, zajęta rozpatrywaniem ponownem papierów, odebranych oficerowi, skinęła na Stęgwiłlę, aby rotę przysięgi uwolnionemu odczytał. Gdy Stęgwiłło skończył, hrabianka odwróciła się ku jeńcowi, aby go zapytać, czyli deklaruje się dotrzymać słowa. Lecz zaledwie rzuciła okiem w stronę jeńca, zatrzęsła się. Jeńcem tym był Dallwig.
Równocześnie zmęczona, apatyczna twarz tego ostatniego zagrała przerażeniem.
— Więc to pani, pani tu! — wybełkotał po francusku baron — pośród, pośród tych szaleńców!...
— Pośród współbraci — poprawiła dumnie Emilja, odzyskując władanie.
— Na Boga! cóż za myśl desperacka mogła panią skłonić! Wszak cały ten bunt jest obłąkaniem, jest samobójstwem!... Od Królestwa odcina was armja... druga armja nadciąga od wschodu... Gdyby, gdyby nawet cud się stał, to jeszcze na zniweczenie go będą prusacy! Na wiatr nie powiadam. Żeby, żeby błysk nadziei był, to, wierz mi pani, ja pierwszy, tak, jak pierwszybym się nie zawahał...
— Nie wątpię baronie... Czynisz słusznie, że oświadczasz się za tą racją, za którą widzisz większą siłę...
— Źle mnie pani sądzi... Zażądałem sam przeniesienia do Bobrujska, żeby nie brać udziału w walce, żeby nie iść przeciwko tym, których niemiałem i nie mam za nieprzyjaciół. Obowiązek nakazywał mi pożegnać generała Szyrmana. Stąd moja wycieczka z Dyneburga do Uciany...
— I raporty dla komendanta fortecy.
— Nie mogłem odmówić ich przyjęcia... A potem, zdawało mi się, iż im energiczniej, im szybciej garnizon wystąpi, tem mniej będzie ofiar daremnych!... Z Jeziorosów obiecywałem sobie zboczyć na Iłłuksztę, na Liksnę, pożegnać to, co nigdy nie przestało być...
— Czy zrozumiałeś pan rotę odczytanej tu przysięgi? — przerwała bezdźwięcznym tonem hrabianka.
— Przysięgi! Pani, przez litość, wysłuchaj mnie. Nie daj się zaślepieniu! Najzacniejsze uczucia tobą miotają, ale uczucia, które jeno zgubę, jeno nieszczęścia, jeno los straszny mogą ci zgotować!... Nie samolubstwo mówi przeze mnie. Niczego dla siebie nie pragnę! Uciekaj pani, ratuj się, póki czas! Jednego Szyrmana starczy, aby was rozbił, aby w pień wyciął! Śmierci się nie boisz?... Lecz zważ, iż, w odmęcie bitewnym na kobietę czyha nie sama śmierć, ale najpierw, gorsza od niej, hańba!... Nie wolno ci opuszczać tych obłąkańców, nie wolno porzucać?... Cha, więc daj mi zostać z nimi, a dokąd każesz, powiodę i parolem szlacheckim ręczę, iż żywcem nie dam się wziąć, iż z bronią w ręku zginę, byłeś pani ocalała, byłeś uszła...
— Nie wolno mi przyjąć takiej ofiary.
— Bo pani nie wiesz, nie znasz całej prawdy! Rozkazy są wydane, rozkazy nieubłagane, bo prawo wojenne musi być nieubłaganem. Na pierwszą trwogę o buncie, ruszą kolumny wojska, ruszą, aby z ziemią równać sioła i miasta, aby każdy ślad powstania do rdzenia tępić, ruszą, by nikomu nie przebaczać, aby ogniem i żelazem nawet cień oporu strawić, aby w gruzy i popioły zamienić wszystko! Pragniesz pani dobra, szczęścia, wolności swej ziemi ukochanej, a chcesz przyczynić się do wysączenia z niej ostatniej kropli krwi rodzajnej, chcesz aby ziemia ta na wieki wieków stała się jałowem cmentarzyskiem.
— Nie baronie! Chcę, aby, jeżeli nie sądzono nam wywalczyć swobody, chcę, aby z krwi i popiołów, które jeno wróżysz, narodziła się potęga nad potęgami, aby z mogił i cmentarzy, po wiek wieków, szedł ku ludowi zew wyzwolenia!...
Dallwigowi skurcz bolesny twarz wykrzywił.
— Wybacz pani, iżem śmiał mniemać przez chwilę, że słowo moje może u ciebie znaleźć posłuch!...
Hrabianka ukryła w dłoniach rozognioną twarzyczkę. Dallwig milczał złamany. Przytomna tej rozmowie starszyzna poglądała na się ze zdumieniem.
Aż, w oddali, zagrała pobudka strzelców owsiejowskich, a tuż za nią chór mocnych głosów podjął z zapałem:
Dabar Lenkay neprapule!
Emilja odsłoniła twarz. Oczy jej gorzały teraz, rozfalowana pierś zdawała się chwytać dźwięki oddalającej się pieśni, a napawać się nią, krzepić.
Dallwig poruszył się. Na ustach zawisły mu nowe zaklęcia.
— Gdybyś pani...
— Nasze drogi nie od dziś się rozchodzą. Słyszycie, baronie?!... To mój zew jedyny! Nie znam nadeń silniejszego!... Mości Stęgwiłło, weźmiesz od pana oficera parol według regulaminu.



XII.

Oddział hrabianki już wtóry dzień w Sołokach obozował, nie mogąc uporać się z nadciągającym wciąż ochotnikiem, a nie chcąc zaniechać niczego, coby jego ubogie siły mogło pomnożyć, — gdy niespodziewanie, pod noc, przybył foryś, który był Półnosa tarantasem z pod Deguci wywiózł.
Z poplątanych wiadomości forysia wynikało, że Półnos, zbałamuciwszy w drodze po zaściankach i niemało, dzięki swemu przebraniu, gwałtu przyczyniwszy, ugrzązł w Jeziorosach. Stąd babę i drugiego kompana gdzieściś wyprawiwszy, sam luda jął zbierać i sposobić. I jako wszystko składało się pięknie, bo do Jeziorosów ktoś z Imbrodów przywiózł nowiny o pobiciu okrutnej armji przez dusiackich, więc i jezioroskim na gwałt ochapialo się wojowanie, — i jako Półnos, napotkawszy znajomka, co w Iłłukszcie gospodę trzymał, zmrużył sobie po poczęstunku, — i jako ćma piechoty spadła z wieczora do Jeziorosów, całą rewolucję w dyby wzięła, a szlachcica telszewskiego wieszać będzie, jeno świtu czeka.
Foryś prawił jeszcze o dwóch generałach, z których jeden szczególnie srogo Półnosa potraktował, ale nikt ze starszyzny dalszych relacyj nie słuchał. Hrabianka bowiem ani momentu nie pozwoliła nikomu uronić.
Nieprzyjaciel był w Jeziorosach, zagradzał drogę do Dyneburga, więc, co tchu, należało przeciw niemu dążyć, aby go zaskoczyć, aby nie miał czasu rozeznać pozycji, przysposobić się do ataku, aby cały impet powstański na szalę rzucić i nowem zwycięstwem większy jeszcze zapał rozniecić.
Zresztą ruch ten był nietylko taktycznie doskonałem posunięciem, lecz był i przymusem. Trzymilowa zaledwie przestrzeń dzieliła Sołoki od Jeziorosów. Cofnąć się — znaczyłoby zbliżyć się do Szyrmana, co gorsze, wyrzec się planu działania i całą połać pewnej ziemi wydać na łaskę wojennego porachunku.
Wymarsz otrąbiono natychmiast. Kawalerja, podzielona na plutony, wyciągnęła przodem, wysuwając rekonesanse. Emilja sama wiodła strzelców, Stęgwiłłowie przewodzili kosynierom i nowouformowanym pikinierom.
Pochód odbył się pomyślnie. Ta część traktu dyneburskiego, na wiosnę nowo wymoszczona, nie dała się roztopom. Noc, choć posępna, południowym oddychała wietrzykiem. Deszcz tu i ówdzie zawadził smugą o powstańców, lecz ciepłą smugą.
Na rozświcie, już w pobliżu Jeziorosów, nadszedł raport Buchowicza z rekonesansu. W miasteczku były dwie kompanje piechoty liniowej, lecz snadź zadufanej, bo, według kmiecia, który aż do rynku prześlizgnąć się zdołał, straży licho gdzie widać, chyba pod burmistrzówką, kędy oficerowie kwaterują, a gromada pojmanego ludu, między opłotkami, ciśnie się a zawodzi z desperacji.
Hrabianka, po naradzie z Desztrungiem, który, pomimo ciężkiej rany, wlókł się na wózku za oddziałem, rzuciła rozkazami.
W pół godziny niespełna, zanim wschód różami usłał drogę słońcu, piechota powstańska zrównała się z osadzoną w miejscu kawalerją, połamała się z nią na dzwona, podkową objęła miasteczko i dała sygnał do ataku.
Atak był wściekły, szalony, a przytem, choć wystrzałami karabinowemi placówek, zapowiedziany, tak karny, tak w wykonaniu ścisły, że pułkownik Daszków stracił głowę. Toć wyprawiono go z fortecy dyneburskiej na poskromienie zamieszek, na rozpędzenie wichrzycieli nieledwie że widokiem żołnierzy, a tu, naraz, waliła nań sforna ciżba jakiegoś pstrego wojska, a tu cała wszczynała się bitwa! Nadomiar, podpułkownik Werculin, który na audytora do wodzenia się z buntownikami był mu przydan, spił się sam i dwóch poruczników ululał.
Daszków atoli nie dał za wygranę. Nie od parady krzyż znaczny za turecką kampanję skrzył mu się pod halsztukiem. Porwał za pałasz i, dopadłszy tarabanów, zbór bić kazał. Kompanje jako tako jęły się formować i bodaj że pełnym szykiem opórby mogły uczynić, gdy by nie ów atak wciąż nieustanny, nieobliczalny dla pułkownika, wtłoczonego, wraz ze swoimi żołnierzami, w gardziel rozrzuconych bezładnie domostw.
Więc po pierwszej szarży Kuczewskiego, runęła druga Buchowicza i tuż trzecia Stęgwiłły. Ledwie ta przeleciała po pierwszych plutonach piechoty, ledwie ten i ów z żołnierzów zdołał ładunek odgryźć a panewkę podsypać, już strzelcy owsiejowscy plunęli siekańcami już zasmucili kilkunastu.
Daszków przecież nadludzkim wysiłkiem potrafił zdemoralizowanego żołnierza sprawić. Jakoż w takt tarabanom, ogień piechoty wnet salwami rzygnął i niechybnieby przetrzymał tyraljerkę owsiejowskich, — gdyby nie nowa szarża i tym razem waląca się na kark Daszkowowi, i gdyby nie atak równoczesny kosynjerów, którzy od boku, z za domostw, wżarli się strasznemi brzytwami w nieszczęsną piechotę.
Daszków padł, podcięty kosą. Tarabany umilkły. Jeszcze kilka strzałów huknęło, jeszcze raz jeno zgiełk i łomot tępy, a dalej jeno uganianie się za uchodzącymi zbiegami.
W kilka chwil jęki rannych i konających zmieszały się z okrzykami radości, uwalnianych przez pana Godaczewskiego, więźniów na burmistrzówce i wylęgających zewsząd mieszczan jezioroskich.
Był atoli człek, który, miast się cieszyć z rozcięcia postronków, co mu boleśnie ciało rznęły, zerwał się, niby dzik raniony, i rzucił na opatrywanie krwawego żniwa.
Człekiem tym był Półnos. On to, pomny batów, któremi go, na znajomości i przebrania uczczenie, poczęstował podpułkownik Werculin, biegł szukać swego dręczyciela.
Półnos duchem obleciał pole bitewne. Każdemu rozbitemu czerepowi w wytrzeszczone ślepie zajrzał, każdego trupa opatrzył, żadnemu rannemu nie darował, całe Jeziorosy zbiegał, a Werculina nie znalazł.
Półnosa pasja rozsadzała. Ten i ów ze starszyzny go wołał, sama hrabianka go przyzywała, a on nic, jakby go zamroczyło. Nie czuł ani pręg krwawych na rękach, ani łaskotania, które mu z przyschniętych strupów szpilkami po plecach chodziło, jeno pędził z krańca na kraniec, z burmistrzówki do rannych i od rannych znów poległych rozpoznawać. I bodaj, że nie potrafiłby wykryć swego adwersarza, gdyby nie imć Onoszko, który nie tyle bolesny miał rankor do Werculina, ile podotąd okrutnego stracha. Ten wypatrzył kryjówkę, a nie ważąc się skóry ryzykować własnej, ucapił Półnosa i szepnął doń ze zgrozą:
— W alkierzu karczemnym, pod łóżkiem się czai! Aby kańczug mu wystaje... Lepiejby stąd...
Półnos ryknął groźnie i, ku przerażeniu imć Onoszki, runął wprost do karczmy. Tu, zanim zakrzyknął na ludzi, już drzwi alkierza ze skobla wyłamał, już łóżkiem targnął i za nogę Werculina ucapił.
Werculin jęknął płaczliwie.
— Pan Połnosu, co wy! Pomiłowanie miejcie! Przeciem nie moskal żaden, jeno włoch szczyryj! Dalibóg! Nie zarzynajcie! Panie dobrodzieju, pomiłujcie!
Półnos nie zważał, na ludzi, co wpadli za nim do alkierza, wrzasnął i kańczug z za pasa Werculinowi wyrwał.
Ośmioro rąk wczepiło się w szamoczącego się Werculina i uniosło. Półnos wpił palce w sukno uniformu swej ofiary, wydarł zeń połać i na obnażone ciało spuścił kańczug.
Werculin jęczał, szamotał się, ręczył miłość dozgonną, całej Polsce wiarę ślubował, zwalał winę na Daszkowa a przebaczenia żebrał. Półnos tymczasem raz przy razie kańczugiem grzmocił.
Na wszczęty stąd tumult nadbiegł starszy Stęgwiłło i, ofuknąwszy Półnosa, półomdlałego Werculina uwolnił z rąk pachołków.
— Jak waćpan śmiesz znęcać się nad bezbronnym!
— Własne porachunki odprawiam! A waćpanu zasię. Hej, chłopcy, brać go jeszcze!... za wasze teraz, za wczorajsze! Pannie grafiance przymawiał, oczajdusza!
Ludzie, na to przypomnienie, znów porwali się na Werculina. Stęgwiłło własnem ciałem go osłonił. Ale niezawodnie nie strzymałby judzonym przez Półnosa mieszczuchom, gdyby nie Emilja, która, uwiadomiona o wynikłej chryi, pośpieszyła z rozejmem.
Półnos, na pierwsze słowo hrabianki, odtajał z pasji, skonfundował się.
— Taki bo on i oficer! wczoraj spokojnego luda męczył, a dziś pod łóżkiem...
— Pan Połnosu, toże ja z miłości do was, toże serca nie chwyciło strzelać do rodzonych panów braci, toże ja z wami, coby polskie carstwo...
— Trza obwiesić!
— Co waćpan za niedorzeczności! — napomniała Emilja. — A prawo wojenne, a rycerski obyczaj!
— Trza obwiesić! — upierał się dalej Półnos.
Emilja, widząc zawziętość szlachcica, a obawiając się, aby, pomimo zakazu, gwałtu jakiego na jeńcu się nie dopuścił, kazała Werculina między rannych wyprowadzić.
Półnos nie dał za wygranę i jął całej starszyźnie po kolei tłumaczyć, iż Werculina trzeba z pod regulaminu wyjąć, bo on takoż i pierwszy wszelkiej godziwości uchybił. Między starszyzną zdania się podzieliły. Emilja, by spieraniu się kres położyć, natychmiast poleciła od niewolników przysięgę neutralności odebrać; zaczem rannych na wozach poukładać i, pod eskortą mieszczan jezioroskich, wszystkich jeńców wyprowadzić bocznemi drogami za Widze i tam wolno ich puścić.
Opanowanie Jeziorosów, a co ważniejsze, pobicie na głowę tak znacznej siły regularnego wojska zdawało się wyprawie Emilji wróżyć niewątpliwy triumf. Boć teraz ochotnik, zażywszy dwukrotnego ognia, nabrał wiary do przewodu i do własnej dzielności, bo teraz imię hrabianki już skrzydła wieści gminnej niosły, a urok dziewicy-żołnierza najospalszym rozpalał serca.
W pierwszym dniu obozowania w Jeziorosach czterystu tęgiego luda stanęło do szeregów. Oddział już tysiąca sięgał. Strzelb i karabinów samych było dwieście z górą. Czterdzieści koni przysłano z Antuzowa, z Imbrodów całe wozy zapasów, z nad Dryświackiego jeziora opatrzenia nieprzebraną ilość. Słowem plan zamierzony podotąd triumf pełny święcił. Tymczasem hrabianka, miast radować się, miast pewności siebie nabrać, czegoś niepokoiła się, smutniała.
Anetka Prószyńska, która od Deguć kwękała i tyle że snuła się za Emil ją, podejrzewała ją, iż to brak wiadomości z Dusiat tak jej dokuczył. Lecz wiadomości nadeszły i to pomyślne, a hrabianka wciąż przygnębienie zdradzała, osobliwie, kiedy z Anetką bywała sam na sam.
Prószyńska dociec przyczyny nie mogła. Cezary wrócił nareszcie, objął dowództwo i, wezwany od Lisieckiego i Grotkowskiego, aby z nimi Szyrmana atakował, wyciągnął na Uszpole ku Ucianie. Cała potencja uderzy na Szyrmana, bo pan Horodecki takoż wiedzie gromadę, a nadto Kurmin od Pakolni odetnie generałowi drogę do Wiłkomierza. Juści z Szyrmana śladu nie zostanie. Wiadomo, skoro Cezary jest! — Byle mu się co złego nie stało! — Po rozprawieniu się z Szyrmanem, Cezary przyrzekł pójść na wsparcie Emilji. — Gdybyż już był, cała rewolucja poszłaby jeszcze gładziej... Prawda, że i dotąd się udaje... jeno te upiory deguckie były nie do zniesienia... I tu znów tyle krwi żywej... Gdyby mogło być tak, jak w Dowgielach! Wszak i tam była wygrana, a przecież nikomu nic się złego nie stało...
Jeden stary Desztrung, który dla rany swej ledwie dźwigać się mógł, znał udręczenia hrabianki i dzielił je...
Wbrew zapamiętałym nadziejom, któremi brzmiały Jeziorosy, — położenie oddziału Emilji było groźne. Dwie rozegrane bitwy wyczerpały zapas prochu i kul. W zdobytych na piechocie ładownicach i potrzebach spodziewanych nabojów nie znaleziono. Rozesłani na wsze strony kawalerzyści wracali albo z niczem, albo z tak ubogim zyskiem, że nie starczyło na zaopatrzenie jednego Strzelca. Nawet nowozaciężni, którzy z bronią palną się jawili, licho co lub wcale nie mieli nabojów. Po trzech dniach szukania i objeżdżaniu okolicy, wypadło na strzelbę po dwanaście ładunków!...
Prawda, była kawalerja, zbrojna w pałasze i lance, była chmara kosynjerów i pikimerów — ale tym mogło nie starczyć miazgi na zdławienie salw karabinowych, na zdobycie arsenału.
Obocześnie sygnał do szkoły podchorążych był dany — strugi na uwolnionej z oków lodowych Dźwinie czekały hasła. Trzeba było iść bez ociągania, aby na dziesiątego kwietnia stanąć pod Dyneburgiem, aby nie chybić przygotowaniom, aby podchorążych nie wydać na rozstrzelanie.
Gdy się to działo, forteca dyneburska trwała w ciszy i spokoju garnizonowego życia. Czyniono niby jakieś niezwykłe przygotowania, niby żwawiej krzątano się po gospodarstwie wojskowem, lecz jedynie dla przysposobienia koszar dla mających nadciągnąć pułków, lecz jedynie dla zgotowania popasu oddziałom, maszerującym na wzmocnienie wileńskiej załogi i rezerw armji Dybicza.
Wiadomość o rozbrojeniu plutonu huzarów w Dowgielach sprawiła w fortecy pewien zamęt, lecz głównie z przyczyny gromów, które spadły na Szyrmana za to, że nie rozprawił się należycie z buntem, że tak wielkiego dopuścił się niedołęstwa. O buncie bowiem wiedziano w Dyneburgu, — ale nie przypuszczano nawet, aby śmiał myśleć o otwartem mierzeniu się z wojskiem.
Komendant fortecy, generał Daniłow, nie lekceważył doniesienia z Dowgieli, tem bardziej, że Szyrman znaku życia nie dawał, a wiadomości o zbrojnych gromadach już od Dzisny nadchodziły. I wówczas to wysłał Daszkowa z Werculinem z rozkazem przeprowadzenia śledztwa i dotarcia do Szyrmana.
Po tem zarządzeniu, forteca, a z nią cały sztab, przestała turbować się buntownikami, kłopocząc się chyba o to, czyli Daszkowowi starczy energji, aby, znanego ze srogości, Werculina hamować.
Trwało tak do dnia ósmego kwietnia, to jest do chwili, gdy do fortecy wpadł goniec od generała Bezobrazowa, który z Wiłkomierza uchodził przed powstańcami ku Wilnu, a który nietylko o osaczeniu Szyrmana w Ucianie donosił ale i o rozbiciu pod Jeziorosami Daszkowa.
Dyneburg zatrząsł się ze zgrozy, zwiódł mosty, narychtował armaty i jął gorączkowe czynić przygotowania do obrony a każdy zakątek rygorem czujności ścigać. Teraz dopiero zwrócono uwagę na szkołę podchorążych, teraz dopiero zaniechano pobłażania widocznemu niepokojowi młodzieży. We dwie godziny podchorążym odebrano broń, obstawiono ich strażami i zapowiedziano im wymarsz nazajutrz pod eskortą do Wilna...
Równocześnie przedsięwzięto wyprawę rekonesansową. Pół seciny kozaków ruszyło natychmiast, za nimi bataljon piechoty i dwa działa. Dowództwo objął pułkownik Litwinow, człek ponurego spojrzenia, stary wilk kaukaskich rozpraw.
Kozacy już nazajutrz, dnia dziesiątego kwietnia, starli się z patrolami, ciągnącej ku Dźwinie, hrabianki. Powstańcy przyjęli ich na silnie obstawionej pozycji, której czołem był kurhan, szwedzkich sięgający czasów, a wznoszący się tuż nad gościńcem, a skrzydłami łąki, zaparte o las a bronione z boków przez mokradło, roztopami nasączone.
Litwinow ogniem plutonowym wszczął bitwę. Strzelcy hrabianki z za kurhanu odpowiedzieli nieliczną, ale celną tyraljerką.
Hrabianka, bacząc na niedostatek amunicji, postanowiła od razu do ataku przystąpić. Kawalerja już sformowała się, już Stęgwiłłowie, wiodący kosynjerów, ostatnie odebrali rozkazy, jak mają pod osłoną szarży runąć na piechotę Litwinowa, gdy, naraz, środkowe plutony rosyjskie otwarły się... dwie paszcze armatnie błysnęły i, nim ryknęły, już kartaczami omiotły kurhan, już krwią go zbluzgały.
Huk armat zmieszał powstańców. Hrabianka atoli zdołała ich skłonić do wytrwania na pozycji. Ale nie na długo. Piechota bowiem rotowemi salwami raziła, kartaczownice pluły żelazem, coraz straszniejsze wypalając rany, a ogień strzelców powstańskich milkł, słabł, rzedniał...
Aż po chwili kurhan ogłuchł... jeszcze szukał w ładownicach, jeszcze lufami strzelb groził, aż opuścił broń i jęknął rozpaczliwie.
Hrabianka rzuciła się ze sztandarem ku kosynjerom. Pan Godaczewski usiłował z Buchowiczem kawalerję dźwignąć. Lecz Litwinow poczuł swą przewagę. Salwy gwałtowniej, bliżej trzaskały, kartaczownice pracowały bez spocznienia.
Kosynjerzy, zagrzani widokiem Emilji, porwali się do ataku. Sztandar szedł przed nimi, darł się naprzód, łopotał hardo, nie bacząc na poświst kul... aż naraz został sam pośród kłębów skotłowanych ciał ludzkich.



XIII.

Odwrót hrabianki Emilji z pod Jeziorosów zamienił się w klęskę.
Litwinow bowiem rzucił za cofającemu się w nieładzie niedobitkami powstańców całą fur ją swej półseciny kozactwa. Kawalerja Godaczewskiego i Buchowicza odpierała zawzięcie ataki, próbowała osłaniać zmieszane strzępy kosynjerów i strzelców owsiejowskich. Kozacy przecież atakowali, wyżerali krwawe plamy w przerzedzonych szeregach, pokilkakroć nawet dopadali wozów, na które załadowano nieco rannej lub wyczerpanej starszyzny i żołnierzy. Jedynie dzięki rozpaczliwej, zajadłej obronie, wozy te uniknęły dostania się w łapy kozackie.
Pościg taki trwał aż za Rustejki, do samych Ligun prawie.
Dopiero, kiedy przed Ligunami, zaczęły bokami hukać strzelby, zwiastując kozakom przybywanie niespodziewanej odsieczy, wówczas impet ich osłabł raptem, wreszcie ustał.
Powstańcy wszakże, jakby nie postrzegali zaniechania pościgu. Parli wciąż naprzód. Wozy rwały bez wytchnienia. Gromada jezdnych, stanowiąca wozów tych eskortę, nawoływała do pośpiechu. Za wozami kłusowała reszta kawalerji, za kawalerją podążali, ile tchu, odstając coraz bardziej, rozproszeni piechurzy.
Aż u pierwszego woza koń potknął się i padł, łamiąc dyszel i zmuszając całą kolumnę do zatrzymania.
Wszczął się popłoch, ale wraz z nim naszło jakby otrzeźwienie, ocknienie resztek powstańczego oddziału.
Stęgwiłło potrząsnął ręką, owiniętą w rdzawemi plamami nacentkowaną szmatę.
Padły rozkazy.
Pan Godaczewski zawrócił z kilku jezdnymi ku Ligunom, na zbieranie piechurów-niedobitków.
Pan Buchowicz ruszył przodem ku Kołtynjanom, na zwiady.
Kilku antuzowskich dobywało padłego konia z sieci powrozów.
O naprawianiu złamanego dyszla nie można było myśleć. Trzeba było wóz porzucić, konie luzem do innego woza przywiązać a ładunek rozdzielić między trzy inne wozy.
Rozdzielenie tego ładunku nie było łatwem zadaniem. Wprawdzie najbardziej widoma jego część, zsunęła się dosyć zgrabnie i, zarysowawszy się korpulentnemi kształtami imci pana Półnosa, wykrzyknęła zawadjacko:
— Niech licho porwie, ale myśmy także zgasili ładną kopę moskali!...
Już ciężej było z przenoszeniem wyczerpanej, omdlewającej Anetki Prószyńskiej, bardzo trudno było ruszyć skrwawionego mocno młodszego Stęgwiłłę, ale gdy nakoniec przyszło skłonić do wysiadania stężałą w bezruchu hrabiankę Emilję, antuzowskim zabrakło nagle rezonu. Czapy pozdejmowali swe rogate i poglądali po sobie, jakby nie wiedząc, jak się ozwać, jak uszanować.
Emilja podczas z oczyma przygasłemi, z twarzyczką wybladłą, sinemi pręgami znaczoną, jakby nie rozumiała, nie wiedziała, co wokół niej się dzieje.
W uszach jej łomotał ciągle zgrzyt bitewny, słyszała dokoła ponury charkot zdyszanych piersi, jęki i skowyki, widziała drgające w konwulsjach, skłębione ciała, widziała krwią nabiegłe, skradające się ku niej, ślepie... Czuła wciąż na swem obliczu ciepłą, oślizgłą ciecz jakiejś strasznej miazgi, którą w nią bluznęła kula armatnia. A równocześnie niemoc zdrętwiła jej wszystkie mięśnie. Rozumiała, wiedziała. Tak, powinna się podźwignąć. Chcą, żeby zeszła z tego woza. Trzeba. Starszy Stęgwiłło do niej mówi. A młodszy?... Ponieśli go, zabrali... Tak to on, tam, na kurhanie...
Frasowano się przy pierwszym wozie, choć starszy Stęgwiłło chciał pomagać. Wmieszał się przecież pan Półnos, który już się rozczmychał, Onoszkę nawet wypatrzył między kawalerzystami, a ponoć nadewszystko wypatrzył mu pękatą a mocno bulgoczącą manierkę.
— Panno hrabianko, hetmanko nasza!... Bez urazy, musimy po oficersku... aby jednego a mocnego sobie kropnąć!... Siwucha akuratna. Szkoda ustek na takie obrzydliwości, ale kiedy w wojackiem chodzą ordynku, muszą...
I tutaj Półnos, już nie marudząc, manierkę do ust hrabianki poniósł i zręcznie przechylił.
Hrabianka zakrztusiła się mocno raz i drugi, wstrząs ją mocny przeszedł, rumieniec trysnął.
— Na zdrowie, na sto lat żywota!... O i będzie!... Jeszcze aby kropeńkę, naparsteczek... Hetmanko nasza, powiadam, jakże bo bez akuratnego pokrzepienia takiego i Herkules by nie wytrzymał...
Emilja nie próbowała się bronić. Ostry, palący napój nie zawiódł. Zamglone oczy pojaśniały. Mózg chwycił nerwy na wodze.
W kilka chwil później, pochód zaczął się znów posuwać.
Przy Emilji usadowił się na wozie Półnos i prawił po swojemu.
— Przetrzepali nas, nic. Ale myśmy najpierw im zadali. I teraz nie ich byłaby na wierzchu, gdyby nie harmaty. Z harmatami głupio człekowi szlachetnemu wojować bez wiwatówki. Grankulkami takiego pudła nie nastraszy. Oh, gdybyśmy to tak mieli ze dwie... Namłócilibyśmy tego psiarstwa, oj namłócili...
Emilja, pod wpływem podobnych peror, odzyskała powoli całą przytomność umysłu.
— W którą stronę dążymy? Na Wiłkomierz czy na Poniewież?
— Na Święciamy, panno hrabianko, na Święciany.
— Ależ to być nie może. Skądże mamy na Święciany?
— Wyboru nie było. Szelmostwo nas opadło. Wtłoczyło nas na drogę do Rustejek, stąd do Ligun... Musieliśmy, gdzie się dało.
— Lecz to miesza całkowicie nasz plan!
— Sprawiedliwie, chociaż i tutaj moskaluków nie zabraknie, więc plan planem zawsze się ostanie, w najgłówniejszem poczęciu.
— Czy są jakie wiadomości?
— Właśnie panowie Godaczewski z Buchowiczem ruszyli na zwiady. Tymczasem jedziemy naprzód, bierzemy się na Kołtynjany. Tam najpewniej się ułoży. Łopaciński tam siedzi. Pan Józef, co za generałówną Ruszczycówną, córką pana Kazimierza Ruszczyca, wziął szmat ziemi i miasteczko. Łopaciński rzetelny posiedziciel, uczyni jak należy. U niego, jak u Pana Boga na przypiecku, choćbyś rok rezydował, piwnicę mu psuł to jeszcze na odjezdnem powie ci: taj duszko kochanie, taj zostań, taj nie uciekaj, jak postrzelony, taj pobaw troszku jeszcze, choci troszku pobaw jeszcze. — Taki on od urodzenia. Bo są cnoty, których się trzeba nauczyć i są takie, które razem z pieprzykiem na ciele odrazu na świat trzeba przynieść. Byle teraz jaknajprędzej do Kołtynjan, a tam już i posilenia nie zabraknie i opatrzenia i ołowiu się najdzie i prochu także i wszystkiego.
Emilję przygnębienie ogarnęło. Tem boleśniejsze, iż teraz już jasno zdawała sobie sprawę z położenia rozbitego oddziału.
Wyprawa na opanowanie Dyneburga, wyprawa na ułatwienie w fortecy powstania Dyneburskiej Szkoły Podchorążych była pogrzebana, skończyła się pogromem. Lecz w takim razie należało za wszelką cenę dążyć w stronę Uciany, na połączenie się z Cezarym Platerem, a nie cofać się bez planu w okolice, może jeszcze niegotowe, może dopiero sposobiące się do chwycenia za broń. Samo ukazanie się rozbitków może spowodować popłoch, może ruszyć czuwających szpiegów, zaalarmować rezydujące oddziałki rosyjskie. A w Święcianach niewiadomo. Żadnego słychu nie było. Emilja chciała natychmiast starszego Stęgwiłłę zagadnąć, lecz ten przepadał na przedzie. Musiała się uzbroić w cierpliwość, czekać pierwszego spocznienia. Może i lepiej nawet zatrzymać się, ład zaprowadzić, zebrać wiadomości. Tylko że szmat, szmat drogi wydłuża się, zwiększa odległość niepożytecznie.
Bokami krze zaczęły przechodzić w coraz mocniejszę gęstwę, wozy zacinały się w głębokich, grząskich kolejach.
Półnos mocniej wpatrzył się w szare pasma, ku którym droga biegła.
— Bodajże i Lasy Kołtyniańskie.
— Sądzisz waćpan.
— Zakładać bym się gotów. Mokradła i bagna, co wieś to jezioro, co rów to trzęsawisko a co łąka to topiel prawie. Zawilejszczyzna już się zapowiada. Byle przed nocką zdążyć, bo to i chodzić zaczyna po kościach...
Półnos dobył manierki, spojrzał nieznacznie ku hrabiance, ale się czegoś skonfundował i z determinacją sam pociągnął tęgiego łyka.
Tymczasem, jakby na potwierdzenie słów obywatela z nad Łuszy, krze zaszumiały mocniej, lekki a przejmujący wietrzyk jął naprzykrzać się jadącym.
Lecz wraz z wiatrem nadjechali od przodu starszy Stęgwiłło z panem Buchowiczem.
Wozy stanęły.
Dobre nowiny. Droga do Kołtynjan, jak strzelił, w Kołtynjanach cisza. Wyglądają, czekają. Byle od smolarni wziąć się ku lewej i do dwora bokiem zajechać, by ciekawości nie przyczyniać, bo i tam, jak wszędzie, różni się snują. Tam zbiórka i tam ponoć spodziewają się dzisiaj nowin. Można będzie wytchnąć, zaopatrzyć się i naradę uczynić.
Jakoż te dobre nowiny nie zawiodły. Rozbitkowie z pod Jeziorosów znaleźli w Kołtynjanach jaknajpoczciwsze przyjęcie. Dwór, stajnie, obejścia wszystko stanęło dla nich otworem. Państwo Łopacińscy na prześcigi wszystkiem służyli. Pan Józef sam rozmieszczał powstańców, oficynki oddał rannym, gościnne pokoje starszyźnie wyznaczał. A pani Klotylda dowodziła całemu zastępowi dworskich dziewek, szykowała posłania, wydawała rozkazy kuchcie i kuchcikom, zabiegała do apteczki.
Zamętu, rwetesu, krętaniny było co niemiara. Bo ledwie uporano się z pierwszymi gośćmi, ledwie ściągnięto cyrulika, najpotrzebniej szem usłużono, już zaczęli się zwlekać nowi przybysze. Pan Godaczewski nadciągał z gromadkami kosyn jerów i strzelców owsiejowskich, za tymi jeszcze przybywali zbłąkani, przybywali maruderzy. A gdy pod wieczór zdawało się, że już skończył się ten pochód, naraz stanął przed zajazdem oddział Akademików Wileńskich, w uniwersyteckich mundurach, uzbrojony w dwururki, pistolety i pałasze.
I to ten sam oddział, który hen, pod Ligunami, kozaków Litwinowa bokami ostrzeliwał i do zaniechania pogoni zmusił.
Kiedy dopiero wszystkich nakarmiono, opatrzono, zrachowano, komu całą pierzynę a komu snopek siana wydzielono, wówczas zaczęła się narada. Lecz z tej narady bodaj cięższe utrapienie aniżeli z kłopotarstwa składania poszarpanego oddziału.
Pan Łopaciński wiadomości posiadał bezliku. I takich wiadomości, że i radować się z nich i niepokoić a nadewszystko wyrzekać na fatalność, która rzuciła powstańców na drogę do Koltynjan.
W Poniewieżu zawiązano Konfederację, utworzono najpierw Radę Nieustającą a z tej Rady sformowano Rząd Tymczasowy. Z tego Tymczasowego Rządu narodził się Naczelnik siły zbrojnej. I Naczelnikiem tym został Karol hrabia Załuski. On przewodzi, on decyduje, nie kto inny. Wieleńszczyzna, Oszmiańskie, Trockie i Zawileńskie już stanęło przy Załuskim. Wszyscy się doń garną. Dziesięć tysięcy ma pod sobą, albo i lepiej, bo co godzina to nowa chmara... Gdzie rezyduje? W Poniewieżu, oczywiście. A stamtąd już, jeno patrzeć ogarnie, co należy i Telsze i Szawle i Rosienie i Taurogi i Kowno i Wilno i Mińsk. Drogi obsadzi, poucina komunikacje moskiewskie i Dybiczowym tyłom dobierze się do żywego.
Hrabianka Emilja ledwie uszom wierzyć mogła. Panowie Godaczewski, Buchowicz, starszy Stęgwiłło dziwili się a radowali. Stary Desztrung jeno głową czegoś kręcił i pomrukiwał:
— Hrabia Karol Załuski... Licho nadało, zaraz musi hrabia, nic bez hrabi, nic bez hrabstwa...
Półnos wszakże podchwycił desztrungowe dąsy.
— Juści Karol, nie dwunasty, ale poczciwszy może, bo Załuski!... Znam, jakże bym nie znał. Syn pana podskarbiego koronnego, Teofila i Stępowskiej wojewodzianki. Matka rozwodnica, tertio voto generałowa moskiewska Igelstromowa. Karol w Peterburku się uczył, dworski urząd miał, przy ambasadach wisiał, ale szczere polskie serce dochował... choć go szambelanem carskim uczyniono. Z pana Michała Ogińskiego Amelką się ożenił, księżniczkę za gospodynię ma, zachowanie obywatelskie ma, bo do niego zawsze każdy, jak w dym, ze zmartwieniem... A kiedy mu, jak powiada pan Łopaciński, dodano ze sztabu szefa, Antoniego Goreckiego, co przecież kapitaństwa u Napoleona za pieniąchy nie kupił, tedy radować się, bo, chociaż się mówi: dwie głowy lepsze niż jedna, ale nie tam lepsze, gdzie trzeba jednej głowy.
Tu Półnos odsapnął i przylepił usta do kubeczka zieleniaczku, którego na narady lepsze klarowanie, pan Łopaciński starszyźnie zastawił.
— A jak tutaj w Zawilejskim?
— W Święcianach ma się zacząć, — w Oszmianie podobno już się zaczęło.
Emilja spojrzała ku panom Godaczewskiemu i Buchowiczowi.
Musimy więc albo na Wiłkomierz albo ku Poniewieżowi.
Pan Łopaciński stropił się. Miał nowiny. Zbierał je ciągle. Bo codnia ktoś zajeżdża po wiadomości. Do Widz nadciągnął znaczniejszy oddział kozaków. W Wilnie popłoch. Rozsyłają gęste patrole. Traktem Wileńskim niebezpiecznie. Od Mińska nadeszły słuchy o wymarszu całej dywizji. W Święcianach mają oddział inwalidów i sześćdziesięciu grenadjerów gwardji konnej, zapasy amunicji znaczne. Co więcej, wszystko trwa w pogotowiu. Kto wie, czy nie najlepiej w lasy zapaść i języka czekać. Gdy znaczniejszy oddział podejdzie, wówczas przedrzeć się ku niemu. Jedna baryłka prochu jest, ołowiu na baryłkę starczy, czem chata bogata. Koni na wymianę dwadzieścia jest gotowych. Znajdą się i wasągi, jeżeli konieczne. Ranni niech zostają. Wywiezie się ich na leśniczówkę. Bo tutaj niewiadomo. Przewodników się dobierze. Po gajowych już wyprawiono. Poprowadzą w takie ostępy, że ich nawet cały korpus nie wykryje.
Wywody pana Łopacińskiego, zwarzyły starszyznę, Zaległa chwilowa cisza. Przerwał ją dźwięczny, spokojny głos Emilji.
— A czy przewodnicy, których nam waszmość przydzielisz, znają dobrze okolicę?
— Osobliwie jeden gotów po omacku, choćby do Warszawy wycelować.
— W takim razie ruszamy za dwie godziny!
Panowie Godaczewski i Buchowicz zafrasowali się. Stęgwiłło wtulił swą wielką rozczochraną głowę w ramiona. Półnos oczy wytrzeszczył.
— Mościa panno hrabianko, nie mówię do dnia... Noc, ludzie wyczerpani...
— Nie mamy ani chwili do stracenia.
Pan Łopaciński się stropił. Desztrung odchrząknął mocno.
— Sprawiedliwa decyzja. Na wczasy żeśmy nie szli. Tego na wierzchu, kto sprawy nie zasypia. Mamy się łączyć, to się łączmy. Zresztą ten rozkazuje, kto dowodzi.
Pan Łopaciński do reszty się skonfundował.
Zjawienie się hrabianki Platerówny w powstańczym oddziale wydało mu się poczciwą fantazją amazońskiego dziewczęcia, poczytał je za rezultat uniesienia chwilowego a może za bałamutnego wychowania następstwo. A tutaj, nagle, z tej wiotkiej postaci niewieściej, wyhynął ku niemu pułkownik bezmała. Oto, ani drgnie, ani się poruszy i sypie, jak z rękawa, instrukcjami, pamięta o każdym drobiazgu, wyznacza szyk pochodu, troszczy się o rannych, o konie, wskazuje najbliższe punkty dla rekonesansów, dyktuje, kto ma pójść w przedniej straży a kto arjergardę ma stanowić, wylicza skład oddziałów a zna każdego powstańca z imienia i nazwiska.
Co najważniejsze, starszyzna słucha uważnie, konotuje sobie snadź w pamięci i rozchodzi się powoli, w miarę odbieranych rozkazów.
Kiedy nareszcie w komnacie narad, już aby Półnos z utykającym Desztrungiem zostali, amazoński pułkownik oddala się do sąsiedniej izdebki, dobywa tam z torby jakichś map i nad mapami się pogrąża...
Po wyjściu Emilji, pan Łopaciński westchnął czegoś, do Półnosa się przysunął i Desztrunga a, nalawszy trzy kubeczki po brzegi, ozwał się półgłosem.
— W ręce waszmośćpanów, na zdrowie, na lepszych czasów doczekanie.
— Na doczekanie...
— Tedy... tedy... niby... właściwie... niby... dowodzi hrabianka?
— Jakże waszmość myślał? — ofuknął Desztrung.
— Hm, nie mówię, tylko powiadam, bardzo osobliwe, bo taj gdzież, taj niewiasta, taj także, taj słabość!
— Spytaj waćpan jegrów, co ich dzisiaj rano chyba z sześciu sprzątnęła z tego świata.
— Taj i owszem! Nawet rodzic hrabianki, pan Ksawery, znajomszy! W Wilnie się podziewa i dobry znajomszy... tylko farfurka, podfruwek, spódniczkarz. Osobliwe czasy, osobliwe. A gdzie kamieniem rzucić, to siedzi napoljoński oficer z piersią nakrzyżowaną wstążeczkami a wygranemi bitwami się prztęczy... A tu panny-jedynaczki z oddziałami maszerują...
— Żeby gnuśność ruszyć a męże ocknąć.
Pan Łopaciński szarpnął wąsa.
— No — no, niech na Zawilejszczyznę przyjdzie, Kołtynjany uczynią, taj popatrzysz, duszko, taj popatrzysz!
Półnos, który w tem przemawianiu się udziału nie brał, pociągając chciwie z kubeczka, miał załagodzić, gdy wtem wpadł do izby syn gospodarza, młodziutki Władyś, i rzucił mu kilka wyrazów do ucha. Pan Łopaciński porwał się.
— Panowie, mamy nowiny! Kubliccy z Polesia!
Zanim Półnos z Desztrungiem zrozumieli wy krzyknienie, do komnaty weszli pośpiesznie dwaj dorodni młodzieńcy, o twarzach jasnych, szczerych, jednako w barach tędzy, w spojrzeniu hardzi, w ruchach rubasznych zamaszyści.
Buty palone, łosiowe kurty strzeleckie, czapy zadzierżyste, pasy szerokie, rzemienne, zatknięte za niemi krucice starczyły za wstęp do rozmowy. Jakoż ta potoczyła się bezładnie, przerywana krzyżowemi zapytaniami, rzucanemi przez pana Łopacińskiego. Dopiero wejście Emilji zmitygowało ją nieco i doprowadziło do ordynku.
Panowie Kubliccy wracali do Święcian a raczej nawracali do swego Polesia. Dwa dni byli w objeździe. Jeszcze aby Wincentego Bortkiewicza dopaść i już będzie. A co będzie, powiadać niema o czem. Konfederacja jest, Rząd Tymczasowy jest, równość stanów rozgłoszona, wolność wszelkiemu ludowi dana, niech każdy wie, za co karku nadstawia. W Święcianach cisza, ale tak bywa przed burzą. Oszmiana już wiwatuje, już cały tydzień ma niepodległość, półtora tysiąca już pod bronią stoi, trzy razy tyle zbiera się do szeregów. Oszmianie gładko poszło. Deliberowali, radzili, mitrężyli z marszałkiem Tyszkiewiczem, aż kiedy się dowiedzieli, iż asesor z całym konwojem wyciągnął ku Wilnu, zagarniając cały transport skonfiskowanej obywatelstwu broni, — tak nie strzymali. A Klukowski z Ważyńskim byli najzawziętsi. Butler, Zienkowicz, Januszkiewicz z Kajetanem Lenartowiczem poszli za nimi. Ważyński pocztyljonów nasadził. Dopadnięto asesora pod Kamiennymłogiem i dalejże. A już potem, z pod Kamiennegołogu, z pod Rykoni, jak gruchnęło na Oszmianę, to ani wiedzieć, ani pojąć, skąd się taka wojskowa narodziła naraz potencja.
Panu Łopacińskiemu aż wypieki trysnęły na twarz.
— Taj oszmianuszki, taj ci się spisali!
— Zawilejscy nie będą gorsi, — uciął pan Stanisław Kublicki.
— Dalibóg, nie będą, — dodał pan Adolf Kublicki.
— Juści nie będą, — przyznał sarkastycznie Desztrung, — ale tamci w Oszmianie już są.
— Ktoś musi być pierwszy.
— I ktoś ostatni.
Łopaciński się namarszczył, panowie Kubliccy się zasępili.
— Pozwólcie panowie, — wmieszała się hrabianka Emilja, — musimy wszyscy szczerze radować się przybyciu panów Kublickich i prosić ich, aby nam raczyli teraz udzielić dokładnych wiadomości, kto w Oszmianie, ilu wolontarzy, kto dowodzi, kto rządzi, co jest wiadomem o pozycjach nieprzyjacielskich?
Nastała chwilowa cisza, aż powoli z tej ciszy poczęła się już spokojna relacja panów Kublickich.
Relacja była mocna, a bijąca takim rozmachem powstańskim, iż wszyscy z zapartemi oddechami w nią się wsłuchiwali.
Zaczęło się w Oszmianie już kilka tygodni będzie, kiedy Zienkowicz z Wilna przybył a za nim Klukowski. Naparli marszałka Tyszkiewicza, z nim się wadzili, a patrzyli na podkomorzego Sorokę i na Porfirego Ważyńskiego. Lecz kiedy marszałek Tyszkiewicz precz odwłóczył, tedy, jak nasi asesorowie w Kamiennymłogu przytrzymali, już nie było wyboru. Czwartego kwietnia taż sama garstka zaatakowała oszmiański arsenał, uderzono w dzwony, ksiądz Jasiński ruszył z krzyżem na ulicę. Tłum się zebrał i hajże na moskali. Była ich mocna chmara. Czterdziestu piechoty Wielkołuckiego pułku ustawiło się w ulicy Holszańskiej. Ale Szuniewicz już zdążył na stronie jednego oficera ubroczyć a dwu drugich na postronki wziąć. Sołdaty chcieli stawać, chcieli się bronić, osobliwie jeden feldfebel się srożył, — ale kiedy nasi otoczyli zewsząd, i on zaniechał. Rozbrojono piechurów. Z inwalidami poszło jeszcze snadniej. Porfiry Ważyński wziął zrazu dowództwo. Rozesłano gońce po wsiach i zaściankach, wyprawiono na wsze strony emisarjuszy. Zbierano co tchu oddziały, musztrowano, naprawiano broń, rynsztunki, szyto mundury. Piechotę powstańską wystrojono w zielone czamarki i czapy kańciaste z czerwonemi kutasami, — jazdę ubrano w czarne płaszcze. A dopieroż kawalerja Desperatów, którą Szwykowski Zienkowiczowi wyćwiczył! Krótkie, czarne surduty, na kołnierzach trupie główki, a na obu piersiach naszyte białe żebra, kaszkiet czarny a na kaszkiecie z blachy znów główka trupia. Pasy białe z pistoletami i pałasz przy boku. W parę dni istne wojsko się uczyniło. Starszyzna zaraz do podpisywania aktu konfederackiego się zabrała. Pan Tyszkiewicz juści teraz stanął ze wszystkimi. Ale sprawa była naczelnictwa. Porfiry Ważyński człek tęgi, z Napoljonem chodził, pod Moskwą bijał się, Francuzów potem do samego Paryża odprowadzał, — ale akurat nastręczył się już oficer znaczniejszy i w dodatku pułkownik. Pan Karol Przeździecki! Okrzyknięto go naczelnikiem oszmiańskim. Ważyński ani się nie skrzywił, — pierwszy obranemu naczelnikowi zasalutował. I mają teraz. Mają w Oszmianie: pułk strzelców pieszych Vietinghoffa, pułk piechoty Tyszkiewicza, pułk strzelców konnych Ważyńskiego, pułk ułanów Przeździeckiego i pułk Desperatów Zienkowicza, mają dwie grzeczne wiwatówki, które pan Wincenty Jaźwiński, podporucznik artylerji koroniarskiej jaknajakuratniej narządził. Ilu jest powstańskiego wojska? Lepiej aniżeli dwa tysiące było temu trzy dni. A teraz bodaj i na trzeci idzie tysiąc, bo regimentarze pracują, docierają do każdego zakątka, bo wysłańcy zapalają rewolucję, bo idą wszyscy, idą drążkowi i dziedzice, dzierżawcy i majsterkowie, idą kmiecie i parobcy. Sztab w Oszmianie mają, komendę placu mają, komisarzy mają, adjunkta mają, chirurgów mają, prowjant mają, amunicję mają i broń mają. A co godzina to wraca patrol z objazdu, co godzina to jakiś nowy oddział nadciąga, co godzina to pędzą odebrane rosyjskim podjazdom zaprzęgi, rynsztunki, konie, nawet buty zwożą. A dopieroż w samej Oszmianie! Od świtu samego jeden rozgwar, jedna ochota, jedno wesele. A na rynku ołtarz się jarzy, lud śpiewa rozmodlony a taki przytem radosny, a ochotny jakby kolendy alleluja zaprawiono.
Kiedy panowie Kubliccy skończyli, cisza zaległa, aż Półnos nie wytrzymał tego zasłuchania.
— Powiadacie, dobrodzieje, że wiwatówki mają, więc harmatki prawie!
— I tęgie. U Morikoniego w Sołach mają dębowe.
— Jakże to? Niby z drewna plują żelazem?
— Jak trzeba, można i z drewna. Dąb i, to wytrzyma.
Pan Łopaciński ramionami dźwignął.
— I sprawiedliwie, duszko. Nie wierzysz, jedź pod Dzisnę a tam ci Ludwik Łopaciński pokarze. I tym... także pokarze, taj obaczysz, co dąb.
Panowie Kubliccy zaczęli zbierać się do odjazdu.
Gospodarz chciał ich gwałtem zatrzymywać, lecz pan Stanisław Kublicki zaciął się.
— Ani mowy, w Polesiu czekają. I nietylko w Polesiu.
— Więc zaczynacie, więc już?...
— Niewiadomo.
Emilji przyszło na myśl, czyby nie dobrze było porozumieć się, zawilejszczanom posłużyć, do opanowania Święcian dopomódz, lecz panowie Kubliccy, na pierwsze napomknienie, wyprostowali się dumnie.
— Zawilejszczyzna sama poradzi.
— Lecz wy nie jesteście sformowani, a tutaj oddział znaczny, gotowy, nawet ostrzelany.
— Wy wygralibyście niezawodnie jedną bitwę a my chcemy wygrać cały powiat.
Panowie Kubliccy na tem urwali i ruszyli w drogę.
Desztrung przymówił powiatowej ambicji, lecz gospodarz się ujął.
— Niechaj sobie ambicja. Każdemu się należy. Na zwołanie cietrzewi cietrzewia musisz a nie głuszca. A Święciany na Wilejkę patrzą, bo dla nich Wilejka to marszałek Giecewicz, to Wołodkowicz a za Wilejką drogi zawalone rosjanami.
Relacje panów Kublickich zaważyły na losach oddziału Emilji. Stwierdzały one bowiem zarówno pomyślne wieści o rozszerzaniu się ruchu powstańczego, jak i słuchy o zaostrzonej czujności i gorączkowych posunięciach garnizonów moskiewskich, rezydujących w Mińsku, Wilnie, Kownie i Dyneburgu. Należało więc teraz dążyć wytrwale do połączenia się z większymi oddziałami, lecz należało dążyć bardzo ostrożnie, aby nie ponieść takiej porażki, jak pod Jeziorosami.
Hrabianka zwołała natychmiast starszyznę na naradę.
Zgodzono się prawie jednomyślnie na jedno.
Z Kołtynjan wyciągnąć jaknajprędzej, aby nie wszczynać zbytniego rozgwaru w okolicy, gotującej się dopiero, ale może jeszcze niegotowej do rewolucji. Wyciągnąć w lasy, ku wskazywanej przez pana Łopacińskiego leśniczówce, tam odprawić wypoczynek, zbierając pilnie języka. A dalej, albo wziąć się bocznemi drogami w stronę Poniewieża albo też, gdyby z tej strony zagrażały silniejsze łańcuchy wojsk rosyjskich, prześlizgnąć się do Oszmiany i tam z Przeździeckim iść.
W kilka chwil po naradzie, powstańcy zaczęli wyruszać z Kołtynjan.
Państwo Łopacińscy byli niepocieszeni. Bo że tam ciżba strzelecka wędrować miała w lasy, że się kawalerja zbierała, toć nic, ale sztab, sztab, dla którego wszystko było gotowe do nocowania, do wywczasowania, do zażycia serdecznej gościnności także się już wyprowadzał.
Pan Łopaciński zatrzymywał, prosił, błagał. Pani Klotylda aż przymawiała takiemu daremnemu, niepotrzebnemu męczeństwu. Nic nie pomogło. Tyle dla gospodarstwa było pocieszenia, iż pozostawiano im kilkunastu rannych, iż Anetkę Prószyńską oddawano im na dłuższą rezydencję, i że wolno im było dwie bryki zapasami wszelakiemi naładować i za powstańcami do leśniczówki wysłać.
Dla hrabianki i Półnosa naszykowano wózek koszykowy, mocno wysłany derami. Wózek ten zbierał się razem z tylnią strażą. Gdy, tuż na wsiadanem prawie, dopadł Emilji starszy Stęgwiłło.
— Brat by tak chciał, brat prosił... leży bez sił...
— Jakto. Więc mu gorzej? Cyrulik mówił...
— Krew mu się rzuciła gardłem. Słaby mocno ą prosi, aby pannę hrabiankę zobaczyć jeszcze...
Emilja bez słowa zawróciła do oficyny, kędy w ustronnej izdebce leżał młodszy Stęgwiłło.
Ranny dyszał ciężko, cisnąc do piersi kurczowo zagiętemi palcami krwią nasączone bandaże. Twarz młodzieniaszka, w migotliwem świetle woskowych świec, wydawała się ciemnoziemnistą.
Hrabianka stanęła u wezgłowia. Cyrulik, który był z kąta wyhynął, na rzucone mu spojrzenie, rękoma strzepnął bezradnie. Starszy Stęgwiłło trwał we drzwiach.
— Pan cierpi bardzo, — rozległ się nagle cichy głos Emilji, — lecz to minie, przejdzie... a zostanie wzamian na całe życie radość ze spełnionego czynu, z dokonanego świętego obowiązku prawego syna ojczyzny... Za mnie, za mnie to wziąłeś te rany... Tyś dopadł mnie tam, na kurhanie, tyś wyrwał mnie moskalom... Boże ci błogosław...
Emilja pochyliła się i złożyła na czole młodzieniaszka pocałunek. Rannego jakby dreszcz przeszedł. Rozwarł szeroko zamglone oczy, chwycił drobną, strupami nasęczoną rączkę hrabianki i do ust przycisnął. Lecz w tej chwili jakiś głuchy bulgot szarpnął jego piersią, ręce Stęgwiłły opadły bezwładnie, głowa zwisła. Po ziemnistej twarzy młodzieniaszka toczyły się jeno dwie wielkie łzy.
Wózek ruszył boczną drogą i zasunął się niebawem w leśne poszycie. Konie parskały raźno, ścigając przodem jadącego kawalerzystę z zapaloną pochodnią. Silniejszy podmuch wiatru sypnął naraz śniegiem, pomieszanym z drobnym, lekkim a jakby ciepłym deszczem.
Półnos okutany derą prawił coś, wydziwiał po swojemu, z czegoś się śmiał, nad czemś wzdychał, na coś wyrzekał. Hrabianka ani słuchała, ani rozumiała. Rozszerzone jej źrenice zanurzały się w głąb leśnej ciemni poprzez skośne, białe smugi śniegu i lśniące struny deszczu.
Hen, w dali za wózkiem, kiedy ten wjeżdżał w głębszą kolej drogi, łopotały kopyta, prowadzonego przez starszego Stęgwiłłę, plutonu.
Aż śnieg raptem ustał, rozumiejąc, iż kwietnia i tak nie wybieli, naprzykrzyło się i deszczowi. Las teraz czerniał coraz mocniej, zwierał konary swych drzew ponad drogą. W blaskach migocącej na przedzie pochodni stroił splątane swe pnie i gałęzie w fantastyczne kontury, jakiemiś kolumnami olbrzymiemi się kłaniał, jakieś ogniki świetlane przy ziemi zapalał w gęstwinach, jakiemś poszmerem chrobotał.
Naraz echo dalekie przyniosło odzew splątany, a przecież dźwięczny, przecież harmonijny. Odzew ten powoli zamienił się w odgłos coraz równiejszy, coraz pełniejszy, coraz wyraźniejszy.
— Nasi śpiewają, — mruknął Półnos.
— Śpiewają? Ach tak, prawda śpiewają...
— Albo i nie nasi.
Wózek, który był się ostro za pochodnią toczył, nagle w ślady za pochodnią czegoś zwolnił.
Pieśń rytmiczna, harda buchnęła teraz tuż w pobliżu.

Krwi nie wołamy, zdobyczy nie chcemy,
Do mściwych mordów, do łupiestw niezdolni,
Tylko Ojczyznę odzyskać pragniemy,
Tylko być wolni!...

— Koroniarze, dalipan, koroniarze panno hrabianko.
Dokoła pochodni wszczął się zgiełk. Wózek wjechał stępa pomiędzy szereg pośmigłych cieniów.
— Co to? Kto?
— Wileński Uniwersytet!... Z kim mamy honor?
Wózek przystanął. Półnos wyhynął ku młodzieży.
— Panowie akademiki! Doskonale! A cóż to nie poznajecie? Nasz dowódzca jedzie!...
— Hrabianka? — Nasz pułkownik? — Plater? — padły pomieszane głosy.
— A toście zgadli, — przyświadczył raźno Półnos.
— Wiwat nasz pułkownik! Niech żyje nasz pułkownik! — huknęła młodzież.
— Dziękuję panom, dziękuję, Kto dowodzi?
— Michał Lenartowicz.
— Może krewniak pana Kajetana? — wtrącił pośpiesznie Półnos.
— Krewniak.
— Ilu razem?
— Dwadzieścia dwururek. Machwic, Tecław, Nowicki, Waszkiewicz, Łazowski, Sawicki i Piotrowski... kapralują.
— Dziękuję panom za odsiecz pod Ligunami, dzielnieście stawali.
— Aby szczęśliwy przypadek nastręczył nam małą zasadzkę na kozuniów, panie... panno pułkowniku. Akurat wyrwaliśmy się z Wilna prosto z pod Pelikana.
— A toż co za ptak, panowie? — znów się wściubił Półnos.
— I nie ptak ale nielada ptaszek u Nowosilcowa.
— Jaki duch w Wilnie?
— Uniwersytet gotowy. Czekają hasła, czekają ataku na miasto. A kto może ten, jako my, drobnemi partjami, szuka oddziałów. Garnizon w mieście mocny, wały sypią, częstokoły grodzą, lecz niech tylko wybije godzina, we dwa ognie będzie wzięty.
— Przystajecie więc panowie do naszej gromadki?
— Gdzie nam szukać lepszego naczelnika. Toć na samo jego imię cały nasz uniwersytet można by porwać na nogi.
— W drogę, panowie. Bywajcie!
— Niech żyje pułkownik!
— Wiwat, niech żyje, niech prowadzi!



XIV.

Dwa dni oddział hrabianki Emilji spoczywał w Lasach Kołtynjańskich.
Lecz tych dwu dni nie zmitrężył, nie zmarnował, bo kiedy nareszcie ruszył z miejsca, to już opatrzony tęgo, zwarty, zbogacony ładunkami, nałożony do ordynku a nadewszystko świadom dróg, świadom, kędy iść, dokąd dążyć, czego się spodziewać.
Zwiady rozesłane, powróciły cało i powróciły z dokładnemi wskazaniami. Kalkulację można było przeprowadzić na zimno, można było uniknąć od przypadku zależnej krętaniny. Najbliższem zadaniem było połączenie się z jedną z większych gromad powstańczych. Najbliższa intencja podpowiadała Wiłkomierz lub Poniewież. Tam już było i dowództwo przednie i Rząd Tymczasowy i wojsko prawie. I tam całe zastępy tych najbliższych, tych najserdeczniejszych aż hen, pod Rosienie, pod Szawle. Tam odrazu wszyscy byliby, jak u siebie. Ani tam się potrzeba tłumaczyć, ani komu legitymować. Drogi wszakże do Wiłkomierza, do Poniewieża a choćby na Ucianę, na Widzę nasęczone rosyjskiemi patrolami. Kozactwo chmarami się włóczy. Zapasy prochu szczupłe. Żwawsza strzelanina w godzinę ładownice wymiecie. Pozostaje tylko Oszmiana. W Oszmianie naczelnikuje Przeździecki. Do niego trzeba się dostać, — przecisnąć sztucznie między Święcianami i Wilnem. Zgrabniej byłoby wprost na Święciany się brać. Aleć tam niewiadomo. Rewolucja może już jest a może dopiero będzie, przeto najpewniejsze iść na Raczkowszczyznę, ominąć Kiemieliszki i dążyć na Bystrzycę. Pod Bystrzycą wypadnie przeprawić się przez Wilję i dalej maszerować wprost do Słobódki, a tam i Oszmiana!
Jakoż już nazajutrz oddział hrabianki dosięgnął szczęśliwie brzegów Wilji, a kiedy miał turbować się, jak na drugi brzeg roztopami wezbranej rzeki się przedostać, zjawił mu się, niby z pod ziemi, Półnos, który był przodem się wyrwał i zapowiedzał, gdzie pod noc promy gotowe będą czekały.
Pan Godaczewski nawet był zdumiony taką sprawnością telszewskiego szlachcica.
— A toż w tej stronie jacyś poczciwi ludziska.
— Pewnie, lecz, dobrodzieju, należy się od nas Werculinowi powinna wdzięczność.
— Komu — komu?
— Bo to, widzicie dobrodzieju, czasami polskie słowo pomaga a czasami moskiewski złoty rubel. Rozmaicie bywa.
— Lecz gdzież Werculin?
— Werculin? — Legował mi, zanim go pan pułkownik ułaskawił... woreczek imperjałów. Tedy spadek tak osobliwy akuratnie się przydał i burłakom, którzy się kręcili, do serca wycelował. Inaczej może kuso byłoby z przeprawą.
Na świt oddział hrabianki dosięgnął już Hudogajów. I tu odprawił dłuższy popas. Tęgi popas, ochoczy popas, bo razem z piachami, które od Wilji się ciągnęły a tutaj zaczęły niknąć, i niebo się wypogodziło i podmuchy wiosenne a zażywne szły, i zieleniły się pięknie oziminy, i lasy ocknieniem wiały, i ziemia zdawała się oddychać pełną piersią. I nawet kryć się, szukać bocznych dróg, krzaczastych osłon nie było potrzeba, bo tuż waliły całe kawalkaty powstańców, bo dygotały bryczki, skrzeczały wózki, łomotały kuźnie. A im bliżej Oszmiany, tem rozgwar większy, tem zgiełk silniejszy, tem pewniejsze siebie oblicza, tem zadufanie głębsze a fantazja mocniejsza.
Teraz ani się pytać o drogę, ani myszkować bokami, ani patrzeć rzetelniejszego obywatela.
— Oszmiana? — Jak strzelił. — Prosto na Słobódkę. — Zmylić niepodobna, o, jak te fury ładowne, jak ta nejtyczanka fuzjami stercząca, jak te dwa łyki, co na piechtę idą moskaluków tarmosić.
W Słobódce cała rewolucja powitała Platerównę. Ledwie się przecisnąć, ledwie opędzić ciekawości, ledwie wymówić gościnie. W Słobódce nadto pierwszy patrol oszmiański, pierwsi żołnierze. Trzydziestu kawalerji na tęgich podjezdkach. Czapy rogate z czerwonemi kutasami, kurty zamaszyste, uzbrojenie tęgie, jeden w drugiego strzelec konny albo i dragon prawdziwy.
Dowódzca patrolu młodzian impetyczny. Zasalutował, sprezentował się. Zakrzewski, doktora oszmiańskiego syn, a z nim porucznik Klott, jeden z sześciu Klottów, którzy takoż sprawie służą, i jeszcze Czernicki, stateczny wolontarz, rejentowicz.
Z patrolem ułożyło się po wojacku. Klott porwał się, zatoczył koniem i runął do Oszmiany przodem nadciąganie oddziału zwiastować. Pan Czernicki ofiarował się towarzyszyć.
Emilja teraz konno, przodem, za nią panowie Godaczewski i Buchowicz, nawet Półnos na kobyłce pstrokatej się kiwa, a pan Czernicki powiada w głos. Z powiadania tego zapał idzie, krew w żyłach pulsuje, serce hałaśliwiej kołacze. A kawalerja, a strzelcy owsiejowscy a zbieranina imbrodzka, dusiacka, podsubocka, jużancka, uszpolska, a panowie akademicy nogi zbierają, podśpiewują a prą naprzód, iż konie stępa nie mogą nadążyć i co i raz truchcikiem odsadzać się muszą.
Kiedy nareszcie, śród zapadającego zmierzchu, mrugnęły ku oddziałowi, z poza pagórków, pierwsze światełka Oszmiany, kiedy prastara siedziba jagiellońska zaburczała dzwonami, jakby nadciągającym na powitanie, wówczas nawet tym wolontarzom, których nogi odparzelinami piekły, skrzydła zda się urosły a stal zmęczone ścięgna przejęła.
Akademicy huknęli „Jeszcze Polska“, — owsie jowscy zawłórzyli po swojemu „Dabar Lenkay“.
Lecz, zanim pieśń przebrzmiała z głębi buchającej ogniami ulicy, zawarczały tarabany i ozwały się trąby. Plac komendant, uprzedzony przez Klotta, wyprawił na spotkanie całą kapelę prawie.
W rynku oszmiańskim ciżba ludu, zawały wozów wszelakich, rozprawiające gromadki, czapy rogate, dzwoniące butnie pałasze, toboły, wystające z za pleców strzelby, kosy, łyskające ponad pogłowiem, ciemne linje kramów a ponad tem wszystkiem łuna bijąca tuż, z pod ratusza a ponad tem wszystkiem zew rozlewnego, potężnego hymnu u stóp ołtarza.
Plac-komendant, pan Michał Rutkowski z rozmachem przyjął oddział hrabianki Emilji. Zresztą niewiele na nią baczył. Odrazu do pana Godaczewskiego zagadał. Zapisał liczbę koni, zakonotował ludzi i rozkazy wydał.
O wspólnym postoju mowy być nie mogło. Miasto zapchane, wyładowane. Starszyzna otrzyma kwatery, kawalerję przygarnie kawalerja, piechurów piechota. Tam są furaże dla pierwszej a tam, choć ciasno, zadość jeszcze miejsca dla drugich.
— Czy można do Naczelnika?
— Można, trzeba, ale chyba nie dziś, nie teraz. W tej chwili pan Naczelnik na radzie, do późnej nocy pewnie... Sztab? Sztab oczywiście z Naczelnikiem, bez sztabu nie mogłoby być rady.
I tutaj pan Rutkowski raz jeszcze się ucieszył przybyłym, raz jeszcze skłonił się zlekka Emilji i oczywisty dał znali na zakończenie dalszej rozmowy.
— A czy nie możnaby znaleźć pana Porfirego Ważyńskiego?
— Pan pułkownik... również jest na radzie.
— Mamy wiadomości... No i pragnęlibyśmy dowiedzieć się, jak z naszym oddziałem mamy poczynać...
— Sztab wszystko załatwi, ze sztabem trzeba, tylko ze sztabem... Miejsca wyznaczy, dowództwo wyznaczy... Proszę darować, lecz spodziewamy się w tej chwili znaczniejszej partji z pod Smorgonji... Moi adjutanci odprowadzą, wskażą, raczcie wybaczyć, że nie wszystko, jakbyśmy chcieli... A jutro najlepiej odrazu do pana Ignacego Klukowskiego. Tak, pan Klukowski jest adjutantem sztabu Naczelnika.
Oschłe, nazbyt służbowe przyjęcie ze strony plac-komendanta, zważyło potrosze nawet pana Godaczewskiego. Lecz gdy niespełna w pół godziny cały oddział hrabianki już otrzymał dostatnie pomieszczenia, gdy przyjrzano się zbliska, jak ta oschłość odrazu pamiętała o wszystkiem, gdy starszyzna rozlokowała się w obszernym a wygodnym dworku pani Michałowskiej, zasobnej wdowy, kwasy prysły, rozwaga kazała zapomnieć o własnych ambicjach.
Bo i cóż ten mały oddziałek, wycieńczony, sklecony ledwie, kilkudziesięciu połatanych liczący żołnierzy, znaczył przy tych zastępach, przy tych sprawnych kompanjach, bataljonach prawie.
Pan Buchowicz uciął, iż czasami jeden starczy za całą kompanję. Aleć w tem ozwaniu był raczej piękny wyraz a nie treść żywa. Tysięcy trzeba na tysiące nieprzyjaciół. A co teraz? — Zapewne oddziałek naddźwiński będą chcieli skasować, rozproszyć między własnemi szeregami. Niech rozpraszają.
Lecz tu znów Stęgwiłło nasrożył się.
— Jakże, panno grafianko, a coże dusiaccy choćby... powiedzą?
— Pójdą za naszym przykładem...
A przykład jest łatwy. Komuż służymy? Czyjejże chcemy wolności? Ziemi polskiej. A ziemia polska jest jedna i tutaj, nad Oszmianką i tam nad Dźwiną i owdzie nad Łuszą. Tu jest dowództwo, tu jest władza obywatelska, więc jej posłuch się należy. Wystąpiliśmy, aby walczyć a nie aby przewodzić, każdy znajdzie więc tutaj zadość obowiązków do spełnienia.
Tymczasem obszerny dworek pani Michałowskiej, który, na rozkazy pana komendanta placu, rozwarł był swe podwoje a jakimś tylko famulusem pokłonił się gościom, milczał w swym rdzeniu. Dwie sługi niby się uwijały, zbierając z izdebek jakoweś drobiażdżki, które by zawadzać snadnie mogły przybyłym, niby zaścielały, posłania, ale to nie szło im zbyt sporo.
Dopiero, kiedy już pan Godaczewski z Półnosem zaczęli się frasować, gdzieby tu szukać w mieście posiłku, wytoczyła się z korytarzyka pośmigła, z wymuszonym wyrazem twarzy jejmość.
— Jestem Michałowska. Panowie tak niespodziewanie... i podobno z daleka?
— Z pod Dźwiny, a może i lepiej.
— Co się to dzieje — co się to dzieje! Trudno. Wy gody tutaj wielkiej niema. I w dodatku jakaś panna razem z panami... —
— Hrabianka Platerówna.
— I także powstaniec?...
— Dowódzca naszego oddziału.
— Dowódzca? — Co się to dzieje, co się to dzieje! — Więc proszę wszystkich na wieczerzę. Już szykują do stołu. Skromne przyjęcie. Wszystkie kury wczoraj mi zabrali... Takie czasy!
— Nie myślimy się pani naprzykrzać...
— A już nie. Taki i nakryli. Więc proszę i niech ta panna, to jest ten dowódzca wasz także...
Pani Michałowska jeszcze czegoś westchnęła, raz jeszcze zdziwiła się czegoś i, zawinąwszy powłóczystą suknią, znikła w głębi korytarza.
Kuso zapowiadała się gościna. Półnos zapukał do izdebki Emilji. Lecz ta jeszcze nie była gotowa. Gdy naraz wpadł, jak wicher, Michał Lenartowicz.
— Gdzie panna... pułkownik nasz?
— Zaraz wyjdzie.
— Mam gwałtowną sprawę.
— Stało się co?
Musimy stąd natychmiast się wynosić.
— Jakto? Wyruszać z Oszmiany?
— Nie, z tego domu, w tej chwili, ani minuty dłużej pod tym dachem.
— Ale skądże to panu akademikowi przychodzi?
— Spotkałem Ignalka i Kubę.
— Powiadaj że wyraźniej.
— Tak, dobrze mówię, spotkałem Jakóba Puzinowskiego i Ignacego Kuczyńskiego z filozofji. Dopiero co przybyli z Wilna. Kiedy im powiedziałem, gdzie kwateruję, wyznali mi całą prawdę... Jesteśmy w zapowietrzonym domu...
— Dobrodzieju, żarty jakieś. Cale piękny sobie dworek. Plackomendant nas ulokował...
— U Pelikana! — wybuchnął z pasją Lenartowicz.
— Co asan mi z tym Pelikanem.
— Szpieg moskiewski, moskiewski oprawca, gnębiciel całego uniwersytetu, cała Oszmiana od tego domu stroni!... Niktby tego progu nie chciał przestąpić...
— Więc to dom onego waszego Pelikana?
— Jego siostry... I tutaj właśnie przebywa córka tej Michałowskiej, Joanna, wychowanka Pelikana, jego faworytka najukochańsza! Puzinowski o tem wszystkiem wie najdokładniej!
— Pozwól, panie akademiku, — wmieszał się pan Buchowicz, — ale choćby nawet to cóż nas to może obchodzić?
— Taką kwaterę uważam za obrazę...
— Kiedy pod Telszami, dobrodzieju, w stajni spałem, a osioł lignął mnie kopytem, tożem się także nie obraził.
— Należałoby do komendanta placu, aby nas przenieśli.
— Gdzie teraz! Toć i noc zachodzi!
— A przytem i niebezpiecznie... Tylko nas szpiegować będą, podpatrywać...
Półnos w głos się rozśmiał.
— Kawalerze kochany, niechże patrzą, niech słuchają, niech rozpowiedzą, niech roztrąbią... że smarowanie zamyślamy moskaluszkom wyprawić, że ich napędzić chcemy, aby ze świętej ziemi naszej się wynosili... Niech wygadują, żeśmy z dobrą kopę sołdatów i burłaków do czyśćca odprawili i że dla cara mamy tyle akurat uszanowania, co dla pelikanowego pośladka.
Lenartowicz odął się gniewem na taki morał. Ale i hrabianki nie zdołał przekonać.
— Milej nam byłoby gdzieindziej, godzę się z waćpanem, lecz, czasu wojny, niema wyboru... Nawet u wrogów żołnierz rezyduje. Nie zasad patrzy, nie cnót, ale dachu nad głową.
Stąd kiedy nareszcie ruszono do wieczerzy, Lenartowicz jeno z uwagi na hrabiankę, poszedł za jej przykładem. Tak był przecież nachmurzony, tak nasępiony, że ani się wokół nie rozejrzał, ani nie widział skrzywionej melancholijnie pani Michałowskiej, ani okiem rzucić nie raczył na pannę Joannę Michałowską, która, jakby na złość, tuż, obok, rozłożyła z szelestem swe bufiaste falbanki.
Zresztą rozmowa się nie kleiła przy stole.
Pani Michałowska do swego, powtarzanego ciągle „co się to dzieje“ — dodała raz „ale co z tego wyniknie“, — lecz w tem miejscu, Półnos szmyrgnął nadziewanym na widelec łazankiem i odparł impetycznie:
— Rzeczpospolita Polska będzie, od morza do morza będzie, bo musi być...
— Prawda, tylko, że Rosi-ja straszna potęga...
— Ale niech tylko wszystek lud nasz rzeczpospolicki ruszy się, niech się za ręce weźmie od Czarnego do Bałtyku to owa, jak dobrodziejka prawisz, straszna „Rosi-ja“ sama Piotra dostanie, nogi za pas i do własnego gospodarstwa podrałuje.
Wieczerza znów się pogrążyła w milczeniu. Zresztą poczęstunek był sobie obrzedni. Resztki mięsiwa z Wielkanocy, — trochę ciasta, a największa i główna treść, — łazanki, słabo serem przyprawione, i herbata.
Pani Michałowska siliła się na uprzejmość, kiedy wszakże znów niby to zapraszała do pustych półmisków, szlachcic telszewski nie darował.
— Ślicznie dziękujemy... gdyby więcej peklowiny albo szynki, to bardzobyśmy radzi...
— Ach i owszem, jeżeli o to chodzi... Justysiu, proszę przynieść panom więcej.
— I coś do popłókania, moja dobrodziejko, bo to w wojackim stanie dosyć człowiekowi wody się za kołnierz nalewa.
— Doprawdy nie wiem, we wdowim domu.
Hrabianka spojrzała z upomnieniem na Półnosa, lecz ten jakby tego nie spostrzegł.
— Zresztą załoga wojskowa ma zwyczaj samemu, czego trzeba, poszukać na kwaterze... Warto by zajrzeć do piwniczki.
Lenartowicza w tej chwili złość kolnęła.
— Choćby dla przekonania się, czy tam jaki Pelikan nie siedzi!
Na to odezwanie się cisza raptowna zaległa, przerywana jeno jakiemś nerwowem sapaniem pani Michałowskiej, aż nagle rozległ się cichy, drżący zlekka głos.
— Mogę pana zapewnić, iż wuj Pelikan w tej chwili przebywa w Wilnie...
Akademik podniósł hardo głowę, spojrzał i oniemiał.
Oto tuż, przy nim, paliły się, jak dwie gwiazdy, czarne, przepastne oczy, maleńki, ostro ryty, nosek dygotał łupinkami nozdrzy, usta rozchylone chwiały się, ukazując dwurząd perlistych ząbków, czarne pukle falistych włosów drżały ponad filigranowemi muszelkami uszu.
Lenartowicz tak był tem zjawiskiem zaskoczony, tak olśniony, iż cała go pewność siebie odbiegła, iż ani umiał odpowiedzieć, ani mógł wzrok swój od zjawiska oderwać.
— Joasiu, proszę się nie mieszać — zachrobotał przeciągle głos pani Michałowskiej.
Czarne przepastne oczy odwróciły się nagle i zasunęły długie, jedwabiste firanki rzęs. Lenartowiczowi krew uderzyła do głowy. Pochylił się nad talerzem i tak trwał bez ruchu.
Wniesiono nowe półmiski. Na stole ukazały się omszałe butle. Hrabianka skinęła gospodyni i wysunęła się do swej izdebki. Starszyzna mocniej się przypięła do jadła. Wino podnieciło apetyty.
Półnos się udobruchał, rozczmychał.
— Wybacz, dobrodziejko, żeśmy tak po hajdamacku, ale w tym rozgonię, polityczność schodzi u człeka na psy.
— Nie mam nic do wybaczenia.
— I owszem, i owszem, dobrodziejko!... Znałem jednego Michałowskiego, który był komisarzem powiatowym jak to moskaluszki nazywają, „strapczyn“...
— Mój świętej pamięci mąż był sędzią...
— Sędzią, patrzcie! Więc, pani sędzino dobrodziejko, po tej myszce, którą ta butelczyna trąci, odrazu widział mi się palestrancki napój... Ślicznie tu u was w Oszmianie. Tęgie miasto, serdeczni ludziska a zasobność musi wielka.
— Resztki jej są jeszcze dzisiaj.
— I nowego duchem przybędzie.
— Daj Boże, daj Boże!
— Oszmiana stary gród, wielmożny, chyba tyle lat liczy, co samo Wilno. — wmieszał się pan Godaczewski.
Stęgwiłło cmoknął przeciągle.
— Uch zaraz wymyśliłeś!
Półnos na taką prowokację, aż się żachnął.
— A jakbyś wiedział! Toć Oszmiana to dawne litewskie „Aszmenies“ czyli „ostrze“, bo i ostrzem bywała i, da Bóg, ostrzem jeszcze będzie... Patrzże, panie Stęgwiłło, Oszmiana pamięta czasy, kiedy to król Władysław Jagiełło na Księstwie Krewskiem siedział i kiedy tutaj, pod Oszmianą, poszatkował Krzyżaków. Z Oszmiany później Zygmunt Kiejstutowicz wyżenął Świdrygajłłę. A kiedy Świdrygajłło po raz drugi do Oszmiany się dostał, to mu Zygmunt akuratne smary po raz drugi wyprawił. Kościół ci w Oszmianie budował Witold, Aleksander Jagiellończyk przytarabanił tutaj świętego Franciszka. Poczobuty sprowadzili dominikanów i ufundowali im całą świętą Trójcę a Rudy Radziwiłł, brat królowej Barbary, Kalwinowi wystawił całą synagogę. A dopiero Stanislaus Augustus, tuż przed drugim rozbiorem, nadał Oszmianie przywileje i dlatego oszmianiacy mają Ciołka w herbie, czego im wcale nie zazdroszczę, bo zaraz pojechał do Grodna a w trzy roki kacapy rozpanoszyli się, jak u siebie... no i tak siedzieli całe lat trzydzieści i pięć.
— Gdzie tam siedzieli! A Napoljon, a Napoljon przecież — okolicami chadzał, — ujął się pan Buchowicz.
— A no prawda, chadzał, tylko mu się zimno uczyniło w ostatku.
— Lecz pan Półnos musi przyznać, że za najjaśniejszego cesarza Aleksandra, którego wszak i koroniarze miłowali, Oszmianie i całemu krajowi, pięknie się układało.
— Aż się tak ułożyło, pani sędzino, że człowiek dzisiaj za fuzyjkę chwyta i w lasy pomyka.
— Aby tylko nieszczęścia namnożyć.
— Lepsze nieszczęście od sromoty.
— I między Rosjanami są dobrzy ludzie.
— Niechże siedzą u siebie a na cudzem niech nie rządzą.
— Jako niewiasta, mogę jeno patrzeć na to, co się dzieje i co się stanie.
Stęgwille żyły na skroniach nabrzmiały.
— Niewiasta, jak chce, wiele może.
Pani Michałowska zrozumiała apostrofę.
— Bywają takie, którym konik i szabelka lepiej pasują niż niewieści wdzięk, kobiecy urok...
Półnos zbladł, ale panna Joanna pośpieszyła z sukursem matce.
— Kobieta bardzo wiele może, może wpływać, może zapalać, może łagodzić...
— Stanowczo może! — przyznał skwapliwie Lenartowicz, panna Joanna, jakby nie słyszała tego odezwania.
— Wpływ niewieści bywał nieraz bardzo potężny, nawet w polityce. Mamy królowe, mamy wszak imperatorowe...
— Niech tam sobie, ale ja, panowie, niedzisiejsza. Inaczej wychowana, mnie się to nie mieści wszystko. Patrzę, co się to dzieje, i żal mi, ot żal i koniec.
— Niema czego żałować. Dobrze będzie.
— Zobaczymy — zobaczymy.
— Kto dożyje, ten zobaczy.
Rozmowa się urwała. Ruszono z za stoła. Pani Michałowska niby to chciała zatrzymywać kompanję, lecz Stęgwiłło skinął na pana Buchowicza. Zawrócono do izdebek. Jednemu Lenartowiczowi ciężko się było wydostać z jadalni. Tuż obok niego stała teraz ta zjawa pelikańska, chciał jeszcze raz bodaj w te czarne głębie jej oczu zajrzeć. Ani myśli. Bokiem odwrócona, talerzyki składa, służebnym niby pomaga. Nie widzi.
Wtem zabieliła się chusteczka. Lenartowicz chwycił ją, zanim podłogi dosięgła i nastręczył się posuwiście.
— Pani wybaczy... oto zguba!...
Lecz zjawa pelikańska, nawet nie odwróciwszy się, chusteczkę odebrała i kiwnęła nieznacznie profilem.
Akademik się skonfundował. Tymczasem panna Joanna zaszeleściła mocniej falbankami i znikła w bocznych drzwiach jadalni.
Następnego dnia, wczesnym rankiem, Emilja z panem Buchowiczem i Godaczewskim zdołała nareszcie docisnąć się do sztabu. Jałowo ta prezentacja wypadła. W sztabie roiło się od wszelakich wolontarzy, naczelników, dowódzców, organizatorów gromad. A wszyscy byli tutaj, jak u siebie. Znali się, witali, gwarzyli, przymawiali sobie a obocześnie rozmaici poglądali ku wytarzanym mocno już kurtom panów Godaczewskiego i Buchowicza a już wiotkiej postaci hrabianki Emilji nie spuszczali z oka, to ją sobie wskazując, to uśmiechami porozumienia wrażenia swe dzieląc. Obco i nieswojsko było Emilji, gorzko się czyniło panu Buchowńczowi i Godaczewskiemu.
Kiedy po długiem oczekiwaniu wprowadzono Emilję i jej poruczników do komnatki adjunkta sztabowego, tenże przyzwał samego szefa sztabu, pana Jaźwińskiego.
Rozmawianie się było krótkie.
Pan Jaźwiński wąsikami strzygł na swem jasnem, ogorzałem obliczu, chwalił dzielność, wysłuchał pobieżnie relacji z poddźwińskich starć, bolał, iż z tysiąca zgórą powstańców tylu tylko zostało, nawet przyznał, iż słyszał już, bardzo wiele dobrego słyszał o pięknych uniesieniach hrabianki Emilji, winszował amazońskiego zapału, nadmieniał, że z kilku już stron o takich nadobnych amazonkach donoszono, a w rezultacie panom Buchowiczowi i Godaczewskiemu wydał polecenia.
Rzecz była jasna, prosta. Oddział naddźwiński jest za słaby, aby utrzymać własną formację. Kawalerja powinna iść i musi iść do kawalerji, piechota do piechoty. I nie cała piechota, bo strzelców można i trzeba zaliczyć do karabinierów, a wolontarzy, kosami zbrojnych, do milicji. Milicja jest wprawdzie w stanie przygotowawczym, broń palną również otrzyma, — o ile spodziewane zapasy nie zawiodą. Sztab wygotuje na popołudnie dokładny rozkład. Panowie Godaczewski i Buchowicz a i pan Stęgwiłło, skoro także mu się należy, może jeszcze kto, będą mieli miejsca wyznaczone, jako porucznicy... Karabinierzy pójdą z panem Vietinghoffen albo nawet z Tyszkiewiczem, jazda z Ważyńskim najprawdopodobniej, zależy od stanu liczebnego pułku Ważyńskiego, który wczoraj właśnie znacznie się powiększył. A teraz, teraz, za dwie godziny, trzeba stanąć do przeglądu, który odprawi Naczelnik powstania. Będzie to ostatnia zbiórka oddziału, przed zreformowaniem.
— Czy można by się prezentować Naczelnikowi?
— Naczelnikowi? Oczywiście, dzisiaj, za dwie godziny, na rynku, on wszak przeglądu dokona.
Pan Jaźwiński na tem urwał i skłonił się znacząco. Posłuchanie było skończone.
Emilja doznała uczucia pustki.
— Pan szef daruje, a czy ja mogę liczyć... o szarżę nie proszę...
— Pani, ach tak! — Bezwątpienia, jakby. Pani chciałaby do kawalerji?
— Tam gdzie mi wolno będzie.
— Zameldują Naczelnikowi.
Relacja z meldunku w sztabie nie przypadła ani Półnosowi ani Stęgwille, bo zresztą i pan Buchowicz i pan Godaczewski jakiejś nieuzasadnionej nie skąpili żółci.
— Co mi tam Ważyński, co mi tam Tyszkiewicz, — mruczał Stęgwiłło.
— A najlepiej — już doradził Półnos, — zbierać manatki i jechać do Załuskiego, ku swoim się brać, tutejszym nie przeszkadzać.
Ale te wyrzekania odrazu przerwała Emilja. Ona jedna zachowała pogodę. Ani się poskarżyła, ani dała znać po sobie, że ją w czemś urażono, że nie uhonorowano. Dla niej jednej wszystko się stało i ma stać, jak powinno. Każdemu raźniej byłoby z własnemi w szeregu iść. Lecz racja wojskowa jest i musi być silniejsza. Aby siły żołnierza wyzyskać, należy żołnierzowi dać jednolitość, podzielić broń na rodzaje. Raz wypada jeno kawalerji zażyć, a raz tylko dla strzelców jest popis tyraljerski czy rotowy, a raz znów krata bagnetów musi ruszyć a dopiero, między bagnetami, i na kosy miejsce. Rozkazy trzeba umieć wydawać i umieć je wykonywać. Za dwie godziny przegląd. Więc nie mitrężyć, jeno dążyć do oddziałów.
Tymczasem kiedy już wszyscy ustąpili wywodom Emilji, przycłapał się Deszitrung, który był na Holszańskiej ulicy, a u powinowatego rezydował.
Desztrung ani słuchać chciał o rozwiązaniu oddziału.
— Myśmy tych łudzi pociągnęli, za nami poszli, od nas będą żądać porachunku.
— Tutaj jest zwierzchność, jest dowództwo całe, pułkownik napoljoński, Karol Przeździecki.
— Wielka mi osoba! Nastrzelałem się dosyć pod Napoljonem, to wiem, a gdybym tak, jak Przeździecki na Smorgoniach siedział, byłbym conajmniej generałem.
Hrabianka skinęła na starszyznę, aby do oddziałów szli i do przeglądu ich zbierali a sama jęła przekonywać Desztrunga. Ciężkie to było zadanie, bo wiarus się indyczył, sadził całemi bataljami, protestował, chciał odjeżdżać z pachołkiem do dom, lecz w ostatku, pod wpływem łagodnego głosu Emilji zmiękł, westchnął żałośnie i pucnął ją zamaszyście w rączkę.
— Niechaj już twoja, hrabianko, będzie prawda, tylko mnie staremu raźniej było pod twoją chodzić komendą...
Kiedy przecież oddział hrabianki, w godzinę później, ustawił się przystojnie w wyznaczonem miejscu, na rynku oszmiańskim, kiedy się rozejrzał między pogłowiem, kiedy zaczął rozeznawać tę ciżbę kamą, łyskającą, chwiejącą sztandarami, chorągwiami dopiero uczuł całą swego własnego serca dostojność, swego powstańskiego imienia godność.
Bo i widok był niesłychany.
Czworobok rozwarty, murem ludzkim nakreślony, a w rozwarciu swem, na tle prastarych murów świątyni, mający ołtarz. Piechota zajmuje boki, kawalerja przecznicę stanowi, a pośrodku tłum luda waszeciowego. Piechota, więc kompanje całe strzelców pieszych, milicji. Jedne już wystrojone wyszykowane w zielone czamary w buciska zamaszyste, w czapy, rogate, w strzelby na flintpasach w ładownice brzuchate, — drugie skromniejszego pozoru, ale z grzebieniem bagnetów na karabinach, — trzecie jeszcze pstre, jeszcze nie jednako wymalowane, lecz łyskające nasadzonemi kosami.
Tu czapa niesforna po wielkim, łysym łbie się suwa, — ówdzie zapada smykowi na uszy, piąstkę z oblicza czyni, tu para pistoletów sterczy, tam krzywa się bimba karabela, tu pałasz dragoński, koncerz zgoła, pradziadowe wypominający potrzeby, a tam szpadka, włoski rożenek, szpilka włoska, albo i tasak poprostu saperski, co jedną stroną tnie na drzazgi a drugą piłuje.
A kawalerja, — dzianety, których by za szczere dukaty nie kupić, — i rasowe anglezy, pańskie kłusaki, inochody sztuczne, małe arabskie suchołebki, opiekłe cienkonóżki i włochate, grubopęcinne, karmne wałachy, mierzynki srokate i myszate, smętne kobyły i ogierki kuse a niespokojne.
Dopieroż jeźdźcy. Środkiem pas czerwony a ponad nim czarne, trupiemi główkami wystrojone, kaszkiety, to Desperaty imci pana Zienkowicza, obok zagajnik mocny lanc, furkoczących białoczerwonemi chorągiewkami, smorgońskiego zaciągu, samego pana Przeździeckiego wolontarze, a przed nimi Szwykowski na tęgim dereszu. Tuż przy ułanach, strzelcy Ważyńskiego, w czarnych, szerokich płaszczach, tęgo zbrojni. A z boku ich jakaś jezdna pstrokacizna jeszcze, ale dostatnia, co koń to krew, co kawalerzysta to suty kożuszek, co czapa to inna fantazja, co strzelba to inaczej zezująca, tu sobie kruciczka, podsypywana a tu cały pistoletus srebrem nabijany, tam kindżał, słoniową nastręczający się kością a tu nóż myśliwski, którym i patroszyć można i żgać dowoli. Tu panicz, jasny, odęty a przy nim posiedziciel albo dzierżawca, ekonomczuk, chudopachołek albo kmieć obrosły, zapyziały. Ówdzie masztalerzyk wymuskany, foryś na rycerza pasowany a przy nim jakieś nieboże skurczone, siwizną srebrzące, wąsikami najeżone.
Gały powiat chyba się zwalił, wszystkie pałace, zamki, dwory, dworki, oficynki, chatki co z najpoczciwszego ogołocił na przeglądu wystrojenie.
Kogóż tu nie było. Jak tu wyliczyć, jak wyrachować, jak serdecznego człeka nie pominąć.
Tyszkiewicze i Sielawy, Kuszelewscy i Ganowie, Swirscy i Paszkiewicze, Chodźkowie i Odachowscy, Szuniewicze i Wilamowscy, Jakubowscy, Pławscy i Małeccy, Polowie, Butlery, Januszkiewicze i Niekraszewicze, Jankowscy i Kociełły, Wołodźkowie i Deszpoty-Zenowicze, Drohostajscy i Korejwy, Umiastowscy i Żabowie, Poźniaki i Sulistrowscy, Korsaki i Tukałły, Hryniewicze i Mickiewicze a dalej już Graużyskasy, Żyzmorasy, Kmucie, Mielsztuny, Łopaciuki, Perkuniaki, Hołolisze, Mysztowtty, Dopkiele, Hryciu-niaki, Narbutty, Niemczyny, Lachowicze, Horodziuki, Derewniacy, Baksztusy, Dudy, Trąby, Łazdunowie.
Ani zrachować. Ktoby i dwustu wymienił, tenby tysięcy zapomniał.
Przy tem poszmer, rozgwar, okrzyki, komendy, wiwatowanie.
Naraz zabrzęczała ostro sygnaturka. Za sygnaturką uderzyły dzwony oszmiańskie a dzwonom zaczęły wtórzyć tarabany. Jakiś orszak konny, strojny pomyka ponad pogłowiem.
— Co to? Kto?
— Wiwat Przeździecki! Wiwat Naczelnik!... Niech żyje!... Niech żyje!...
Zakotłowało się wszystko, niby zbożny łan, za podmuchem wiatru, pochyliło. Orszak zapadł się hen, pod ołtarzem. Odzywają się trąbki. W dali białe wysypują się komeżki, promienie słoneczne przeglądają się w monstrancji. Cały rynek ugina kolana, koniska nawet łby pochylają a grzebnemi nogami biją pokłon należny.
Milczenie zalega, czasami ktoś jęknie, czasami koń parsknie, czasami spazm szeptanego pacierza przenikliwiej się ozwie.
Cisza.
Naraz, przy ołtarzu ukazuje się biały habit. Ksiądz Jasiński, z krzyżem w ręku, strojnym w amarantowe szarfy, żegna lud powstański i powiada. Krótko powiada, ale musi mocno, bo kto bliżej ołtarza, temu oczy skrami sypią, dech w piersiach zamiera z tego całego jego własnego mizeractwa pokazywania.
Jeszcze raz krzyż w amarancie błysnął a głos księdza Jasińskiego huknął jak grom:
— Za wolność, za prawa, za wiarę, za ojczyznę naszą!
— Za naszą! — Za naszą! — wołają tłumy.
I tuż łomoczą bębny na podniesienie, na wszelkiej dostojności ukorzenie przed Panem nad Pany. Znów cisza. Chylą się czoła, kłonią najsztywniejsze postacie. Nawet żydki, co dla polskiego sentymentu, z rodałami za milicją przycupnęli, pozdejmowali grzecznie jarmułki.
Jeszcze chwila, jeszcze kłęby kadzideł, przeciągły, zawodzący łaciną głos ministranta i już pieśń, pieśń nad pieśniami wstrząsa całym rynkiem, dobija się do okienek dworków i domków, zagląda do warsztatów, do całego kłopotarstwa i wszędy niesie otuchę, pokrzepienie.

Niech przed Twym ludem wrogi się ustraszą,
W młodzieńców serca tchnij rycerzy męstwo!
Na chwałę Twoją — i na wolność naszą,
Daj nam zwycięstwo!...

Na ostatnie dźwięki pieśni już wpadają tarabany, już wtórują im trąbki strzeleckie.
Pobudka, krótka, urywana i zaczynają grać Dąbrowskiego.
Po szeregach powstańskich gwałtowne komendy. Z pod ołtarza wyhynął znów na koniach orszak strojny i płynie teraz z wolna, od prawego szeregi objeżdża.
Widok taki, że nie strzymać chyba.
Oto sędziwy pan Rustejko, który ostatniego starostę oszmiańskiego jeszcze pamiętał, z tego widoku, śmiertelnego swego adwersarza, pana Kiszkę chwycił za szyję.
— Braciaszku, Kiszko naprzykrzona, taże jest... taże jest Polska nasza! — Taż ona, ta słuchaj, ta patrz, braciaszku!...
Pan Kiszka chciał się wydrzeć Rustejce, chciał go potraktować djabłami, ale go coś chwyciło, nosem fyrknął i stęknął tylko:
— Dalibóg że jest. De musi... choćbyś nie wiem!...
Orszak strojny tymczasem dalej przegląd prowadził, odbierał raporty, i zbliżał się powoli do lewego rogu, kędy między ochotniczą, niesformowaną jeszcze gromadą jeźdźców a milicją, widniała szara, ciemnawa plama podniszczonych mundurów, wyświechtanych kurt myśliwskich, nieforemnych, wymiętoszonych, postrzępionych czap.
Plamą tą był oddział hrabianki Emilji.
Oddział przecież na zbliżanie się strojnego orszaku, lepiej się zwarł, wyprostował linje szeregów, hardziej poglądał.
Orszak strojny był już w pobliżu, plama naddźwińska mogła rozeznać piękne postacie sztabowych dygnitarzy. Ale to właśnie rozeznawanie wprawiło w zdumienie panów Godaczewskiego i Stęgwiłłę, którzy tuż za Emilją stali w rzędzie z panami Buchowiczem, Desztrungiem i Półnosem. Oto główną treścią jakby rdzeniem całego sztabu był jakiś olbrzym srebrnowłosy, w granatowym sukiennym kontuszu, białym żupanie, w czapie białej, czarnym brzeżonej barankiem, w żółtych butach z karabelą złocistą u szerokiego, tkanego pasa.
— Jakby sam pan Twardowski z księżyca zjechał. — bąknął pan Godaczewski.
— Myślałem Przeździecki leciwy a toż jakiś patron. — mruknął Stęgwiłło.
— Co wy łam, dobrodzieje, — upomniał Półnos, — toć pan Jerzy Soroka, pan podkomorzy oszmiański... z księciem generałem Ziem Podolskich do Wiednia jeździł, w Stambule bywał... a teraz, nie słyszeliście, wszystkich swoich chłopów uszlachcił...
— A którychże Przeździecki.
— Nie możesz wycelować? Ja krzynkę niedowidzę, ale zważaj na żółtka, jak żółtek to Przeździecki.
Co pan Półnos wydziwia.
— Powiadam, głowa jako jaje, szczoteczka pod nosem a na głowie żółtko... Cały ród taki.
Stęgwiłło aż pyrchnął.
Emilja obejrzała się zlekka. Pan Godaczewski kiwnął na Stęgwilłę. Orszak już nadjeżdżał.
Hrabianka spięła konia ostrogami. Anglez porwał się i zarył kopytami przed Naczelnikiem. Pałasz łysnął w powietrzu na powitanie.
Naczelnik, nie czekając meldunku, pierwszy się ozwał.
— Całem sercem witam! Witam dowódzcę bohaterskiego, witam naddźwińskich wiarusów!... Chrzest żołnierski jużeście wzięli, tem nam jesteście drożsi. Nasze szeregi będą dumne z waszej, między nami obecności... Wdzięczna Ojczyzna pamięć wiecznotrwałą o was przechowa!... Cześć dowódzco, cześć panowie oficerowie... cześć wam szczerzy synowie polskiej ziemicy...
— Niech żyje Naczelnik!
— Niech żyje Przeździecki!
— Cześć Oszmianie!
— Inflantom, Dźwinie cześć!
Orszak strojny już załopotał, już odjechał.
W oddziale Emilji zagadano.
— Pięknie wyprowadził.
— I zgrabnie. Niby nic a niby jest wszystko odrazu.
— Napoljoński oficer, jeszcze by.
— A powiadałem, że będzie żółtek.
Zuchowaty, mlekołyktus adjutancik przypadł do Emilji.
— Defilady nie będzie! Ważne nowiny są. Oddział rusza zaraz na kwatery, na kwatery!
Jakoż strojny orszak mignął jeszcze w oddali i już zanurzył się w najbliższą uliczkę, zanim długie pasma piechoty jęły się rozsnuwać. Wreszcie zachrzęściała kawalerja.
— Więc wracamy? — zagadnął zcicha pan Godaczewski.
— Tak, wracamy. — odparła Emilja.
— Czy zawiadomić o podzieleniu naszem?
— Skoro otrzymamy instrukcje... wówczas zwołamy zbiórkę i pożegnamy się. — Każdy z panów odprowadzi teraz na miejsce swój pluton.
Stęgwiłło nastręczył się zabrać konia Emilji, aby się nie trudziła dalekim powrotem na kwaterę. Półnos swoją mu także dodał kobyłkę. Oddział ruszył, podzielił się na dzwona i zaczął rozpływać się w ciżbie ludu.
Rynek już prawie opustoszał.
Hrabianka szła z Półnosem do dworku pani Michałowskiej. Szła zamyślona, skupiona w sobie. Półnos jeszcze wrażeniami z przeglądu się dzielił, a skręcał ciągle do rodowodów, a wypominał, kto komu kumotrem a kto komu chrzestnym albo krewniakiem.
W uliczkach miasteczka ukazanie się hrabianki Emilji niemałą budziło ciekawość! Ludzie przystawali, oglądali się, pokazywali sobie wzajem tego osobliwego oficera. Niekiedy padał wyraz jakiś, niekiedy żart się skradał, a niekiedy westchnienie na takie cudactwo.
Na ostatnim skręcie przecież, wiodącym już wprost do dworku pani Michałowskiej, tłum był tak gęsty, że zanim się zeń Emilja dobyła, już wyraźne ją doszły uwagi.
Oto pękata, brzuchata jejmość, zajrzawszy prawie w oczy hrabiance, wykrzyknęła do chudej, żółtej kumoszki.
— A toże co za maszkara taka?
Kumoszka, świadoma snadź różnych nowin, zapiszczała z przejęciem.
— Toże pani nie wie, a toże ci, co przyszli aż z Witebska, czy lepiej jeszcze, takiego sobie wybrali jednorała i w majtasy go wystroili!
— No, moja pani, toże już nie mogli sobie znaleźć chłopa!
— Obraza boska i koniec!
Półnos się żachnął siarczyście.
— Emilja przyśpieszyła kroku, była już przy dworku.



XV.

Zmrok zapadał, kiedy do pogrążonego jakby w pół śnie dworku pani Michałowskiej, runęła cała starszyzna z rozgwarem, szczękiem.
Emilja wyszła do przybyłych. Twarzyczka jej była bielsza, niż zazwyczaj, oczy przygaszone, przyćmione w swym zwykłym blasku.
— Wiadomości! Rozkaz dzienny!
Były zaiste wiadomości i dobre wiadomości i takie, które lada chwila mogły przerwać oszmiańskie kłopotarstwo.
Przybył emisarjusz, z Wilna przybył. W Wilnie popłoch. Billewicz ogłosił rewolucję w powiecie wileńskim. Łabanowski generała Bezobrazowa napadł. Srodze mu dokuczył, pojmał go nawet, lecz puścił z niewoli. Bezobrazow wszakże zebrał bataljon i rzucił za Łabanowskim, potłukł i nieszczęśnika chwyciwszy, na wzajemność, zakuł w kajdany i Chrapowickiemu odesłał. Lecz tu właśnie Billewicz rzucił się na Bezobrazowa, potarmosił i ścigał pod samo Wilno. Coś dziewięćdziesięciu nasi rozciągnęli. Reszta wpadła do miasta z wrzaskiem na Zielony Most, że Polacy idą. Tęgo się Billewicz sprawił. Depesza od generała Ogińskiego aż z Trok dotarła...
— Z Trok!
— Generał Krukowiecki z Wojskiem Polskiem dociera już do Kalwarji. W dwu marszach może być w Kownie... Wysłano szwadron na przecięcie komunikacji między Wilnem a Lidą. Drugi szwadron ruszył ku Wołożynowi, bo stamtąd nadeszła wieść, iż znaczna kolumna moskiewska nadciąga z Mińska na Oszmianę ku Wilnu. Prowadzi Rutkowski. W Święcianach rewolucja. Garnizon rozbrojony. Kubliccy się spisali. Dowodzi Bortkiewicz. Wołodkowicz przysłał gońca do Przeździeckiego. Chodźko z Odachowskim wyjechali do Wilejki. Kupy nowozaciężnych idą ciągle. Dwa tysiące luda i to dwa tysiące już zapakowanego do szeregów jest w Oszmianie. Nic ująć, a to nie koniec jeszcze, początek bodaj!
— Duch zawsze dobry?
— Jaknajlepszy! Swarów nie brak, bo gdzieby bez swarów. Ten chciałby kapitana zamiast porucznika, ten by chciał kapralować. Inny myślał całym zostać dowódzcą... Lecz klaruje się porządek, klaruje się posłuch, zapał, otucha wzrasta... Mieszczuchy idą murem, chłopstwo ciągnie zewsząd, nawet burłacy się dzisiaj opowiedzieli do komendy, dowiedziawszy się, że dziedzice wolność ludowi rolnemu wracają i ziemią z nimi się chcą dzielić.
Więc dobre były nowiny, bo znaczące tężyznę, czujność dowództwa i zabiegliwość.
— A jak z naszymi?
— Nasi sobie chwalą. Łotwie tylko czegoś markotno, bo co zresztą na kwaterach sprawiedliwie wszystko. Jako już ostrzelanych żołnierzy na muszterunki ich nie ciągają.
— Czy sztab zdecydował?
Pan Godaczewski wyciągnął z zanadrza złożony papier.
— Mam tu, aby taką zapiskę. Rozkazów formalnych jeszcze niema. Jak mówił szef sztabu, Jaźwiński... mamy iść na trzy części: pod Vietinghoffa, Ważyńskiego i Tyszkiewicza... Jutro mają ostatecznie rozstrzygnąć... a tymczasem jakby już podział był.
— Jakże to może być, panowie?
— A no, nazywa się wprawdzie, że my stanowimy... ale na kwaterach, jak to na kwaterach, ten gospodarzy, kto kwaterą rządzi. Lecz ludzie nasi rozumieją. Nie naprzykrzają się... żal im swoich panisków... ale nic, w sobie charakterni.
Te szczegóły nieco ostudziły rozognienie starszyzny, czegoś się wszyscy naraz zasępili.
— Czy pan powziął jakąś wiadomość, gdzie zamierzają wyznaczyć mi miejsce?
Pan Godaczewski się zachłysnął i na Buchowicza spojrzał, jakby odeń spodziewając się pomocy, wreszcie bąknął.
— Myśleli inaczej, ale kiedy powiedziałem, że z kawalerją panna hrabianka postanowiła... tedy z kawalerją.
— Jakże to myśleli?
— Że utrudzenie zbyt wielkie... że może... zwyczajnie nie znający.
— Nawet ten podszef napomykał, iż może ze dwadzieścia koni imbrodzkich odkomenderować.
Emilja ani drgnęła. Rozpatrywała papier sztabowy i w skupieniu próbowała rozczłonkowanemu oddziałowi wyznaczyć starszyznę.
— Panowie akademicy... i owsiejowscy pójdą więc do strzelców pieszych pana Vietinghoffa...
— Baronik sobie niczego zawadjaka. — przyświadczył Półnos.
— Sądzę, że pan Buchowicz razem z panem Desztrungiem...
Desztrung się aż obruszył.
— Ani mowy, na szkapie mogę się kiwać, ja deklaruję się do kawalerji.
— I ja także.
— I ja. — I ja. — zawtórzyły wszystkie po kolei głosy.
— Pozostawiam do namysłu. Nie godziłoby się opuszczać naszych piechurów.
Półnosowi guzowaty nochal raptem posiniał.
— Kto, jak kto, ja się nie deklaruję, ani dzisiaj ani jutro.
— Więc pan Półnos nawet odmawia posłuchu. — odparła żartobliwie Emilja.
— W ogień pójdę, jak trzeba, do stu tysięcy djablów pójdę, ale z pod twojej komendy nie pójdę... Tyś zwoływała, tyś hetmaniła. Gdybyś nie ty, to jeden z drugim siedziałby gdzie w kącie i grzał się pustą gadaniną.
— Słusznie, — sprawiedliwie rzekł!
— Bardzom wdzięczna panom, bardzo... Niech sztab rozstrzygnie.
Starszyzna zaczęła się zbierać do wieczerzy, gdy pan Buchowicz z Desztrungiem do Emilji się naprzykrzył z zaproszeniem do doktorstwa Zakrzewskich, gdzie obywatelstwa przedniego ma się zebrać cale towarzystwo.
Hrabianka się wymówiła.
— Dziękuję za honor. Ale sami widzicie, że raczej mi gdzie w kazamatach niż na pokojach.
Buchowicz molestował. Wreszcie zaniechał, kryjąc ostatnią instancję.
U pani Michałowskiej wieczerza lepiej się ułożyła. Stół był obfitszy, wilia było zadość, tylko gospodyni czegoś smętniejsza, bardziej wymuszona.
I wszystko by się odbyło składnie, bez zgrzytów, bez napomknień, gdyby nie Półnos, który, wpadłszy na Kociełłów, najnieszczęśliwiej wypomniał, jako się pieczętują Pelikanem...
Pani Michałowska zbladła, panna Joanna pokraśniała a Lenartowicz, który precz jeszcze spojrzenia zjawy wczorajszej nie mógł się doczekać, wyrwał się nagle:
— I na cóż tego Pelikana wypominać jeszcze.
— Powiadam o klejnocie, którym się Kociełły pieczętują od wieków...
— Ja bardzo przepraszam, lecz brat mój nie jest żadnem czemś takiem do pieczętowania... tylko jest rektorem uniwersytetu. A choć to się zawistnym niepodoba, taki jest rektorem a nie jakimś klejnotem!
— Sędzino, przecież ja tu o heraldyce!...
— Właśnie, pan Półnos, tylko o heraldyce... — ujął się znów Lenartowicz.
— Panowie tylko dla swojego przekonania macie względy, — a kto inaczej myśli, to byście go radzi ukamienować... A na świecie musi być i tak i tak... i jeszcze inaczej!... — wybuchnęła pani Michałowska i, zachłysnąwszy się łzami, — wybiegła z jadalni.
— Wcale nie myślałem urazić.. A toś dobrodziej, panie akademiku, tego pelikańskiego kłopotu narobił.
— Ja? — Niby ja? — zakrztusił się Lenartowicz, — Jeżeli coś, to nie dlatego... nikomu źle i ten.
Lenartowicz stracił fantazję i obracał nerwowo trzymany widelec, nie bacząc, iż rozmowa potoczyła się teraz innym torem.
Ale gdy cała jadalnia zdawała się wiać ku akademikowi pustką, nudą przygnębiającą, niespodziewanie delikatny profil zjawy odsłonił drugą stronę twarzy, bystre spojrzenie obrzuciło Lenartowicza.
Różane usteczka poruszyły się, ukazując dwurząd ostrych ząbków.
— Pan z Wilna?
— Z Wilna...
— Z uniwersytetu?
— Prosto z filozofji.
— Panowie studenci wszyscy tacy...
— A nie, przepraszam, zapozwoleniem, niewszyscy, niewszyscy...
— Sądzą porywczo i dlatego, że uniwersytet chciałby osłonić młodzież przed zbaczaniem na manowce, że nauki radby patrzeć, że pragnąłby dla akademików stanowisk i że musi karcić brak uszanowania dla władzy...
Lenartowiczowi ceglaste wypieki zapłonęły na twarzy. Chciał zaprzeczyć, chciał argumentami odpowiedzieć, chciał dręczenia przypominać, sądy Nowosilcowa, rozpędzanie co najlepszych studentów, wyprawianie w sołdaty na Kaukaz, męczenie po norach więziennych, — ale nie mógł. Głos cichy, melodyjny czarował go, czarne oczy paliły, jedwabiste pukle zdawały się skradać tuż do jego twarzy.
Panna Joanna żywiej, teraz się ozwała, wuja Pelikana brała wprost w obronę. Młodzież go nie zna, poznać nie umie. Najlepszy człowiek wzięty we dwa ognie. Tutaj rozkazy z góry idące, często bezwzględne, zapalczywe, bo czerpiące swe intencje z tych ciągłych zamętów, niepokojów, tutaj pragnienie łagodzenia rozkazów, prawie że walka z niemi, a tutaj znów bunty, agitacje, obelżywe satyry, tajne związki. Za rektoratu Poczobuta było inaczej, bo i czasy były inne. Lecz cóż z tego rektoratu wynikło? Z pustoty dziecinnych towarzystw, z nieopatrzności, z rozluźnienia, z niedbalstwa strata dla następców... Płoche zabawy w rewolucję zamieniono w donosy, z donosów narodziły się inne przepisy, inne warunki. Ofiary? Czyż nie największą ofiarą jest ten, który na barkach swych dźwiga cały ciężar odpowiedzialności, który musi się akkomodować, który wszak musi czuwać nad utrzymaniem wprost ogniska wiedzy!... Tak, gdyby nie wuj Pelikan, może by już uniwersytet był zamknięty dawno! A kto najgorszy był? Lelewel. — On młodzież burzył, on był jedną z głównych sprężyn wszystkich zamieszek...
Wychowanka rektora Pelikana długo jeszcze tak mówiła.
Lenartowicz słuchał, napawał się jej głosem, jakiemuś oczarowaniu ulegał a obocześnie dławił w sobie cisnące mu się na usta argumenty.
Wypukły, śnieżno biały wykrój pod szyjką mocniej zafalował.
— I pan także jest takim niesprawiedliwcem...
— Ja proszę pani... ależ nigdy w życiu. — zaprotestował z przejęciem Lenartowicz i zaplątał się raptem w napomknieniach i półsłówkach.
Nieznośne skwierczenie dopalających się świec w pająku ocknęło akademika. Obejrzał się, — byli sami przy stole.
Wtem zdało się Lenartowiczowi, jakby ktoś surdynek na kwintę nałożył i rzewną melodję snuł.
— I pan może... może... nie uważa mnie nawet za Polkę...
Młodzieniaszek porwał się i za rączki pannę Joannę chwycił i do ust je tulił, i sumitował się, i bożył, i zaprzysięgać chciał.
Aż smętny, zdławiony dyszkant rozległ się z poza uchylonych, bocznych drzwi.
— Joasiu proszę, już późna godzina...
Rączki panny Michałowskiej musnęły go jeszcze raz po twarzy i zjawa znikła.
Kiedy Michał Lenartowicz w dworku siostry Pelikana tak obfite we wrażenia przeżywał momenty, Emilja na zebraniu, w rozległem domostwie doktorostwa Zakrzewskich, była przedmiotem niezwykłych atencyj.
Nie chciała iść na to przyjęcie, upierała się, lecz kiedy pani Zakrzewska sama i to całą kolasą zajechała, sposobu nie było się wymówić a szczerości nie obrazić.
Zebranie u państwa Zakrzewskich było gwarne, raźne, ostrogami dzwoniące a nawet strojne, choć wolne od wszelkich form. Co starsi panowie w jasnych wystąpili frakach, w fontaziach pięknie na kołnierzach ułożonych, bo co zresztą to kurty mundurowe albo wprost strzeleckie, czamary granatowe lub czarne a i to rzemieniami opasane lub nakrzyżowane. Na tle ciemnych, spokojnych kolorów, tem jaskrawiej, tem barwniej odbijały się pęki całe rozwiewnych, szeleszczących niewieścich szat.
A wszystko co najprzedniejsze w Oszmianie tutaj się zgromadziło i nie tylko, co w Oszmianie, ale bodaj w całym powiecie. Sam pan marszałek Tyszkiewicz i pan podkomorzy oszmiański i co najwięksi statyści i conajzapalczywsi dziedzice i palestra w komplecie i urzędy i sutanny i habity zakonne i miejscowi posesjonaci.
Wszyscy społem a każdy w jakiemś własnem kółeczku, w najbliższej upodobaniu czy sercu gromadce. Tu deliberują, wojackich słuchają powiadań jakiegoś zamaszystego wiarusa, — tu granice Rzeczpospolitej grodzą a nie ustępują Smoleńska, ówdzie rachują wolontarzy, a tuż, zaraz, wartkie sypią się dusery, skrzą się oczy, powłóczyste krzyżują spojrzenia, a dalej niepokój ściga junacką postać syna, rycerskie, butne rysy małżonka.
Ukazanie się hrabianki Emilji całe towarzystwo poruszyło. Ledwie zdołano utrzymać przystojny pozór, ledwie pomiarkowano ciekawość. Stłoczono się dokoła niej, każdy chciał się prezentować, każdy chciał temu osobliwemu dowódcy się napatrzyć.
Zewsząd sypały się komplementy, wartkie apostrofy, zgrabne uprzejmości. Wszystkie sypały się równie potoczyście, niewszystkie z tej samej poczynały się intencji. Emilja wrażliwą swą duszą czuła, rozumiała. Więc jaknajszybciej zasunęła się w róg bocznej komnaty tutaj oddała się w niewolę pannie Lucynie Zakrzewskiej, która w chabrowych muślinach drżała z przejęcia, jak motyl na kwietnym kielichu.
— Ach, jakże jestem szczęśliwa!... Wypowiedzieć trudno... Wczoraj, kiedy nam pierwszy raz powiadano, nikt uwierzyć nie chciał... Dzisiaj jeszcze, przed chwilą... Juszkiewiczowa mówiła, że to wszystko bajki, bo na rewji naszej była a żadnej niewiasty na koniu nie widziała... Więc to prawda, że panna hrabianka-pułkownik? — Sama nie wiem, jak honorować, że, że już zabiła ze trzech całych moskali? To musiało być bardzo przyjemnie! — Nie wiem co dała bym, gdybym tak mogła... Uch, takiego dużego moskala zakatrupić. A jak pani ładnie w tym mundurze, Boże, jak ładnie!... Czy mogę poprawić pukielka, bo spada na kołnierz? — O już dobrze! I takie hajdawerki chciała bym mieć, okrutnie lubię takie hajdawerki... A gdzie pani nosi pistolet?
Trzpiot-dziewczyna do szczerego pobudziła śmiechu hrabiankę.
— Panna Lucyna, jak widzę, ma doprawdy wojacki temperament.
— Czyż nieprawda? — Dziaduś to samo powiada, tylko mama ani słuchać nie chce a ja bym tak pragnęła, tak pragnęła, A tu trzeba siedzieć w zaciszu i conajwyżej pacierze odmawiać, żeby kogo najbliższego... nie okaleczyli zabardzo...
Rozgwar naraz wzmógł się. Sztab przybył, cały sztab z panem Naczelnikiem.
Lucynka wionęła między dygnitarzy powstańskich.
Do Emilji przysiadła się teraz jakaś zgarbiona staruszka w robronie i białym czepcu. I jęła rozprawiać z ożywieniem, nie szukając ani repliki, ani przytwierdzenia.
— Cała Barska Konfederacja!... No Barska, Barska! — Jakbym widziała raz jeszcze!... O, ten kawaler, jakby nasz podczaszyc... a toć wykapany wojski! Tylko wigoru było więcej... Jak starosta, pan Kopeć, damom się prezentował, jak ruszał posuwisto, jak wąsa motał, — to dzisiaj żaden nie sprosta, nikt nie sprosta. Wielki był to mąż, rycerski, słusznej urody... a panny to aby furkały, jak ptaszęta, taka odeń tęgość szła. I ja furkałam, kto by takiemu nie furknął!...
Staruszka precz rozpowiadała, pogrążając się w przeszłość lepszą, jaśniejszą, bo jej własną młodością młodą.
Emilja trwała bez ruchu. W amfiladzie komnat widziała rozprawiające żywo gromadki wojackie, całe bukiety niewieście, wadzące się ochoczo z wolontarskiemi kurtami, jakieś ciche w kątach szepty starszyzny. Rada by może była do pierwszych, do drugich, do trzecich się przysunąć, a czuła, że nigdzie by nie pasowała wszędy byłaby może tylko zawadą, przeszkodą.
— A Platerów znałam, wszystkich chyba Platerów na świecie! — prawiła tuż w dalszym ciągu staruszka. — Osobliwie pana Kazimierza. Wielki statysta i podróżopis a urodziwy, bardzo urodziwy... Maltański kawaler, szambelan króla Jegomości, starosta, kasztelan... szkoda tylko, że do Targowicy przystał.
Hrabianka drgnęła.
— Tak, tak, do Targowicy przystał, — nie jemu tylko się tak zdarzyło, nie jemu tylko!... A piękny był, bardzo piękny...
W głębi rozległy się dźwięki muzyki. Ktoś skrzypce do klawikordu stroił.
— Hetmańskiego prosimy! — zawołano w tłumie pod drzwiami.
— Prosimy wszyscy, prosimy!
Pierwsze akordy poloneza zerwały się na pobudkę. Zmieszana, rozrzucona ciżba gości rozpadała się na pary.
Przed hrabianką stanął pan podkomorzy Soroka.
— Mościa grafianko, honoru nie odmawiaj starszemu autoramentowi... Polskiego ze mną prowadź, niewieści nasz rycerzu...
— Prowadź, prowadź! — zawtórzyły dokoła głosy.
Pan Podkomorzy wylota kontuszowego w tył odrzucił, białego wąsa musnął i za rączkę ujął hrabiankę.
I sunął pan podkomorzy a jaśniał swem wyniosłem, pogodnem obliczem a postawą, rozmachem młodzi przykład dawał a lekkością wytwornego chodu zdumiewał a przymawiał zręcznie a kunsztownie swej tancerce-żołnierzykowi.
— Wiwat podkomorzy oszmiański!
— Sto lat — sto lat niech nam żyje!
Naraz drzwi od antykamery rozwarły się z głuchym stukotem.
Jakaś mara ponura, zmiętoszona, ociekająca mokrym śniegiem zatoczyła się i zerwała szyk polonezowego węża.
Wszczął się rozgwar, pary się rozpadły, muzyka jęknęła raz jeszcze i umilkła.
— Naczelnik! — Gdzie Naczelnik?
Przeździecki dopadł mary. Krótkie było rozmawianie. Zgiełk pomieszanych głosów wybuchł na chwilę i zapadł w śmiertelną ciszę.
— Szef sztabu Jaźwiński! — Dwa szwadrony natychmiast na Ukropiszki, odprawić rekonesans!...
Jaźwiński wyciągnął się jak struna i wypadł do antykamery, zanim w tropy runęła gromadka młodzieńców.
Przez chwilę jeszcze słychać było oddalający się szybko brzęk ostróg.
Aż nareszcie ochłonięto nieco, uspokojono się.
Co się stało? — Nic właściwie się nie stało. — Alarm, zwykły alarm. — Podobno za Kownopolem nasze pikiety zdjęto. — Trzeba zbadać, sprawdzić. Go to znaczy „zdjęto“? — Toż samo, co usunięto, co rozpędzono, może zabrano do niewoli. Jakiś silniejszy podjazd z Wilna... Zresztą zwykła rzecz. Jaźwiński sam ruszył, wszystko się wyjaśni.
Pomimo tych tak dokładnych a prostych tłumaczeń, niemoc ogarnęła zebranie u państwa Zakrzewskich. I konceptu zabrakło, i wartkiego słowa, nawet roześmiane buzie panienek przestały tchnąć radością życia. Starszyzna jeno mocniej rozprawiała jeszcze, zamieniała szeptem urywane zdania, lecz z tych rozpraw i szeptów czyniła się coraz większa pustka. Goście i conajprzedniejsi niknęli w oczach. Zniknął Naczelnik, zawieruszył się pan marszałek. Gospodarze chcieli zatrzymywać, bodaj do zastawionych stołów na chwilę jedną się przysunąć. Nie było sposobu.
Emilja nie mitrężyła. Wymknęła się do antykamery, kędy jej zwierzchni wisiał kubraczek.
Tu przecież czekała ją niespodziewana przeszkoda. Oto pod kubraczkiem kryla się drobna, skulona posłać w chabrowych muślinach.
— Panna Lucynka? — Co to panience?
Lucynka wybuchnęła spazmatycznym płaczem.
— I nawet się nie pożegnał, nawet słowa nie powiedział....
— Nie powiedział... ale powie jeszcze, panno Lucynko, powie, może od Naczelnika rozkaz otrzymał...
— Pan Naczelnik takiego niegrzecznego rozkazu by nie wydał.
— A nie godzi się na żołnierzyka wyrzekać...
— Na takie jeszcze powietrze poleciał a... człowiek tutaj musi, jakby najgorszy piecuch...
I oto „człowiek“ w chabrowym muślinie wybuchnął jeszcze mocniejszym płaczem.
Pani Zakrzewska nadbiegła z pomocą. Jęła córkę tulić a hrabiankę zatrzymywać. Kolasa będzie, odwozi właśnie Kociełłówny, wraca natychmiast a tu plucha, plucha okrutna.
Emilja nie zważała, okryła się kubraczkiem i pogrążyła w szalejącej śnieżycy.
Ledwie przecież kilkadziesiąt kroków uszła, już żałowała swej porywczości. Wokół ciemń przepastna, wichura kłębami śniegu smagająca, nigdzie światełka, znaku życia a tu labirynt krzyżujących się uliczek. Wolej było usłuchać, kolasy zaczekać, niż błądzić.
Hrabianka przystanęła, aby lepiej rozeznać kierunek, gdy naraz wydało się jej, że ktoś za nią również przystanął. Zaledwie ruszyła naprzód, wytężywszy słuch, podchwyciła wyraźne stąpanie poza sobą. Baczniej się obejrzała, ktoś jakby do opłotków przyległ. Za trzecim razem, hrabianka zawróciła ostro w tył, sięgając do swej, ukrytej w kubraczku, angielskiej kruciczki.
— Kto tutaj?
Wiatr jeno zawył przeciągłej, bluzgając kłębem mokrego śniegu.
Emilja postąpiła jeszcze kilka kroków. Bystry jej wzrok nie zawiódł.
— Odezwij się sam!
Czarna plama oderwała się zwolna od opłotków.
— Stęgwiłło. — mruknął przytłumiony głos.
— Pan Stęgwiłło? Tutaj?...
— Aby tak... właśnie... zdarzyło się... Na prawo trzeba...
W ciemni rozległ się łopot kopyt końskich.
— Alarm nadszedł od Kownopola. Wysłano silny podjazd.
— Już drugi. Z pierwszym poszedł Stelnicki... Ubito dwie pikiety na drodze do Wilna. Rutkowski ze strzelcami puszczowemi został wysłany na trakt ku Wołożynowi, bo i od strony Mińska mają nadchodzić.
— Czy nasi wiedzą?
— Buchowicz zebrał się na kwatery do naszej piechoty. Godaczewski jest przy kawalerji.
W bocznej uliczce zaturkotały ze skrzekiem jakieś wasągi.
— Jeszcze ciągną powstańcy...
— Bodaj że wyciągają, alarm już chodzi po mieście.
— Powiadasz waćpan?
— Jakto bywa, wynoszą się już niektórzy. Byle zwierzak a i to poczuje...
Ranek dnia czternastego kwietnia w ciszy i ukojeniu zeszedł Oszmianie.
Ludzie ochłonęli po nocnym popłochu. Po śnieżycy ani śladu nie zostało. Nawet słonko przesuwało się tuż za lekkiemi chmurkami. Wolontarscy trębacze zagrali, jako co dnia, raźną pobudkę, jako co dnia zawtórzyły im basy dzwonów kościelnych, jako co dnia tłum ludu gromadził się przed ołtarzem, na rynku, jako co dnia ksiądz Jasiński kazał, gromił a porywał serca, jako co dnia powstańskie oddziały musztrą się krzepiły.
Z początku przy kwaterze sztabu zbierały się gromadki, ten i ów docierał do wnętrza, lecz i tam panowała cisza.
Nie było wiadomości.
Wreszcie w sztabie zebrała się na powszednią deliberację Rada Wojenna.
Całkowity więc ład wrócił. Kominy buchnęły kłębami dymu. Gospodarcza rozpoczęła się krętanina, bo to i południe było za pasem a zadość zeszło na mitrędze.
Wtem, w głębi ulicy, wiodącej na trakt Wileński, ukazał się pochylony na koniu jeździec. Junak kawalerzysta. Młodzieniaszek, snadź swą fantazją niewczesną się popisujący, bo ledwie podwakroć dzieciaków nie stratował, ledwie na brykę nie wpadł, ledwie się na płot nie nadział.
Junak nie zważał, cwałem runął na rynek i przed kwaterą sztabu dopiero konia osadził z takim impetem, że aż skry z pod kopyt prysły, że koń aż się zatoczył.
Dwu służbowych rzuciło się do junaka.
— Moskale idą! — zachrypiał zdławiony głos.
Lecz zanim sztab ogarnął nowinę, już od Oszmiany zleciał, jak wicher, cały szwadron, wyprawionego podjazdu, z szefem Jaźwińskim, na czele.
— Moskale! — zawołano mocniej pod sztabem.
— Moskale! — powtórzył rynek.
— Do broni! — huknęły głosy.
— Idą! — już idą! — brzmiały echa, ogarniając najdalsze uliczki.
Wszczął się zamęt, popłoch a z nim gwałtowne, gorączkowe rozkazy.
Załomotały tarabany, zagrały trąbki, zawtórzyły dzwony.
Zaalarmowano równocześnie wszystkie postoje, wszystkie kwatery.
Mieszkańcy wylegli na ulice. Jakieś wozy rwały gwałtownie, jakieś pojazdy ruszały z kopyta po przez tłumy.
Okrzyki, nawoływania, szczęk, tupot kopyt końskich łączyły się z ponurym poszmerem odmawianych u ołtarza modlitw, z wybuchami lamentu.
A dopiero, kiedy pan Porfiry Ważyński zdołał swoich strzelców konnych sformować i ruszył ostrego kłusa trójkami na Trakt Wileński, jakoś i serca i ducha przybyło.
Tuż za Ważyńskim cała wyhynęła kawalerja powstańska a za nią dopiero zaczęła iść piechota pod Tyszkiewiczem i Vietinghoffem.
Takim przytem ci bojownicy świętej sprawy gorzeli zapałem, taka od nich szła dzielność a zawziętość taka, że najpłochliwsi, nawet tacy, którzy już widzieli całe dywizje rosyjskie, wkraczające do Oszmiany, nawet tacy czegoś zadufania nabrali.
Hrabianka Emilja, na pierwszy odgłos alarmu porwała się zwoływać kwaterującą z nią razem starszyznę. Lecz w dworku nie było nikogo. Półnos z Desztrungiem poszli byli rozmawiać się w sztabie, dopominać ostatecznych dyspozycyj. Stęgwiłło gdzieś się zawieruszył. Tymczasem alarm szedł coraz mocniejszy, szarpał szybami, wdzierał się do każdego zakątka dworku.
Trzeba było w tej chwili wydać rozkazy oddziałowi a tu wszyscy rozproszeni. Każdy moment wydłużał się na godziny.
Emilja gotowa do drogi wybiegła do antykamery, aby szukać jakiejś wskazówki, objaśnienia, bodaj by na ulicy.
W antykamerze ukazała się jej, mocniej niż zazwyczaj skrzywiona twarz pani Michałowskiej.
— Ach, pani także wyjeżdża? Bo to wszyscy już wyjeżdżają.
Hrabianka przeszyła panią Michałowską ostrem spojrzeniem.
— Może mi pani powiedzieć, co się dzieje?
— Nic osobliwego. Korpus rosyjski nadchodzi z Wilna. Moja Wojciechowa właśnie powróciła z miasta z nowiną. Stało się to, co się stać musiało... co każdy rozsądny człowiek...
Emilja rzuciła na stół dwa dukaty.
— Tu, proszę, za jej gościnę...
— Za pozwoleniem, proszę to zachować dla kogo innego... mnie nic się nie należy...
— Więc daj je pani rannym moskalom! — odparła ze wzburzeniem hrabianka i wybiegła z domostwa.
Ledwie tu ochłonęła, gdy oddziałek kawalerji stanął przed podjazdem.
Panowie Stęgwiłło i Godaczewski z plutonem strzelców imbrodzkich i luzakami meldowali się Emilji.
Wiadomości były niejasne. Podjazd wrócił, zwiastując zbliżanie się kolumny rosyjskiej. Naczelnik ruszył już naprzeciw, aby jej godne sprawić powitanie. Buchowicz wyciągnął, połączywszy się z piechotą. Nie mógł inaczej. Dali mu rozkaz. Przykładu złego dać nie mógł. Jeden pluton strzelców udało się z trudem oddzielić i oto jest. Reszta konnych poszła z Tyszkiewiczem. Akademicy poszli również z Tyszkiewiczem. Razem tutaj będzie trzydzieści pięć koni. Na pierwszej zbiórce formacja się wyklaruje.
W tem nadbiegł Półnos, był zziajany, pot kroplisty spływał mu z czoła a twarz miał siną, nawet czerwony, guzowaty nochal mu pobielał.
— Co w sztabie? Są rozkazy?
Półnos tchnął raz i drugi.
— Idzie psiapara, idzie, znów idzie!...
— Kto? Co? powiadaj pan...
— Werculin!
— Jaki Werculin?
Szlachcic telszewski łysnął złem spojrzeniem w stronę hrabianki, ale się zreflektował i głowę pochylił.
— Ten sam, ten sam, — który by już wisiał w Jeziorosach, gdyby nie zbyteczna łaskawość... Tysiąc cały moskali prowadzi..
— Jakie są rozkazy?
— Wszyscy na drogę do Wilna!... Niechże tylko po raz drugi w łapy mi nie wpadnie...
Docłapał się nareszcie kulejący ciągle Desztrung.
Stęgwiłło pobiegł z dwoma strzelcami manatki ubogie zbierać, a do siodeł je troczyć.
Hrabianka wskoczyła na konia. Oddział ruszył. Dworek pożegnał go tem samem milczeniem, którem był witał.
Emilja rozumiała, iż należało teraz conajprędzej dopaść kawalerji powstańskiej i z nią się połączyć. Zadanie na pozór proste, a trudne do wykonania. Uliczki Oszmiany zatarasowane były wozami, pojazdami tak, że wiele trzeba było czasu zmitrężyć, aby się na drogę wydostać. Kiedy zaś na trakt się wydobyto, znów zaczęto napotykać już całe łańcuchy zaprzęgów wszelakich, zdążających ku Oszmianie a dalej znów całe zastępy maszerującej piechoty powstańskiej. Bokami zaś drogi przemykać się było niepodobieństwem prawie, bo albo poszycie leśne mocno do niej przylegało albo grzązkie ugory.
Lecz bodaj najgłówniejszą przyczyną trudności dogonienia kawalerji była ona sama. Bo parła naprzód z takim impetem, jakby w pościgu szła. Sam Naczelnik aż się tem trapił a zatrzymać rozmachu nie mógł. Strzelcy konni, ułani rwali naprzód,
Dopiero podjazd kapitana Stelnickiego, wracający z równym pośpiechem od strony Kamiennegołogu, zmusił kawalerję pana Ważyńskiego do zatrzymania a dalej już i zapały ułańskie pohamował.
Moskale byli już w Krzyżówce!!
Przeździecki zdołał nareszcie rozkazami okiełzłać wolontarskie uniesienie.
Kawalerję cofnięto do Kownopola i tam zarządzono zbiórkę, naradzając się, jak szyk sprawić bitewny a jakie powitanie rosjanom zgotować.
Stelnioki miał dokładny wywiad. Dziesięciu kozaków zagarnął. Niewiele od nich wydostał, bo jakiejś mongolskiej byli urody, przekręcali aby z rosyjska. Ale dostał za to waszeci z pod samej Krzyżówki, który przed podjazdem umykał. Waszeć na własne oczy oglądał. Piechoty grenadjerskiej lepiej może niż pułk, kozaków chmara i artylerja. Dowodzi Werculin.
Lecz kiedy już o zmierzchu wyznaczono pozycje a zabierano się do ich obsadzenia, nadeszła nowa wiadomość i to groźna. Werculin już przez szpiegów dowiedział się o Kownopolu i zamierza obejść pozycję, Czarnym Traktem zaatakować tyły i zepchnąć ich ku Wilnu w objęcia niewątpliwie gotowych do wymarszu wojsk garnizonu.
Niebezpieczeństwo było zbyt oczywistem, aby je można było lekceważyć.
Padły nowe rozkazy.
Powstańcy wyciągają w tej chwili z powrotem do Ukropiszek i do Oszmiany. Arjergardę niech tworzy Stelnicki, którego szwadron i tak potrzebuje wypoczynku, razem z czterdziestu strzelcami.
Wybrano strzelców owsiejowskich z Buchowiczem, jako już ostrzelanych, pozwolono zostać i akademikom.
Rozkazy te kryły nadto jeden szczegół więcej, narazie wiadomy jedynie sztabowi i członkom Rady Wojennej.
Szczegół ten mówił, iż powstańcy mają nietylko dojść do Oszmiany, nietylko cofnąć się do Oszmiany, ale i za Oszmianę... bo pozycja w Oszmianie była niemożliwą do obrony.
Pagórkowata okolica była raczej doskonałym schronem dla atakującego niż tarczą dla obrońcy. Brak sztucznych umocnień, miasto rozrzucone śród sadów, pozwijane w całe kłęby uliczek, wypełnione po brzegi ludem. Wszystko to odbierało Oszmianie zalety pozycyjne. A ponadto wzgląd właśnie na to ludzkie mrowie! Lepiej było wyciągnąć za Żuprany, pod Wiszniew, na mokradła nieprzyjaciela wyprowadzić, pod Świrskie Jezioro go zawlec i tam rozprawiać się z nim, jak należy. Bitwa pod miastem mogła by w mieście się skończyć. Szkoda luda cichego, miasta szkoda, Oszmiany szkoda!
Hrabianka Emilja dopiero w Kownopolu zdołała dosięgnąć kawalerji, sztabu i Naczelnika.
Gdy wszakże po krótkim postoju, nakazano odwrót, do Ukropiszek, napotkała strzelców Buchowicza, mających pozostawać w arjergardzie ze Stelnickim. W powrotnym marszu i tak piechota nadawała tempo pochodowe. Zresztą i teraz żadnej dla swego plutonu konnego nie otrzymała dyspozycji. Więc pozostała z arjegardą.
Kapitan Stelnicki ani, idący z nim razem, porucznik Birula, ani się zdziwili, poczytali pluton za część naddźwiniaków i doszli nawet z panem Godaczewskim do komitywy.
O północy, kiedy wysunięty daleko patrol wrócił z zapowiedzią o zbliżaniu się nieprzyjaciela, ruszono strzelców owsiejowskich do Ukropiszek i tam ukryto ich w zagajniku, na górce, za mostem. Kawalerja zaś postępowała zwolna, mając za sobą czujne a cofające się jeszcze wolniej wedety.
W Ukropiszkach Stelnicki spieszył część swego szwadronu i owsiejowoom ich dodał. Resztę jazdy ustawił po bokach.
Szarzało już kiedy ostatni wedeta wpadł galopem na most. Tuż za nim, niby z kłębiącej się mgły, wyrósł nagle rozpędzony podjazd rosyjski.
Już podjazd z jakiemś ponurym skowykiem miał zmiażdżyć uciekającego wedetę, gdy naraz gruchnęły bokami dwururki.
Podjazd zbełtał się, zaszamotał i zawrócił, pozostawiając przed mostem kłębiącą się masę ludzi i koni. Dwururki jeszcze za podjazdem sypnęły kilkakroć, jeszcze przyczyniły ubytku, aż wyskoczyły ku kłębiącej się masie.
Jacyś zapamiętalcy śmignęli ostrzami swych krótkich pałaszy, lecz ich uśmierzono.
Połów był znaczny. Kilka małych ale jurnych koników, lanc kilkanaście i samopałów, reszty nie brano, aby się nie obciążać, — a natomiast chwycono jednego i to tęgiego jeńca, bo młodego lejtenanta, który ten podjazd prowadził.
Z pod karczmy ukropiskiej nawalone, pęki słomy zasadzono pod most i skrzesano ognia.
Most stanął w płomieniach.
Stelnicki nakazał strzelcom owsie jowskim wymarsz do Oszmiany a sam zabrał się do lejtenanta.
Krótkie było rozmawianie. Lejtenant ani próbował kryć tajemnicy, a narażać się na przykrości.
Kto nadchodzi? — Pułkownik Werculin nadchodzi z Wilna. Znaczny dowódzca, za swe bohaterstwo mianowany pułkownikiem. Werculin nadchodził a z nim idzie pięć bataljonów piechoty grenadjerskiej, pięciuset kabardyńców i sześć armat, a tam wozy z amunicją i prowiant, nawet lazarety. Cztery armaty polowe i dwie pozycyjne. Bataljony niepełne, bo rozgoń teraz w Wilnie, ale tysiąc karabinów jest, za nie lejtenant swem „czestnem“ słowem ręczy, jak dobrze wszystkim panom Polakom życzy. Razem tysiąc pięćset ludzi, no i kanonierzy jeszcze i koniuchy i sztab. Prawda i sztab jest przy Werculinie. Można jeszcze dwieście dodać i nie omylić się. Wszystko szczera, chrześcijańska prawda. I w godzinie śmierci nikt by lepszej prawdy od lejtenanta nie powiedział. Zresztą byle mógł pod mundur sięgnąć to tam jest rozkaz pochodowy. Niech panowie sami poczytają...
Stelnicki zbandażował lejtenantowi krwawiącą nogę, posadził na chwyconego konia i wyprawił z dwoma strzelcami do Naczelnika. A sam cofał się teraz powoli ku miastu. Pozostawione przy palącym się moście czaty miały mu raportować o zbliżaniu się nieprzyjaciela do Ukropiszek.
Podszedłszy do Oszmiany, Stelnicki zatrzymał się, aby wyczekać na powrót czatów. Tu wszakże nadjechał adjutant Naczelnika z rozkazami.
Arjergarda ma ruszać na drogę do Żupran. Wszystkie oddziały już wyciągnęły z Oszmiany. Zienkowicz powrócił z Polan, Rosjanie zaniechali okrążenia. Rutkowski nadciąga z pod Wołożyna, od strony Mińska cisza.
Dowódzca arjergardy powstańskiej wyprawił coprędzej porucznika Birulę, aby czaty z pod mostu ściągnął. Akademikom kazał brać się wprost na Żuprany. A sam ze szwadronem, plutonem hrabianki i strzelcami owsiejowskimi odbywał krótki popas, gotując się do wymarszu za Oszmianę.
Akademicy ruszyli szparko ku Oszmianie, pomimo zmęczenia marszami i kontrmarszami. Najżwawiej jednak bodaj ruszył młody akademików dowódzca, pan Michał Lenartowicz. Co więcej, zaledwie do pierwszych dworków dotarto, poszeptał czegoś z Waszkiewiczem a sam nagle dał susa w boczną dróżkę i znikł między zabudowaniami.
Nasrożył się Tecław, przymówił Machwitz, — lecz Waszklewicz uspokoił.
Poszedł, wróci, dogoni, mantelzaczek zostawił na kwaterze.
A cenny snadź to był mantelzaczek, bo pan Michał sadził przez opłotki, pędził, ani bacząc, co się wokół dzieje. Kiedy nareszcie dopadł drzwi dworku pani Michałowskiej, wówczas zaledwie tchnął głębiej, otarł pot z czoła i zapukał.
Otwarła sługa. Lenartowicz coś zagadał, wetknął rubla srebrnego w czerwoną, mięsistą rękę i pobiegł do zajmowanej komnatki, tam poprawił czupryny, wodą się odświeżył i, chwyciwszy zawiniątko, wysunął się do antykamery.
Tutaj już od bocznego korytarza zaszeleściały falbanki. O kilka kroków przed nim stanęła zjawa pelikańska.
Lenartowicz zajrzał w oczy przepastne i skonfundował się. Miał tyle do powiedzenia. Tak sobie wszystko pięknie ułożył a tu odbiegła go cala moc wysłowienia.
— Przyszedłem, aby podziękować... bardzo gorąco podziękować...
Panna Joanna odrzuciła promień niesforny swych czarnych, jedwabistych splotów.
— Bardzo pan grzeczny, pan jeden... Pan odjeżdża? Szkoda, że pan odjeżdża. — zadzwonił melodyjny głosik.
— Muszę, panno Joanno, muszę...
Lśniące usteczka panny Michałowskiej wygięła melancholja.
— Szkoda, że pan musi!...
— Nigdy nie zapomnę!...
— I ja nie zapomnę.
Lenartowicz porwał ręce panny Joanny i do ust je przytulił. Nie broniła się, nie wyrywała, jeno główkę w tył odrzuciła, jakby do całunku się składała.
Akademik rozgorzał. Przysięgami rzucił, zaklęciami. Pierścioneczek, co po babce miał, na paluszek nałożył a wreszcie przypiął się zdradziecko do rozchylonych ustek i do uszka pod drżący na muszelce kolczyk się dorwał.
Panna Joanna zaś jeno słaniała się, jeno pierś jej falowała, jeno zapuszczone powieki poczerniały jej nagle a drobne paluszki skubały kurczowo kurtę strzelecką akademika.
Drzwi boczne zaskrzeczały natrętnie.
Lenartowicz oderwał się, zatoczył i rzucił do drzwi.
W chwili, kiedy pan Michał biegł doganiać swych kolegów, kapitan Stelnicki doczekał był się powrotu Biruli z czatami.
Moskale byli w Ukropiszkach. Trzech najpierwszych sprzątnięto jeszcze. Zmitrężą przy narzucaniu nowego mostu, lecz rozpięcie niewielkie pozwoli im się w godzinę uporać z grubsza.
Stelnicki gotował się do pochodu, a baczył jeszcze, jakby można przez Oszmianę bokami przejść, aby cofający się ostatni oddział trwogi nie powiększał a stłoczenia uniknął.
Naraz dopadł go „desperat“ Zienkowicza.
— Rozkaz Naczelnika! Rozkaz!
— Jaki rozkaz.
— Arjergarda zarządzi wywiezienie magazynów. Zatrzyma nieprzyjaciela na przedmieściu, aby ułatwić wyprawienie wozów; a cofając się będzie te wozy osłaniała.
Kapitan żachnął się.
— Moskale nadciągają. Mniejsza, ale kto wyprowadza magazyny?
— Arjergarda.
— Gdzież są magazyny? Które magazyny?
„Desperat“ nie miał wskazówki.
Rozkaz był. Nieprzyjaciela zatrzymać, magazyny wywieźć i odeskortować.
Stelnicki usta zaciął. Zrozumiał. Wyciągające oddziały pamiętały o wszystkiem krom o magazynach. Rozkaz był, należało go wykonać.
Pchnął kilkunastu strzelców na badanie magazynów.
Znaleziono. Były, trwały nie tknięte. Na rynku, na Holszańskiej ulicy, przy koszarach inwalidów, przy koszarach Wielkołuckiego pułku i u Dominikanów. Niektóre zapasy stoją już naładowane na wozach, wozów jest dosyć próżnych, tylko koni niema, woźniców niema.
Dowódzca arjergardy przytomność miał. Czterdziestu swych własnych strzelców spieszył, czterdzieści koni odrazu kazał wprzęgać do wozów. A równocześnie obsadzał owsiejowcami pierwsze domki przedmieścia, uszczuplony swój szwadron krył na załomie pierwszej ulicy.
Z magazynami tymczasem szło upornie. Wytoczono wreszcie pierwsze dziesięć wozów, ładowano już drugie dziesięć, lecz zapasy były znaczne. Koni było za mało. Od Ukropiszek natomiast zbliżała się, toczyła się drogą ciemna plama. Ostatnia wedeta strzałem witała już nadchodzących moskali.
W momencie tej nowej turbacji Stelnickiego, wyjechała z szeregu hrabianka Emilja.
— Kapitanie, pozwól mój pluton do wozów.
— Doskonale. Nawet tam żwawiej mu będzie. My, tutaj, ze dwie godziny jeszcze wytrzymamy... proszę, baczyć na czas... Ile koni? — Trzydzieści pięć. Pośpieszaj ciel
Emilja ze swym plutonem mszyła naprzełaj ulicami do koszar inwalidzkich, kędy jeszcze magazynów nie tknięto. Zastano tam istotnie kilka wozów już wyładowanych i kilkanaście bryk i wasągów. Zabrano się żywo do pracy. Pan Godaczewski, Stęgwiłło, Półnos nawet Desztrung szli o lepsze ze strzelcami imbrodzkimi. Zadanie było ciężkie. Magazyn był zawalony całemi stosami rozmaitego żelastwa wojskowego, belami jakichś materjałów, skrzynkami, wypełnionemi ciężarami. Czasu na przebieranie, na sortowanie nie było. Brano nagwałt co najbliższe, zwłaszcza, że dostęp do dalszych zapasów był zabarykadowany towarami, które już rozpoczęto układać na wozach.
Uporano się wreszcie ze sprzężajem pierwszych kilku wozów, łatając postronki a z rupiecia wszelakiego sztukując przygodne szleje. Zdołano nawet te wozy pchnąć na drogę ku Żupranom.
Kiedy jednak dźwigano zapasy do następnej partji wozów, rozległ się huk strzału armatniego.
Owsiejowcy się stropili, bo tuż za pierwszym strzałem rozległ się drugi i trzeci.
Hrabianka skinęła. Stęgwiłło z Godaczewskim i Desztrungiem wpadli między strzelców. Praca zawrzała teraz z podwójną energją.
Emilja wyprawiła na wedetę Półnosa, aby patrzył, czyli od Traktu Wileńskiego nie zacznie się odwrót arjergardy a sama wspięła się po belach, po żelastwie, po skrzynkach, w głąb magazynu, rozpatrując zapasy, jakby czegoś szukając.
Armaty rozhulały się już na dobre. Raz za razem wypełniały powietrze przeraźliwym łomotem, poprzedzając go niekiedy głuchym, ostrym trzaskiem.
Rosjanie bombardowali Oszmianę.
Kule szły jedna za drugą, w miarowych odstępach, rwały dworki, wyżerały w kamieniczkach ponure otwory, ludzkiej już szukając miazgi. Z rozsypisk, ze złomów, z walących się zabudowań już pierwsze dźwigały się dymy, już języki ognia lizały zęby gontów i poszycia strzech.
Desztrung tymczasem cztery następne wozy sprawił i poprowadził. Hrabianka, zasunięta w głębi szopy, wspinając się po całych górach wojskowego prowiantu, precz szukała. Szukała tegoć, co powstańskiej sztuki najgłówniejszą było treścią, najważniejszą potrzebą, szukała amunicji. Wozami ruszyły już smary, żelastwo, postronki, sukno, buty nawet, strzelb pęki, lecz wciąż nie było widać tego, co żołnierza trzyma w szeregu, co wroga odpędza, co daje zwycięstwo.
Aż hen, w głębi, pod ścianą olbrzymiej szopy, pod zawałami tłumoków, der końskich, starych kulbak, wykryła Emilja małą, podługowatą skrzynkę.
Zakrzyknęła na strzelców. Gromada wdarła się na góry towarów. Ustawiono się łańcuchem. Emilja w głębi sama zanurzała się w dolny pokład, sama wyciągała skrzynki i podawała je najbliższemu.
Armaty wyły zajadle, jakby do inwalidzkiego dobierały się magazynu, bo łoskot i trzask rozlegał się w pobliżu, — napełniał powietrze dymem, niósł chmury pyłu. Konie strzeleckie armatniej mowy niezwyczajne, wspinały się, szarpały. Robota trwała zajadła, gorączkowa. Trwała przecież krótko, bo oto naraz ręce hrabianki opadły bezwładnie. Skrzynek więcej nie było. Ledwie półtora woza drogocennego znalazło się ciężaru.
Lecz nie zdołano już zastanowić się, co by jeszcze najkonieczniejszego przybrać, kiedy nadbiegł Półnos.
Moskale już byli w ulicach Oszmiany.
Jeszcze siedem wozów było gotowych. Sześć koni tylko pozostało dla plutonu.
Ruszono natychmiast w bok, na główną ulicę, do żuprańskiej drogi. Tu już trzaskały dwururki strzeleckie. Szwadron arjergardy cofał się w nieładzie.
Armaty nagle umilkły. Przez chwilę słychać było zgiełk potyczki aż tu huknęła salwa karabinowa.
Wozy wlokły się naprzód, toczyły ze zgrzytem, rwaniem się zestrachanych koni. Zabłąkane kule wypryskiwały z rykoszetu ziomkami kamieni i grudy.
Emilja ze strzelcami ochraniała tyły konwoju. Stelnicki był za wozami. Już kilkunastu wolontarzy nie zdołało strzymać wierzchowców i pomknęło naprzód, ku Żupranom, już z głębi ulicy nadchodził ryk ponury żołdactwa, już jakiś brudnobury jeździec rzucił się ku Stelnickiemu i runął z koniem podcięty celnym strzałem.
Wozom i konwojowi groził atak.
Hrabianka zeskoczyła z konia. Imbrodzkich sformowała i zagrodziła ulicę. Łotwa puszczowa, chłopy na schwał, jeno lewego oka lepiej zmrużyli. Stelnicki poszedł za ich przykładem. Dwa plutony na piechotę zamienił. Resztę z luzakami do wozów wyprawił.
W głębi ulicy łysnęły piki kozackie. Brudnobura ciżba zawyła i skoczyła do ataku, lecz, przyjęta ostrym a celnym ogniem, rozpadła się i stanęła w miejscu.
Dalej cofnięto się z wozami, zyskano chwilę spocznienia. Gdy mijano przecież skrzyżowanie ulic, Emilja wsunęła w ramiona skrzyżowania owsiejowskich. Stelnicki zaś w głąb pośpieszał.
Nie czekano długo, bo oto brudnobura ciżba ochłonęła, sformowała się, i rozpuszczając kudłate konie, rzuciła się w szalonej szarży na obrońców konwoju.
Stelnicki sypnął raz i drugi mocnym ogniem, rozpęd kozactwa był przecież tak zapamiętały, iż stratował własnych padłych a szedł razem z końmi bez jeźdźców.
Zdawało się, że już nic tego pędu nie strzyma, bo już mijają skrzyżowanie, — gdy naraz trzasnęły dwururki łotewskie i wżarły się od boku. Stelnicki poprawił a przygrzał od przodu. Szarża skłębiła się. Kozacy cofnęli się. Zgaszono resztki i zaczęto uchodzić szybciej.
Wozy dosięgnęły przedmieścia, dobyły się na drogę i znikły w pagórkowatym zagajniku. Były ocalone. Pościg ustał.
Emilja z trudem dosiadła swego angleza. Ręce jej drżały, ziąb wskroś przechodził, krople zimnego potu rysowały na jej zapadłem, osmalonem obliczu białe bruzdy.
Stelnicki wlókł się tuż przy hrabiance. Dyszał ciężko, ręka mu krwawiła.
Birula przysunął się do Stelnickiego.
— Kapitanie, możeby wytchnienia dać... Patrz, ledwie się na nogach mogą utrzymać... Czterdzieści godzin rozgonu... rannych gromada...
— Ani myśli, — zachrypiał Stelnicki, — najkrótszego zatrzymania wystarczy, aby legli i tak zostali. Ładunków brak, byle patrol nas wytnie.
— Mamy amunicję na wozach!
— Proch tylko bez ołowiu, — ozwała się z trudem hrabianka. — W lasy musimy, w ostępy, jak najbliżej tamtych...
Kapitan rozwarł szeroko swe krwią nabiegłe oczy.
— Ach to pani, pani... Zdumiewam się, pojąć nie mogę a korzę się...
Od Oszmiany huknęła znów salwa karabinowa a za nią trzaskała jakaś bezładna tyraljerka.
Emilja zdarła konia. Byli na wzgórzu. Hen, po przez rzadki zagajnik, widać było kłębiącą dymami Oszmianę.
— Jakby bitwa jeszcze.
— Może zaskoczyli kogo. Nasi są wszyscy, prócz tych, którzy legli.
Zagajnik mrokiem pierwszym spłynął, oparami jął się otulać przed nocą. Arjergarda posuwała się ociężale. Ciemń zapadała coraz mocniejsza.
Nagle światłość podniebieska drogę leśną czerwonym rozwidniła blaskiem.
Pochód stanął bez komendy.
— Oszmiana. — zachrypiał rozpaczliwie jakiś głos.
— Oszmiana. — Oszmiana. — powtórzyło echo boru.
Oczy powstańców zaparły się na obłokach a poglądały ku zachodowi, kędy rozpalała się wielka, krwawa rana.
I pięście strzeleckie zacisnęły się kurczowo na pustych ładownicach.



XVI.

Pułkownik Werculin ciężko pracował na swe generalskie buljony.
Kiedy wyruszał z Wilna, gubernator Chrapowicki zapewniał był, iż dość kolumnie na trakcie stanąć, aby wszelka zbuntowana hołota powróciła do swych nor, a tutaj, od samych Rukoni, batalja jedna. Tysiące wroga, najpodlejsze napady, najchytrzejsze podstępy. Od Kownopola, od Polan, od Lidy, od Święcian zewsząd bandy nadchodzą, rekonesanse mu rozbijają, mosty niszczą, w byle gąszczu, w byle błocie się czają, odmieńce.
Z Ukropiszek szpiegi donieśli, iż oszmiańscy powstańcy powrócili do miasta i tam pewnie fortecę sobie czynią. A kiedy pchnął pół sotni pod Ukropiszki, wróciła ich ledwie połowa z nowiną, że powstańcy pod Ukropiszkami zalegli. Kiedy zaś całą kolumną tych przeklętych Ukropiszek dopadł, tyle było śladu nieprzyjaciela, co zwęglonych belek po spalonym moście.
Psubrat Otroszczenko na wymarszu przymawiał, że na przechadzkę go wyprawiają, że byle sto chałup podkurzyć, szubienic nastawić to i wojna skończona. Podlec buty mu szyje, Chiłkowa faworyt. Lepiej już chyba na Kaukazie było. Chałupa, to z dymem, czerkies, to kulą albo bagnetem. A tutaj gniazda zbójeckie, a jeszcze te szambelany, marszałki, kamerjunkry sowietniki. W ślepie tumani „błahoczynstwem“, za plecami proch miele.
Werculina coraz gwałtowniejsza złość szarpała a niepokój dręczył. Noc zmarnował, dzień cały zbałamucił i znów noc. I w Ukropiszkach znów te skurczone a chytre mordy. W pałąk się gną, żegnają po swojemu a łżą kanalje. Nikogo nie widzieli, nic nie słyszeli. Jedna dusza uczciwa się znalazła, powiedziała, lecz kto ją wie, więc dla pewności, zadyndała na sośnie. Niechże sobie w niebie sprawiedliwego od zdrajcy oddzielają, bo tu niema czasu. Uśmierzenie ma być, musi być uśmierzenie i będzie. Niech tylko bandy dadzą się wymacać, niech tylko, lepiej pokarze niż nad Terekiem.
W Ukropiszkach pułkownik ledwie wytchnąć mógł a pokrzepić się, gdy na rozświcie sztab-major Sokołów, którego był wyprawił ku Oszmianie, powrócił z raportem, iż kolumna stoi pod miastem i czeka na rozkazy. Z samej Oszmiany dostano języka. Powstańcy uciekli na Żuprany, aby garść wozy ładuje. Zresztą spokój.
Pułkownikowi raport się czegoś nie spodobał, lecz raport był, świadek był i to giefrajter Wielkołuckiego pułku, przez buntowników w Oszmianie rozbrojony i wolno puszczony.
Zwlókł się Werculin z tarantasu, konia dosiadł i między kabardyńców się zasunął, aby wjazd do Oszmiany odprawić a tam całą rewolucję wziąć na spytki.
Aliści, zaledwie kolumna się poruszyła, uszła ostatnie pół wiorsty, już pierwsze domostwa sypnęły grankulkami.
— Sokołow, różo sztabowa, słyszysz? Raport mi przywiozłeś!
— Niezawodnie tylko podjazd.
— Milczeć. Dosyć tych podjazdów twoich. Armaty na pozycje. Walić! Bataljon na osłonę baterji!
Dopiero, kiedy armaty zawyły a trup nieszczęsnego giefrajtera Wielkołuckiego pułku zakołysał się na gałęzi przydrożnej, pułkownik odsapnął.
Sztabs-major ucierał się ze strzelcami Stelnickiego, następował kozakami, już wpadł w głąb miasta.
Werculin pilnie baczył działania swej baterji, aż wreszcie rzucił po jednym bataljonie w lewo i prawo, aby ruchem flankowym wpadły do Oszmiany, zaczem armatniego ognia zaniechać kazał a sam, na czele kolumny, zanurzył się w wolną ulicę.
W oddali rozlegały się już tylko rzadkie, pojedyncze strzały.
Sztabs-major dopadł pułkownika z meldunkiem.
— Buntownicy rozbici! Oszmiana wzięta! Niema ani jednego powstańca!
Werculin zzieleniał, rude bokobrody mu się najeżyły, wyszczerzyły krzywe, żółte zęby.
— Sokołow, ty stary durniu, do lasu wlazłeś a drzewa nie widzisz. Miasto otoczyć! Ja ci pokażę, gdzie powstańcy siedzą!...
I tu Werculin splunął z obrzydzenia, na kabardyńców skinął, cuglami targnął.
Pod ścianą najbliższego domostwa, jakaś zestrachana, czarna gromadka, czapami lisiemi miotła kurz uliczny a z pod jarmułek pokorne słała spojrzenia.
Werculin podjechał.
— Co wy, syny sobacze?
— My, wierne dzieci najjaśniejszego cara, witamy cię niby w Syonie witali...
Pułkownik świsnął nahajką i ciął w gębę rabina.
— Paszoł won, jewrejskie mordy...
Rabin zatoczył się, nahaje potargały jarmułki. Rodały, które z tem samem wzruszeniem chciały witać zwycięzcę, z jakiem wtórowały powstańskiemu zapałowi, pod końskie poszły kopyta.
Pułkownik wjechał na rynek.
Pod ołtarzem klęczały skulone postacie, pod ratuszem znów jakaś garść ludzka, skulona, zwarta ramionami. Zresztą cisza, pustka wokół.
Werculin poglądał przez chwilę, wodził spojrzeniem po rozwijającej się wstędze kabardyńców, po dzwonach nadchodzącej piechoty.
— Burmistrz czeka na rozkazy, — zaraportował z boku adjutant.
Pułkownik wtulił głowę w ramiona, dolna szczęka wyciągnęła mu się ku przodowi, oczy zmrużyły w skurczu wściekłości.
— Pan burmistrz czeka, na rozkazy czeka... już tak długo czeka...
Czołowa kolumna piechoty zbliżała się do ratusza.
Pułkownik zerwał konia i, przed kolumną osadził.
— Pierwsza rota — na bagnety! Roznieść buntowszczyków! Marsz!
Kolumna ujęła w pół karabiny. Zawahała się i wpadła na garść bezbronnych ludzi pod ratuszem.
Wrzask przeraźliwy rozdarł powietrze, wrzaskowi odpowiedział jęk pod ołtarzem.
— Werculinowi piana na sine wystąpiła wargi. Do drugiej roty przypadł. Zachrypiał. Salwa karabinowa przygwoździła do ziemi skulone pod ołtarzem postacie. Druga salwa je poszarpała, aż bagnety potargały na czerwone płaty.
Komendy nie ustały.
Kolbami rozbito ołtarz, rozwalono podpory. I płomień buchnął i objął w całopalnym uścisku i trupy i powstańskiego Zbawiciela na potrzaskanym krzyżu.
— Urra, mołodcy, za cara naszego.!
— Urra! — Urra!!...
— Bij powstańców! Na sztyki bierz!...
Piechota jakby ociągała się, jakby nie rozumiała jeszcze. Szeregi jej zmieszały się, stłoczyły. Naraz z tego stłoczenia wypadło kilku, oderwało się i skręciło do najbliższego dworku. Drzwi się otwarły i tuż wypadł z nich rozpaczliwy krzyk, za nim runął na bruk krwawy ludzki szmat.
Jeszcze chwila, i bandy grenadjerów rzuciły się w ulice z pochylonemi bagnetami.
Werculin zawrócił teraz do kabardyńców i esaułów skrzyknął.
Już nie rozkazywał, warknął zaledwie.
Kabardyńcy zsunęli się z koni. Piki ustawili w kozły, przytroczyli burki do siodeł, zacisnęli rzemienie, przewieszonych przez pierś i ramię, samopałów, pozostawiając co szóstego przy koniach.
Nastąpiła jakaś ostra, sycząca komenda.
Kindżały łysnęły w zębach, krótkie pałasze zawisły na okręconych dokoła kiści postronkach.
Ruszyli, szli wolno, cicho, bezładną, skradającą się kupą, aż rozpadli się, zanurzyli się w dymy szerzących się pożarów.
Sto dworków naraz zaskowyczało, sto kamieniczek zabrzmiało strasznym lamentem, sto krwawych zaczęło się rozpraw, sto pierwszych kobiet poszło na przedśmiertne pohańbienie, stu pierwszych wyrostków bluzgało ostatkiem krwi, stu niemowlętom roztrzaskano czerepy, stu naraz oszalało nieszczęśników.
I w stu miejscach szalał rabunek, hulało zniszczenie, w stu miejscach lała się już nie tylko krew ale i wódka, żołdactwo moskiewskie podwakroć już było pijane.
Różnica broni znajdywała i tutaj swój własny wyraz.
Grenadjerzy kolbami wywalali drzwi, druzgotali wszystko co im się nawinęło, rozstrzeliwali czasami dla fantazji karabinierskiej, bagnetami mietli a czasami pijackie odbywali sądy, sztuczniejsze wymyślali konanie a czasami, zwabieni wieścią o bogatszem domostwie czy izbie, porzucali okaleczone ofiary śród drzazg chudoby, śród zaprószonego ognia. Grenadjerzy przytem baczyli na sklepiki, na handle, na składy i na karczmy.
Kabardyńcy spadali bez szelestu, bez ostrzeżenia, bez groźby. Wsuwali się dymnikami, wytłaczali szyby, skradali się od podwórz i gospodarskich komórek i rżnęli, po gardłach ciągnęli kindżałami, rzadziej płatali. Dopiero uporawszy się z grubsza, kończyli z dziewczętami. Brali zaś tylko to, co się świeciło, co błyszczało. Sprawiali się bez wrzasków, bez pisków. Kiedy skończyli nawet żaden trup nie zabulgotał im na pożegnanie. Kabardyńską, carską rozumieli robotę.
Niekiedy mord napotykał na opór. Powstańcy śmieli się buntować, tarasować drzwi, zamykać, kołami podpierać, bronić! Rycerzy pułkownika Werculina tem tylko sprawiedliwsza ogarniała pasja. Wówczas już nie zabijali ale wyrzynali buntownicze jęzory, pruli trzewia, ciężarnym niewiastom rozrywali brzuchy i wyszarpywali nieźrałe płody, wydłubywali nikczemne, nienawiścią patrzące ślepia, rozdeptywali żebra.
A niekiedy znów brak oporu także niewiadomo co krył.
Oto, kiedy starszy podoficer, Czyrykow, namęczywszy się ze swym zwodem nad kupą żydów, ruszył możniejszego patrzyć domostwa i runął ku drzwiom dworku doktora Zakrzewskiego, te odrazu się otwarły na ściężaj.
Doktór Zakrzewski sam otwarł i ozwał się.
Lekarzem jest, powiedział, co trzeba sam da, da wszystko, rodzina tylko najbliższa, żadnych powstańców. Można wszystko zobaczyć, wszystko, co potrzebne, zabrać... wina wytoczyć... a tu i ruble są. Wszystkie, jakie posiada, oddaje sam panom sołdatom.
Czyrykow oczy wytrzeszczył, ruble schował i sam nie wiedział, jak teraz.
Pchnął go przecież z tyłu Koniuszkin. Więc poszedł dalej. Idzie, a tu zaraz w pierwszej izbie siedzi w kącie niewiasta i jakiś stary siedzi i jeszcze baba i ze dwie dziewuchy siedzą. A doktór łyżki pokazuje, srebro prosi zabrać.
Czyrykow ogląda, baby się trzęsą, stary dzwoni zębami. Po dobrej woli wszystko. Brać to brać.
Przepił doktór, — nie trucizna. Grzeje dobrze. Cholery nie buntowniki!...
Czknął podoficer, rezonu nabrał.
— A jakże wy tutaj z powstaństwem?
Lekarz mamrocze pod nosem, aż tu, nagle, wrzask.
Czyrykow skoczył, patrzy, a to Koniuszkin, który, choć trzy zadławił żydówki, babom się przyglądał, ciągnie za włosy dziewkę z pod stołka starego.
Dziewka wrzeszczy, stary do niego, zatarmosił Koniuszkinem i grzmotnął go w nos. Koniuszkin się odwinął, śmignął tasakiem grenadjerskim, łeb szelmie otworzył.
Lecz tuż, prawie z pod nóg, zerwała się dziewka i wypaliła z pistoletu Koniuszkinowi w oczy.
Koniuszkin runął i aby Chrystosem stęknął.
Czyrykow zawył. Dziewce bagnet do brzucha zasadził, obrócił, szarpnął, flaki wyrwał i rzucił flakami.
Zwód skończył z babami i lekarzem.
A Koniuszkin leżał i aby się krztusił, miał dosyć.
Ścisnęło się serce grenadjerskie Czyrykowowi. Pasja go zdjęła ostatnia.
Zakrzyknął. Dalej walić wszystko, na kawały rozrywać, trzaskać, tłuc, z kałem mieszać i te „ichnie“ obrazy i te „ichnie“ chresty i te poduchy i te bogactwa.
Teraz ognia dawać, ognia! A Koniuszkinowi podłożyć karabiny i zanieść na rynek — niech pogrzeb ma chrześcijański, bo mołodcem był grenadjerskim!
Podoficer Czyrykow szedł z następnym rozprawiać się dworkiem a za nim płomienie już syczały, już zbliżały się śladami jarzących się iskier ku poszarpanym zwłokom Lucynki Zakrzewskiej.
Żałośniejsza przygoda wydarzyła się feldfeblowi Jegorowi, który padł ofiarą swej własnej, wrodzonej dobroci.
Z trzema żołnierzami tylko, bo reszta bobrowała jeszcze w sąsiedztwie, zamożnego dopadł obejścia a patrzył, jak się dostać prędzej, gdy już cała dama grzecznie wita zaprasza „pana oficera“ do mieszkania.
Jegorow idzie naprzód, tasaka maca, ale idzie. Na stole dwie świece a z pomiędzy świec sam car patrzy na niego z kolorowego obrazka.
Feldfebel aż się przeżegnał. Toć on sam, batiuszka, taki kołnierz sterczący a czerwony, taki mundur zielony, jak na placu przed senatem, kiedy to Jegorow w lejb-grenadjerach służył i sam, grzech powiedzieć, o mało do buntu z całym pułkiem nie poszedł.
Dama z miejsca rozpowiada.
Michałowska jest, siostra rodzona radcy Pelikana, co rektorem jest w Wilnie, samego gubernatora przyjacielem jest. Tu wisi na ścianie, krzyże już ma cztery, Annę ma, i Włodzimierza ma i Aleksandra Newskiego ma... A mąż był sędzią. Sama się podziewa i sama się tu męczy a czeka tylko, aby do brata, do sowietnika wracać, do Wilna jechać. Chciała zaraz stąd, niepodobna było. Najechało rozmaitych, zaburzeń narobili... złego narobili, innych namówili... Pułkownika Werculina zna, dobrze zna. Kiedy marszałek Dybicz był ostatni raz na paradzie, z pułkownikiem długo rozmawiała...
Jegorow w lot chwycił. Znaczna jakaś osoba. Na żołnierzy krzyknął, aby z łapami nie szli.
Dama prosi siadać.
Feldfebel zna przystojność.
Rozgląda się, dama precz mówi, częstuje, Jegorow półgębkiem sączy, małemi kawałeczkami się raczy powoli. Wielka dama mieszka. Tu zegar cyka, a tam zwierciadło, tu się świeci tam się świeci.
Zapiszczały dziewczyny w głębi. Dama sama wybiegła, zgromiła, aby byle czego nie piszczały. Sprawiedliwa niewiasta.
We drzwiach, ku powracającej z głębi damie, jakiś cień się podślizgnął.
Jegorow baczył. A któż to? Córka? Doczka? Niechże dama doczki nie chowa. Przyjemniej w kompanji.
Weszła doczka. Feldfebel mało się nie zachłysnął. Rozmaite widział. Dworskie frejliny w kokosznikach widział. Generałowe korpusu widział a takiej jeszcze nie oglądał. Patrzy, oczu oderwać nie może. Przy sobie ją posadził. Dyszy cała a pachnie.
Jegorow nie strzymał się, musnął zczerniałą ręką po białej twarzy. Puchy, jakby na artyleryjskim kołnierzu.
Nachmurzyła się. Dama grzecznie doczkę upomniała.
— Pan oficer przecież żartuje.
Feldfeblowi uczyniło się błogo. Za rączkę chwycił, zniknęła mu w twardej, nasęczonej garści, niema jej a coś tam kręci się, coś łechce a zwija się.
Wielka, perlista łza spłynęła po twarzyczce.
Jegorowa tkliwość przejęła. Łeb swój wielki, pochylił ku czarnym splotom, szeroką swą brodatą gębę do twarzyczki przysunął.
No, pan oficer... sobie żartuje... Ot taką krasawicę zobaczył, jakże ma nie żartować a tych piękności nie oglądać a nie ucieszyć się takiemu stworzeniu...
Wtem coś zachrobotało mu za plecami. Dama krzyknęła. Feldfebel porwał się, obrócił. We drzwiach stała brudno-szara kupa kabardyńców. W komnacie powiało smrodem zgnilizny.
Jegorow pierś wydął groźnie a rycersko.
— Precz stąd, — ja tu jestem. Moja tutaj sprawa!
Nastąpiła chwila długiej, śmiertelnej ciszy, śród której rozlegało się tylko ponure, przeciągłe sapanie.
Aż stół poderwał się, trzasnął w pająk i z łomotem i brzękiem tłuczonych naczyń uderzył w przeciwległą ścianę. Wycie kabardyńców zmieszało się z rykiem Jegorowa, wrzaskiem, szamotaniem, rozbijaniem, rzężeniem, jękami i przeraźliwym chichotem.
I dom pani Michałowskiej jeszcze długo rozbrzmiewał jakimś, nieludzkim skowykiem, jakiemś łkającem kwileniem.
Wreszcie ucichło, ustało wszystko.
Trup Jegorowa leżał z rozciętem gardłem i kapał ostatkiem posoki na sponiewierany wizerunek cara Mikołaja a wytrzeszczonemi, szklannemi oczyma poglądał ku nagiemu, poszarpanemu ciału, jakby w pokancerowanym kadłubie z obciętemi uszyma, z poobrzynanymi palcami, rozeznać chciał krasą malowaną postać pięknej panny Michałowskiej, faworytki radcy stanu, Pelikana, kawalera moskiewskich orderów a zaprzaństwa dygnitarza.
Pułkownik Werculin tymczasem na rynku oszmiańskim dowodził.
Sztabowców rozsyłał, raporty odbierał a gdzie trzeba pchał wartujące roty, aby ład był i aby ci i tamci pohulali.
Żołdactwo zwalało już na kupy całe stosy zrabowanych rzeczy. Znosiło rannych żołnierzy, ściągało zwłoki poległych.
Bitwa szła. Powstaństwo jeszcze się broniło.
Werculin kazał ratusz wyczyścić. Tam postanowił swą założyć kwaterę.
Sołdaci uwijali się. Wyrzucili archiwa, papierowe śmiecie, naznosili kobierców, sprzętów naznosili. Poukładali pięknie. Bab nahajkami sprowadzili i kolację zastawili dla dowódcy. Okrutnie zmyślny naród. W bród było wszystkiego. Dobrze sobie żyli tutaj, buntowniki.
Zmierzch nadchodził. Rynek czerwonym rozjaśniał się odblaskiem. Dym stawał się coraz bardziej żrącym. Pułkownik zawrócił do ratusza.
U Świętego Michała zadrżała cicho sygnaturka.
Jeszcze dyndają, — takie syny.
— Wymieść te budy!
Rzucili się sołdaci do kościoła, zadudnili, siekierami spróbowali, tasakami, — drzwi pryskały drzazgą, nie ustępowały.
Niezaradny lud.
— Armatę dawać!
Zatoczono, narychtowano, dwoma strzałami wywalono i drzwi i zastawę w kruchcie i ołtarz główny przeorano. I dopiero chmarę najgorszego powstańskiego pokolenia wygnieciono, księdza-przecherę, najzawziętszego, Kuszelewskiego, zakłóto na chórze. Ze dwie godziny było trudu, aby pochodniami wykurzyć z kościoła polską rewolucję. U Dominikanów jeszcze więcej psiarstwa, i u Franciszkanów, i u Kalwina i u żydów.
A sołdaciki, choć im ręce mdleją z umęczenia, z tego żgania, rąbania, gniecenia a humor mają, a lada czem, niby dziatki, się weselą. Ciągną ornaty, pogańskie naczynia, w białych habitach tańczą, monstrancjami rzucają a zapijają ze złotych kielichów na sławę carowi i Bogu, w Trójcy Świętej „jedinomu“.
Werculin do stołu zasiadł.
Sokołowa zasadził, kapitana von Lievena zasadził i raczył się, jednak mu nie szło czegoś.
Sokołow się spił odrazu i płakał mu i zawodził, że pułkownik od „starych durniów“ i „roż sztabowych“ przed frontem go zezwał. Von Lieven zaś plótł ciągle, iż jego matka była Pahlenówną z domu i to z tych Pahlenów, co to prawdziwemi są Pahlenami.
Zbył się Werculin kompanji. Na kozaków zakrzyknął, aby mu szlachecką sprowadzili dziewczynę.
I sprowadzili. Niczego była, lecz chamka ostatnia. On z dobrem słowem a ona z pazurami, twarz mu podrapała. Obrzydła mu odrazu, kopnął i kabardyńcom dał.
Pułkownik ulżył sobie pasa, haftki u kołnierza rozpiął i pociągał z kieliszka.
Łuna bila po przez szyby i ćmiła żółte światło skwierczących w bogatym, kościelnym kandelabrze świec woskowych. Z otwartych do sieni drzwi szła woń spalenizny. Czasami wartownik ozwał się głośniej, czasami trzasnął w dali karabin, czasami przeciągły rozległ się stęk.
Werculin tchnął mocniej.
Przyszedł i zwyciężył. Był taki jeden, co tak zrobił i on tak zrobił. Otroszczenko intrygował u Ghrapowickiego a on pokazał, wszystkim pokazał. Bitew bez liku stoczył i stoczy jeszcze aż całe gniazdo rewolucji zniszczy, bo czego się dziś nie skończy to się jutro zacznie. Po kaukazku trzeba, po kabardyńsku. Litwini, łotysze, białorusini — same polskie buntowszczyki. A nadymali się, grafy, pany, rejenty, baroniki, marszałki — poczują jeszcze. Chrapowicki mówi, iż wojna idzie, a to nie wojna a bunt, — a na bunt trzeba stryczka i nożyczka... Długo mu szło, twardo szło. Dziesięć lat w sołdatach, palki brał a teraz sam daje i co chce daje. Nie było sławy, jest i sława i miłościwość carska jest. Gdyby tak jeszcze choć ze cztery sotnie kabardyńców i pod Jeziorosy. Tam byłoby co i kurzyć i wykurzyć... No i będzie, jak Bóg da, i to będzie...
Pułkownik zadumał się i namarszczył. Przykre może odświeżał wspomnienia, bo mu pod rudą czupryną ważkie sfałdowało się czoło a żyły na skroniach w zygzaki nabrzmiały.
Mocniejszy wiew spalenizny musnął go po twarzy.
Werculin obrócił się machinalnie, spojrzał ku oknu i osłupiał.
W otwartym lufciku sterczała ku niemu lufa krucicy a z poza lufy świdrowało go wskroś straszne spojrzenie.
Pułkownikowi oddech zamarł.
Znał to spojrzenie, pamiętał, rozeznawał rysy.
Chciał poruszyć wargami, nie mógł. Drżał, jak liść.
— Hyclu!... — rozległ się przejmujący szept.
Werculin szarpnął się całem ciałem.
Padł strzał, lecz pułkownika tylko osmalił.
Zakotłowało się pod ratuszem. Wybiegł do wartowników.
— Łapaj, żywcem bierz...
Żołnierze rzucili się za uchodzącym cieniem. Pod oknem kwatery Werculina tarzał się sołdat z rozpłatanym łbem.
Pułkownik dygotał jeszcze, do siebie nie mógł przyjść. Cudem kuli uniknął.
Półnos, ten najgorszy, ten zbój powstański, tutaj go zeszedł, pośród własnych jego żołnierzy!
Werculin o konia zakrzyknął, dosiadł, między eskortę kozacką wjechał i ruszył cwałem, poprzez pożarami i mordem bramowane ulice.
Świt nadszedł ołowiany, mglisty, wilgotny.
Oszmianę spowijała cisza cmentarna.
Dogasały zgliszcza.
Ulice zawalone potrzaskanym sprzętem, czarne, bezkształtne otwory zrabowanych domów, rdzawe kałuże i strzępy ludzkie i zapach spalenizny i trupi przejmujący zaduch.
Czasami jakiś stęk jeszcze, wybuch dzikiego, obłąkanego śmiechu, jakiś chrobot, skradający się pod ziemią, jakiś duch, włóczący po pogorzeliskach swe wspomnienia.
Nigdzie ani człowieka, ani psa nawet.
I nigdzie już ani skargi, ani modlitwy, ani łzy.
Warknęły bębny. Zapiszczały fajfry.
Miarowy chrzęst. Za nim zgiełk komend.
Na rynku oszmiańskim wznoszono szubienice, rozplątywano łańcuchy, pęki zwożono rózeg.
Na ostatek ludności czekał jeszcze sąd... czekał po szakalach kat.
I tak wypełniły się dni oszmiańskiego męczeństwa, oszmiańskiej ofiary, oszmiańskiej rzezi.
Oszmiano, bądź błogosławiona na wieki w każdem sercu polskiem, w każdem tchnieniu, w każdej grudce twej świętej, bo krwią niewinną nasyconej ziemi.



XVII.

W ciągu dwóch tygodni, po szalonym ataku Grużewskiego na Rosienie, powstanie ogarnęło całą Litwę ze Żmujdzią i Inflantami — w ciągu miesiąca niespełna urosło na potęgę, która nietylko ważyła się w miasteczkach powiatowych osaczać zgoła mocne załogi, nietylko w otwartem polu mierzyć się z karnym, zaopatrzonym dobrze żołnierzem, ale już zbierała się na opasanie i zdobycie Wilna.
Zanim przerażeni, zdziesiątkowani dowódcy posterunków rosyjskich zdołali na alarm uderzyć, zanim hiobowe wieści dosięgnęły sztabów, gubernatorów, naczelników dywizyj, powstanie już dźwignęło Szawle, Telsze, Kroże, Wiłkomierz, już targnęło posadami Kowna, już ozwało się i w Kiejdanach i w Dziśnie.
Onufry Jacewicz szedł na zdobywanie Połągi, Gasztowtt na Bejsagołę, w brasławskiem panował Prusak, w zawilejskiem Bortkiewicz z Piotuchami Kublickimi, Szukszla z Prozorem Marjampolowi dyktatorzyli, Przeździecki Oszmianie, Ogiński Trokom, Załuski Upicie, Retów podawał dłonie Poniewieżowi, Święciany Szkudom, Korciany Wilejce.
Generalicja rosyjska jęła co tchu słać kolumny wojska na zgaszenie powstania, na ratowanie szczątków uchodzących garnizonów.
Wojsko ruszyło zewsząd. Więc generał Pahlen z pod Rygi, Meyer od Mitawy, Nabokow z Jakobsztatu, Renenkampf od Lipawy, Sulima, Offenberg i Malinowski od Niemna, Chiłkow z Wilna, Kabłukow z Dyneburga, a Bortolomey z za pruskiej granicy, za którą był się schronił. Wojsko ruszyło, i nie wojsko tylko, bo i bandy burłaków, podjudzone przez kurlandzkich baronów i chmary kozactwa, zaprawionego na okropnych rozprawach w Kabardzie, i straszniejsza od nich cholera.
Powstańcy się nie ulękli. Walczyli na wszystkich punktach naraz, od Dźwiny po Bałtyk, od Szawli do Białowieży. Po dwakroć dobywali Wiłkomierza; wyparci zeń ponownie, rozpędzeni, znów się formowali, a po tygodniu, dwóch, znów w Wiłkomierzu zatykali orła z pogonią. Zgnieceni, w pień wycięci, jawili się, niby Piotrowiny, zbierali i znów szli, znów zwyciężali, znów marli.
Ziemie zaniemeńskie spowiły się łunami pożarów, wzniecanych na pokaranie miast i wsi. Oszmiana pławiła się we krwi. Połąga, Upita, Szawle, Telsze, Rosienie, zamieniły się w pogorzeliska.
Powstańcy, mimo wszystko, trwali. Tam gdzie dzwonów nie starczyło na lanie armat, gdzie nie można było, jak w Worniach, założyć ludwisarni, tam z wiekowych dębów je budowano. Za trzecim nieraz wystrzałem z takiego działa ogniomistrz padał rozszarpany eksplozją, ale padał świadom, że dwoma pierwszemi wyżarł krwawą ranę w kolumnie nieprzyjacielskiej.
Proch i amunicję zdobywano garściami. Powstańcy w jaszczykach moskiewskich mieli swoje magazyny.
Duch mocny, hardy był na Litwie i wiara w zwycięstwo niezachwiana.
Bo też aż się roiło od dobrych wieści, zapowiadających rychłe wyzwolenie. Toć podobno okręty angielskie, bronią, co przedniejszą ładowne, pędziły Bałtykiem, Francja gotowała odsiecz, a Turcja, ta niezawodna przyjaciółka, ostateczne wyprawiła posły Petersburgowi. Ba, nawet mość pruska, coraz grzeczniej myślała, bo co który emisarjusz do Królewca albo i Tylży dotarł, to mu sam komendant ręce wyściskał, z przyjaźnią się oświadczył, a prochu pozwolił nakupić, ile chciał. Coś drogi okrutnie był ten proch pruski, bo na dziesięć, na wagę złota opłaconych transportów, jeden zaledwie potrafił ustrzec się, czatującej nań na granicy, zasadzce, ale trudno było łaskawość pruską negować.
Wieści te radowały powstańców, lecz krzepiły inne i bliższe, serdeczniejsze. Wieści te bowiem mówiły ludowi o dziewicy-rycerzu, który nad Dźwiną srogie odniósł zwycięstwo; mówiły o pięknym powstańcu-bohaterze, o twarzy anielskiej, powalającym wrogów jednem spojrzeniem; mówiły o męstwie, poświęceniu, samozaparciu, wielkiem doświadczeniu bitewnem hrabianki Emilji Platerówny.
Ten mocny duch, ożywiający powstańców, sprawił, że imć pan Karol Załuski, po nieudanym ruchu na opanowanie Wilna i przeprawieniu się na prawy brzeg Wilji, nie stracił fantazji. Co nielada było hartem, bacząc, że w Szadowie same niepomyślne raporty nań spadły. Prozor, po zajadłej bitwie pod Kiejdanami, ledwie z garstką ocalał, generał Nabokow opanował Birże, Renenkampf Połągę, Meyer Linkowo, Pahlen zagarnął połowę telszewskiego powiatu, Szynman okopuje się w Szawlach, a w ostatku, że generałowie, Sulima, Offenberg i Malinowski z dywizją piechoty, brygady jazdy, baterją artylerji pieszej i dwiema armatami konnej idą na Poniewież.
Załuski na ten koniec nakazał oddziałom dążenie do Śmilg, sam zaś, zatrwożony rozpaczliwem pismem komendanta placu w Poniewieżu, Januszewicza, o wynikłych tam rozruchach, podążył samotrzeć do Poniewieża, wzywając Kordzikowskiego, aby śpieszył za nim w trzysta ludzi.
Naczelnik upicki a wyprawy na Wilno dowódca w samą porę Poniewieża dosięgnął. Tu bowiem do grasującej cholery przyłączyła się krnąbrność i złość. Okrzyk „zdrada“ padł między młodzież powstańską, odtrącił dowódców i krwawy zebrał trybunał. Poszlaki były silne, osobliwie na Żydów i burłaków. Trybunałowi starczyło poszlak. Wyrok zapadł, szubienice jęło stawiać. Załuski ledwie że zdążył, przy pomocy Kordzikowskiego, wyrwać skazańców strykom i Poniewież obstawić placówkami.
Rebelja atoli bynajmniej nie dała za wygrane — i gdy paktowaniem nie potrafiła zniewolić Załuskiego do ustępstw, otwartym zagroziła buntem. Poniewież zawrzał. Liczni między powstańcami palestranci utworzyli na poczekaniu kluby i klubiki, nawoływali do procesowania dowódców o sprzeniewierstwo, a, mimo patrole Kordzikowskiego, zachęcali motłoch do wypowiedzenia posłuszeństwa.
Załuski ze Straszewiczem i Truskowskim, dla zażegnania nieszczęścia, usiłowali szalonych przekonać do karności — daremnie. Ci bowiem, nabrawszy zadufania, coraz śmielej stawili się Załuskiemu.
Stąd łatwo sobie wystawić alterację naczelnika upitskiego, gdy, podczas tych spierań, zameldowano mu przybycie hrabianki Emilji Platerówny! Jeszcze trzeba było do zamętu, aby ów wolontarz w spódnicy mu się jawił! Chyba na wzmożenie krnąbrności, na przykład lepszy, iż nawet panna ma prawo chorągiewkę sobie sformować i regimetarza udawać.
Załuski się żachnął, lecz, wspomniawszy na zacność rodu, pohamował się i Straszewiczowi polecił rozmówić się z hrabianką, a co najważniejsze — odprawić ją co prędzej.
Straszewicz bardzo zgrabnie wywiązał się z zadania. A choć Emilja raz i drugi zmieszała go prostą a szlachetną odpowiedzią, choć rozbroiła a przecie odgadał szczęśliwie rozkaz Załuskiego i, wraz z komplementem dla hrabianki, rzecz zakończył oświadczeniem, iż naczelnik upicki nie ma dla niej szarży, a na przyjęcie hrabianki do szeregu zgodzić się nie może, bo nie ma ani sił, ani środków, by ją uchronić przed setkami przykrości, wynikających z przymusu obcowania z prostakami.
Hrabianka usiłowała jeszcze odezwać się, odeprzeć wywody, lecz Straszewicz znów komplementami sypnął i wykręciwszy się na pięcie, pozostawił Emilję samą.
Hrabiankę gorycz zdjęła. Od tygodni darła się do Załuskiego, od tygodni żyła imieniem naczelnika upickiego — i na to, aby ją tu odtrącono. Emilja wyszła z dworku Załuskiego na miasto i skierowała się ociężale ku lepiance na skraju, kędy była zostawiła chorą Anetkę Prószyńską pod opieką Półnosa.
Lecz, tuż przed lepianką, mocy jej zabrakło na rozpowiedzenie przyjęcia, które ją spotkało, więc usiadła na kamieniu przydrożnym i pogrążyła się w bolesnej zadumie.
Oto od trzech prawie tygodni tułała się, lasami się przedzierała, puszczami kluczyła, tak, od pamiętnego pogromu za Jeziorosami, od chwili, gdy gromada kmieci z młodszym Stęgwiłłą wyrwała ją przemocą bagnetom, gdy nie pozwoliła jej ledz. Wolej było umrzeć na tem strasznem pobojowisku. Wolej było nie przeżyć tych ostatnich, oszmiańskich tygodni. Nie patrzeć, nie widzieć tych swarów, tych kłótni tam, pod Żupranami, prawie w obliczu płonącej, jak pochodnia, Oszmiany... tego dzielenia się na ambicje, na bezsilne plutoniki. Z jednego dziesięciu się narodziło wodzów a lud, lud rozbiegał się, tchórzliwe serca znajdywały pozór.
Po tygodniach męki, z tysięcznego prawie oddziału uczyniło się kilkunastu. Chcieli zostawać przy niej, oparła się. Nie chciała dowództwa. Odesłała ich Cezaremu. Sama wolała dalej wędrować, byle dalej od oszmiańskich zgliszcz.
Tam, pod Jeziorosami, Litwinow nie zadowolnił się wygraną bitwą, nie poprzestawał był na pościgu. Jeziorosy strawił pożar, za Jeziorosami Imbrody, prastara siedziba Mohlów, za Imbrodami Dusiaty... Winowajczynię ścigał...
A ona była tuż, poglądała na dzieło zniszczenia. Czołgając się rowami, słyszała jęki ludu, wyrzekania słyszała, bezsilna.
I potem uciekała, bała się do rodzonych zapukać, bała znajomym się przypomnieć, bała odwołać do najbliższych, aby nie sprowadzić na nich pomsty, nieszczęścia, rozpaczy...
Z początku do Grużewskiego myślała, do niego pragnęła — lecz o Grużewskim teraz słych zaginął, a natomiast o potędze Załuskiego dziwy powiadano... Lecz nie dla dziwów hrabianka zaniechała myśli o Grużewskim, lecz dla trwogi wewnętrznej, dla rozterki, która ją ścigała szlachetnem obliczem Juljusza.
Mogła była do Cezarego iść, — ale i tego nie chciała. Cezary otoczyłby ją staraniem, opieką, względami, a ona pragnęła już tylko za żołnierza walczyć, za szeregowca.
Nadomiar przedostanie się do Załuskiego utrudniała jej choroba Anetki, a więcej jeszcze upór Półnosa, który pod tym jedynie warunkiem deklarował się Anetkę do Antuzowa odwieźć, że Emilja znajdzie dla się bądź schronienie, bądź zaciąg stosowny.
Zgiełk pomieszanych głosów i blask pochodni wyrwał hrabiankę tym gorzkim myślom.
Emilja spojrzała przed się. O kilkanaście kroków przed nią, u podsieni karczmy, kotłowała się zbrojna ciżba powstańców, wykrzykując zapamiętale a jakowemiś groźbami hucząc.
Hrabianka podniosła się, aby do lepianki zawrócić, gdy naraz milczenie zaległo ciżbę, a obocześnie zabrzmiał głos młody i zapanował nad milczeniem i takiemi wyrazami rzucił, iż Emilja stanęła, jak wryta, nie mogąc wątku chwycić.
Słowa: „zdrada“, „niedołęstwo“, „szpieg“, „sprzedawczyk“, „Targowica“ sypały się bezustanku, budząc śród ciżby złowróżbne pomruki, a hrabianka precz jeszcze nie pojmowała osnowy.
Aż kiedy, po zapalczywszem odezwaniu mówcy, wrzaśnięto: „na gałąź z Załuskim!“ — Emilja, całą ogarnęła prawdę. Lecz nim zdołała się poruszyć, już z głębi ulicy wypadł oddział kawalerji Kordzikowskiego, już do rozejścia się wezwał zbuntowaną gromadę i już broń do oka podniósł. Gromada odpowiedziała łyskiem stali...
Nastąpiła chwila straszna. Kordzikowski jeszcze raz zawołał na upamiętanie, lecz obelgami przyjęty, — dobył pałasza na danie komendy...
Hrabianka rzuciła się między wycelowane lufy.
— Bratobójstwem nie kalajcie świętej sprawy!
Na ten okrzyk, a bardziej na widok pięknej, natchnionej twarzyczki Emilji, osłupienie zdjęło przeciwników. Ale na krótko, bo wnet warknięto gniewnie:
— Precz z tym smarkaczem! — Zmykaj, pókiś cały! — Baczność! — Rozejść się po kwaterach! — Zobaczymy!
Lufy znów podniosły się. Ale hrabianka ani drgnęła i w odpowiedzi rozkazała ostro:
— Do nogi broń! Ani kroku!
— Co to? — Kto? — Cel!
Hrabianka wyrwała sztylet z zanadrza.
— Wolej mi samobójstwem skończyć, niż z bratniej poledz ręki!... Jestem Platerówna!
Na dźwięk tego nazwiska lufy pochyliły się ku ziemi i opadły bezwładnie, upokorzone.



XVIII.

Zanim imć pan Karol Załuski powziął był wiadomość o zajściu, które zażegnało wdanie się hrabianki Emilji, w Poniewieżu wszelki ład rebelji zginął, a wrzenie zamieniło się w niemilknące wiwaty na cześć Platerówny. Załuski chciał dziękować hrabiance, a co ważniejsze, złagodzić odprawę, daną jej przez Straszewicza, lecz Emilja tak się zawieruszyła, że adjutanci naczelnika nie mogli jej znaleźć.
Zresztą i czasu nie było na szukanie. Wtóry kurjer Prozora potwierdził wiadomość o zbliżaniu się korpusu nieprzyjacielskiego. Załuski więc polecił Leonowi Potockiemu, który tu oddziałem frejszyców wiłkomierskich dowodził, objąć przewód i z Poniewieża wyprowadzić powstańców do Śmilg na połączenie z całą federacją. Załuski zaś z adjutantami naprzód mszył.
Na radzie wojennej w Śmilgach postanowiono rozpocząć marsz ku Rosieniom i tam dopiero, w okolicy wolnej od kolumn nieprzyjacielskich, zgotować generałom opór należyty. Teraz bowiem, choć wojsko federacyjne powstańców liczyło z górą siedem tysięcy luda jednakże niedostatek amunicji nie pozwalał mu myśleć o stawieniu czoła armatom.
Aliści generał Sulima, uprzedzony przez szpiegów o cofaniu się Załuskiego, podwoił kroku i wraz z Offenbergiem i Malinowskim zaatakował powstańców na popasie, pod Przystowianami.
Załuski wraz z naczelnikiem swego sztabu, Antonim Góreckim, przewidzieli możliwość napadu. Stąd więc, choć Sulima zmiótł im arjergardę, przecież oskrzydlić ich nie zdołał, bo pozycją zapierali się o lasy i bagna, a równocześnie frejszyce wiłkomierscy z „akademikami“ od prawego skrzydła morderczym ogniem powitali skradających się ułanów Offenberga. Malinowski, na widok porażki, pośpieszył z armatami, lecz Potocki, który tu dowodził, osłonił się zagajnikiem i w tyraljerkę rozsypał strzelców.
Bitwa w kilka chwil na całym wybuchnęła froncie. Powstańcy dzielnie się trzymali, lecz ich sztab zawczasu obrachował naboje. Więc gdy oddziały Bilewieza, Izenszmidta, Miłosza, Przeciszewskiego, Kossowskiego, Giecewicza, Matusewicza i Potockiego trzymały nieprzyjaciela, tabor powstański już uchodził, już cofał się. Dopiero kiedy ten Bejsagoły dosięgnął, dano sygnał do odwrotu.
A był czas największy potemu, bo granaty rosyjskie okrutne spustoszenie siać zaczęły, — co gorsze, kosynjerzy Prószyńskiego i Miłosza, po stracie swych walecznych dowódców, nie wytrzymali ataku na bagnety i pozwolili Sulimie opanować zabudowania czerwono-dworskiego folwarku.
Ale odwrót, choć otrąbiony i zaraportowany przez ordynansów, nie znalazł posłuchu na prawem skrzydle. Tu bowiem, wbrew sygnałom, strzelcy wiłkomierscy w najlepsze prażyli nieprzyjaciela, a gromada ukrytych za niemi kos raz za razem wypadała na piechotę Malinowskiego.
Front główny Załuskiego już wygiął się i zniknął, już kawalerja Izenszmidta ucierała się z plutonami gotujących się do pościgu ułanów — a na prawem skrzydle precz trzaskały karabiny, sekundowane wszystkiemi armatami Sulimy i jednym moździerzykiem powstańskim.
Załuski żachnął się na tę niesubordynację i młodego Podwińskiego z trzecim ordynansem wyprawił. Podwiński zdołał dotrzeć do Kossowskiego i Kołyszki, a nawet Leona Potockiego opamiętać — lecz, śród dymu i zgiełku, w odpowiedzi na łomot tarabanów, kosynjerzy huknęli zajadle: „Wiwat hrabianka!” i runęli po raz szósty na piechotę rosyjską za wiotką postacią młodziutkiego oficera. Za kosynjerami strzelcy zmrużyli znów ku armatom. Za strzelcami skoczyli i Kołyszko, i Kossowski, i Leon Potocki, i ordynans naczelnika, co rozkaz do odwrotu przywiózł.
Jeszcze po dwakroć prawe skrzydło wczepiało się w roty Malinowskiego, jeszcze po dwakroć wyszarpywało mu krwawe polany, aż, naciśnięte całą siłą korpusu Sulimy, jęło się chwiać, topnieć...
Leon Potocki, który był z oczu nie tracił hrabianki Emilji, walczącej w pierwszym szeregu, widząc ją ucierającą się z piechurami ponad groblą, zakrzyknął na najbliższych „frejszyców“. Pietkiewicz rzucił się naprzód. Strzelby trzasnęły ostatniemi ładunkami, omiotły hrabiankę z godzących w nią bagnetów i pozwoliły Pietkiewiczowi dobyć ją z odmętu i na koń wsadzić.
Czas był największy. Bo ułani Offenberga już od boków zachodzili. Emilja pochyliła się po koniu. Koń ruszył z kopyta w las za Potockim i jego oficerami. Lecz nim trzeciego stajania dosięgnął, armaty plunęły za uchodzącymi. Koń potknął się, łbem szarpnął i padł. Hrabianka ledwie zdołała ze siodła się zsunąć.
Emilja w pierwszym momencie chciała ku krzom leszczyny się rzucić, gdy z za krzów łysnęła ku niej pika kozacka. Hrabianka wyrwała z olster pistolet i zmierzyła. Pistolet spalił na panewce. Kozak wyszczerzył zęby. Wtem, z boku, padł strzał. Kozakowi pika wysunęła się z ręki. Hrabianka skoczyła ku krzom. Tuż za nią atoli zachrypiał rozpędzony koń.
Emilja zacisnęła kiść na głowni sztyletu.
— Bierz mego konia, hrabianko! Następują całą kawalerją! — huknął groźnie młody jeździec, osadzając spienionego wierzchowca.
— Ani myślę! Uchodź waćpan! O mnie się nie farbuj!
— Pani! Zginiesz!
— Niewielka szkoda! Ratuj się, waćpan możesz być pożytecznym... ojczyźnie, a ja... Baczność!... Pomykaj!
Młody jeździec, za całą odpowiedź, pochylił się, porwał hrabiankę na siodło i ruszył z nią w las.
A teraz, już za uciekającymi, zadudniły kopyta kawalerji. Ułani Offenberga poszli, jak wicher.
Koń, unoszący młodego powstańca i Emilję, zaczął słabnąć, potykać się. Przestrzeń, dzieląca uciekających od ułanów, jęła zmniejszać się z coraz większą szybkością.
Pluton, pędzący na czele, już po dwakroć wypalił z pistoletów za uchodzącymi, już wyczerpany koń po raz wtóry łbem ziemi się pokłonił, już jeździec i, podtrzymywana przezeń, hrabianka gotowali się do ostatniej rozprawy, — gdy, naraz, gąszcz leśny ponad drogą huknął wystrzałami i pogoń ułanów potargał.
Na kawalerję wypadła zasadzka Prozora.
Pod noc dopiero hrabianka ze swoim wybawcą zdołała wydostać się z lasu i dotrzeć do ubogiej, osamotnionej chaty pod Bejsagołą.
Tu jednak na progu, zapowiadającym spocznienie, głód z wyczerpaniem resztę jej sił odebrał. Hrabianka nie widziała ani zafrasowanych twarzy poczciwych wieśniaków, ani młodziutkiego powstańca, chylącego się w rogu izby nad skrwawionym towarzyszem; nie zdawała sobie sprawy, ani gdzie się znajduje, ani kto ją dźwiga, kto rozpalone jej usta chłodzi ożywczym napojem.
Po chwili długiej, ledwie jakieś niejasne, mgliste jęły jej się ukazywać obrazy, jakieś osobliwe dochodzić ją słowa.
Oto zdało się hrabiance, że tam, w rogu izby, młodzieniaszek klęczał teraz u wezgłowia swego towarzysza a szeptał rzewnie:
— Błażku, toćże nie dopuszczaj takich myśli! Medyka jeno patrzeć! Nasi tuż są. Bacz, coby pan rejent powiedział. Niedość, żem cię namówiła na wyprawę, jeszcze z mojej przyczyny! Nie... nie!... Aby to płynienie ustało, zdrów będziesz...
Ranny słuchał tego szeptania a uśmiechał się.
— Dobrze mi tak, proszę waćpanny, powiadajcież mi jeszcze, jakżem to w Lucynie... Niech jeszcze głos waćpanny słyszę.
I młodzieniaszek mówił, mówił precz, a głaskał bezwładne ręce towarzysza, a zwilżał mu skronie.
Aż ranny drgnął, jakby zestraszył się czegoś.
— Więc będzie Polska, proszę waćpanny!
— Będzie, Błażku, będzie!
— Byle z waćpanną... byle...
Tu pierś rannego zatrzęsła się, zachrobotala i bluznęła na usta krwawą pianą.
Około wezgłowia powstał zgiełk pomieszanych głosów, a po nim ciche łkanie i monotonny poszmer odmawianych modlitw.
Całe to widzenie wydało się Emilji tak uchwytnem, tak żywem, że gdy, po kilkunastu godzinach mocnego snu, otwarła oczy, zwróciła je nadewszystko w róg izby, — lecz tam widniało jeno puste posłanie. A natomiast jakby ten sam młodzieniaszek stał przed hrabianką i zachęcał żywo:
— Czas, panie kawalerze. Do Bejsagoły z dobre pół godziny, a nasi ruszyli już... Jeno patrzeć nieprzyjaciela.
Emilja bez słowa jęła zbierać się do drogi.
Gospodarze chaty zastawili posiłek. Młodzieniaszek tłumaczył hrabiance, jak imć Kamieński z oddziału upickiego ją tu przywiódł, jak sam ruszył do Bejsagoły i jak właśnie był człeka przysłał z wezwaniem do pośpiechu.
Emilja ledwie zważała na opowiadania młodzieniaszka. Dopiero kiedy, po podziękowaniu za gościnę i zniewoleniu wieśniaka do przyjęcia datku, wydostała się z dusznej izby na drogę, a odetchnęła tchnieniem majowego poranku, nieco baczniej spojrzała na czerstwą twarzyczkę swego przygodnego kompana.
Lecz i kompanowi snadź teraz fantazji przybyło, bo, tuż za progiem, pociągnął swym napęczniałym a zaróżowionym noskiem i zaczął bez wstępów:
— Waszmość daruje, lecz muszę mu się sprezentować, bo co tu ukrywać... jestem babą i koniec!
— Babą?!...
— A no tak! Wstyd się przyznać, ale kiedy ten... może się zdarzyć okazja... i potem jeszcze gorzej!... Jestem Marja Roszanowiczówna!... Z Kroż!
— Waćpan — waćpanna! — podjęła ze szczerem zajęciem hrabianka.
Raszanowiczówna kiwnęła energicznie główką i co tchu zaczęła wykładać Emilji, jak samowtór z Błażkiem-palestrantem, wykradłszy stryjowi rejentowi krócicę i dwie szerpentyny, z Lucyna się wymknęła, jak dowlekła się do Rakiszek, do Lisieckiego, jak potem do Grotkowskiego się dostała i nareszcie do Miłosza, jak Błażek osłaniając ją, wziął cztery pchnięcia bagnetem i jak osierocił ją był właśnie, biedaczysko, i jak ona teraz, po stracie Błażka i naczelnika, musi szukać nowego zaciągu i takiego, któryby jej najpierw do Kroż, a dalej do Rosień albo i lepiej przedostać się pomógł. W Krożach bowiem ślubowała sobie spowiedź odprawić i benedyktynkom się pokłonić, a potem dopiero szukać jednego niewiernika.
— To waćpanna jesteś, jako i ja, — bo i ja nie mam oddziału. Myślę, że mnie wiłkomierscy wezmą.
— Więc się piszę z waćpanem! Ten tu, co waćpana przyprowadził, mówił mi coś o grafiance Platerównie! Niema co, grzeczna rada! No — no, niechby taka na mnie trafiła. Słyszałeś waćpan, jak podczas bitwy wyli, odmieńce, Platerówną. Jej szczęście, żem jej dostrzedz nie mogła.
— A cóż takiego wyrządziła waćpannie owa Platerówna?
Marysia zaperzyła się.
— Wszystko najgorsze! Gdyby nie ona, nie ta, ta zwodnica tobym, tobym dziś była po zrękowinach! Narzeczonego mi opętała. Sechł dla mnie, przymierał, z tęsknoty, aż ona się przypięła do niego...
— Ależ chyba waćpanna o innej mówisz Platerównie!
— Uch! Akuratby się druga taka mogła znaleźć!... Emilja, liksnańska, podkomorzyny Zybergowej siostrzanka, czy jak tam... Błażek dwa razy dla mnie się wyrywał aż do Kielm... Antolka Tomaszewska, choć z klasztoru, a wypatrzyła co trzeba. Grużewskiemu...
— Więc to Grużewski!
— De jakże! Juliś! Z Kielm! Pierniki mi przez mur nosił, listy pisał... No, oczarowała go! Cały Dyneburg do niej się umizgał. Więc ja mu piszę tak i tak, a on naraz morał, — wojna, jest, ojczyzna, nie czas na amory, lepiej poniechać tych pustot... Okropności wypisał, że to niby o statku należy pamiętać, że przeprasza, ale nie sądził, aby zgrzeszył czemś więcej, niż żakostwem, że, dla towarzyszki chłopięcych swywoli, zachowa przyjaźń i rad będzie, jeżeli mu pozwolę czynem jej dowieść... No, po prostu, czarna dusza. Odrazu nie ten sam! Poszedł na wojnę! Strapiłam się. Aż słyszę, grafianka powstanie ogłosiła! U, myślę, takaś ty! Chcesz go zawojować ze szczętem! Poczekaj! Nie ciebie jednę stać na amazoństwo! Zmówiłam Błażka i dalej...
— Sądzisz zatem, waćpanna, że Platerówna, dla przypodobania się Grużewskiemu, ważyła się na powstanie.
— Uch, a przecież!
— Nie zastanawia cię jednak, iż jest zdała odeń, boć Grużewski nad pruską granicą wojuje...
— Ale słyszy, co się dzieje... a ona go mani!
— Więc waćpanna nie przypuszczasz, aby hrabianka była zdolna...
— Chyba do najgorszego!
— A miłość ojczyzny?
— Uch, waćpan po sobie taką damę chcesz brać! Widziałam waćpana w ogniu! Dalibóg, widziałam!... Szedłeś tak, że mnie ciarki zdejmowały!... Jak cię raz opadło trzech, tom mało nie zemdlała za krzami, bo... okrutnie waszeć mi przypadł.
Marysia urwała nagłe i oczy spuściła zapłoniona.
— A Juliś? — wtrąciła figlarnie Emilja.
— Właśnie trzeba, aby ten... aby nauczkę wziął...



XIX.

Zjazd był w Siesikach, u imć pana Dominika Dowgiałły, niepojęty, niesłychany. Toć że ledwie dziesięć dni upłynęło od krwawej bitwy pod Przystowianami, toć, w pobliskim Wiłkomierzu, okrutny Werculin siedział, ze znaczną siłą, a raz za razem wyprawy czynił w okolice, a za byle ślad rebelji armatami strzechy miażdżył, w dyby brał, palił i wieszał. A tu, w Siesikach, od świtu do nocy, zamek aż dudni od zgiełku, pojazd za pojazdem, strzelec za strzelcem, kawalkata za kawalkatą, foryś za forysiem zbrojno, buńczuczno, chwacko. W zamku radzą, piją, piszą, spierają się, czytają depesze, koncypują odpowiedzi, a huczą tak zajadle, jakby to były one czasy, kiedy Dowmont, książę na Ucianie, w puszczy siesickiej z drużyną łowy odprawiał.
Stary bramowy siesicki, co pilnie baczył, komu do podjazdu wolno, a kogo należy przed wrotami osadzić i na piechotę puścić, a kogo zgoła do cywuna odesłać, jako niegodnego oglądania pańskiego oblicza — teraz wszelką kalkulację stracił. A na zapytanie, kto bawi na zamku, jeno ręką machał i mruczał z mazurska, bo z pod Warszawy był rodem:
— Wszyćkie najwiękse się zlecieli: Końce, Wysenhofy, Kołyski, Piełuchy, Gasztowcie, Kublickie, Przezdzieckie, Kurminy, Platery, same jednorały! Będzie wolność i ju!
Lecz kiedy zamek siesicki z całem zadufaniem wierzeje otworem trzymał, w pobliskim jarze skopiskim, w Dowmontyszkach, snuły się patrole „gerylasów“ Medarta Kończy, biwakowały gromady strzelców, a nawet grały szkarłatne płaszcze poddziśnieńskiej „Złotej chorągwi“.
Tymczasem, trwający od dni kilku, zjazd w Siesikach miał nielada rację. Oto, po bitwie przystowiańskiej sfederowane pod Załuskim oddziały jęły domagać się wrócenia do własnych powiatów i działania w pojedynkę, wystawiając słusznie niebezpieczeństwo skupienia siedmiotysięcznej armji powstańskiej. Na ten koniec wiłkomierzanie postanowili własnego mieć naczelnika i juści nie kogo innego, jeno Medarda Kończę z Łukiny, jako tego, który od początku był duszą wiłkomierzan. Lecz imć pana Medarda nie było, gdyż, po rozprawie podwileńskiej, ranny w przedramię, musiał do Łukiny wracać i tam pomocy chirurga szukać. Uradzono tedy deputację doń wyprawić. Ruszył więc Kołyszko a z nim hrabianka Platerówna, którą tem chętniej Leon Potocki przedstawił, że przez nią można było trafić do Dominika Dowgiałły, sąsiada Kończy, familjanta i najmilszego przyjaciela. Emilja podjęła się misji, i dla zobaczenia się z rodzonymi, i dla oporządzenia swych wojackich potrzeb, które jej się złachmaniły, i jeszcze dla uwolnienia się od Marysi Raszanowiczówny, która znów, choć wykryła płeć swego towarzysza, nie zaniechała swych groźnych zwierzeń. Hrabianka zaś, mimo okazywanej jej przez Marysię powolności, nie chciała, czy nie miała odwagi, zdradzać swego imienia prawdziwego. Więc i z tej przyczyny misja do Siesik wypadła hrabiance w samą porę — boć i tak jeno cudem zdołała utrzymać Raszanowiczównę w niepewności.
Według układu z Kołyszką, on zawrócił do Łukiny, a Emilja do Siesik.
W domu pana Dowgiałły powitały hrabiankę nietylko łzy radości, nietylko ramiona otwarte, nietylko całunki i dla jej poczerniałej na słońcu i wietrze twarzyczki i dla jej zgrubiałych, poszamerowamych rączek, nietylko krocie pytań, westchnień, okrzyków — ale i nowiny... Nowiny smutne, bolesne, niedolą brzemienne...
Tak, tak, Imbrody legły w gruzy. Marynia Mohlówna z bratem i jego drobiazgiem z życiem ledwie uszła do Antuzowa, do Gasparów. W Dusiatach kamień nie został na kamieniu. Rakiszki, Porakiszki, Dowgiele, Sołoki... Zgroza wspomnieć... Morykoni, dziedzic Sół, magnat nad magnaty, tuła się na sędziwe lata w Puszczy Świadoskiej... Co w Antuzowie?... Żyją pod grozą jutra. Kabłukow przechodził z dywizją, ale nie pozwolił tknąć pałacu. Wspomniał na dawną gościnę może. Litwinow dotąd omija Antuzowa. Ten najgorszy. On i Werculin. Z Liksny wszystkie zapasy wybrano do Dyneburga. Lud głodem przymiera na przednówku. Ba, i nowego nie będzie, bo nie będzie komu zebrać. W Szlosbergu połowę ludzi wytrzebiła zaraza. U Michałów to, co wszędzie — pan Kazimierz poszedł... Strach wypomnieć wszystko. Toć od Krzysztofa Platera, który, w Krzemieńcu, na oficera awansował — takoż wiadomości bolesne. Co tam się stało trudno dociec. Eh, a bodaj że wcale nie trudno. Zdegradowano Krzyszka na żołnierza i na Kaukaz wysłano. Odtąd ani słychu...
Nowiny te przygnębiły hrabiankę, bo równocześnie zagrały w niej wszystkiemi wspomnieniami, całem życiem, któremu się wydarła.
Dopiero przybycie nagłe Kołyszki z Łukiny ocknęło zamek siesicki. Kołyszko zjechał sam do Dowgiałły, po ratunek na Kończę. Kończą bowiem ani słuchać nie chciał o naczelnictwie wiłkomierskiem. Co gorsze, zapowiedział, iż z gerylasami swymi ruszy pod Staniewicza, aby swem imieniem poswarków nie przyczyniać.
Pan Dowgiałło wezwał do siebie Kończę, na naradę. Przybył Kończą, ale precz upierał się, że Załuskiemu nie godzi się tego czynić i nie dawał sobie wyłożyć, jako sam Załuski wolał na upickiem dowództwie poprzestać.
Z tego uporu ruszyły pisania zrozpaczonego Kołyszki do Potockiego, Izenszmidta, Przeciszewskiego. Zaczem przybycie nowej deputacji i znów upór nieubłagany, a taki, że obocześnie jeno pana Medarda w ramiona brać, a ściskać za tyle poczciwe myślenie.
Rada w radę, wysłano gońca do samego Załuskiego, by on się ozwał. Goniec atoli miał świat drogi, bo Załuski do Rosień był się cofnął na spotkanie się ze Staniewiczem, naradzenie i odebranie odeń zapasu amunicji.
Tymczasem, kiedy w Siesikach wyglądano Załuskiego, a Kończę trzymano w oblężeniu, spadł, niby grom, Cezary Plater z Kurminem i co główne, gotowym planem wzięcia we dwa ognie Wiłkomierza i wypędzenia zeń obmierzłego Werculina.
Siesiki aż zadygotały na wieść o przyjeździe tak znakomitych wojaków. Chmary całe szlachty ruszyły zewsząd do Dowgiałłów. A dopieroż kiedy ten i ów bąknął, że i Platerówna przebywa na zamku. Ledwie nastarczyć gościom, ledwie się opędzić babskiej ciekawości.
Teraz już Kończa zmiękł i jeno sztafety od Załuskiego wyglądał; a nawet kiedy trzecia deputacja od wiłkomierzan nadjechała, jął, niby zastępczo, pierwsze wydawać rozkazy.
Ta trzecia jednak deputacja przyniosła Emilji nielada niespodziankę — bo oto do baszty czworokątnej, w której Emilja kryła się przed natrętami, sprowadziła Półnosa z Marysią Raszanowiczówną.
Emilję, na widok gości, dwa sprzeczne ogarnęły uczucia, lecz szlachcic telszewski od proga je pogodził:
— Z Antuzowa! I z tym poćwirkiem, którego od pieluch znam, a który do panny hrabianki z powinną ekskuzą!
Raszanowiczówna porwała Emilję za rękę.
— Zmiłowania proszę!
Hrabianka wzięła ją w objęcia.
— Juści, rodzic Marysin takoż z postrzelonych się rodzi...
— Aby mnie pan nie wstydź, bo już, sama nie wiem...
— Więc nie posądzasz mnie, abym ci Julisia odmówiła?
Półnos machnął ręką filuternie.
— Co nam po Julisiu! Rajecki się znalazł, z pod Kowna, a trafił.
— Uch, pan Półnos także!
— Ja też, aby powiadam, że Rajecki się znalazł.
Hrabianka spojrzała domyślnie na zczerwienioną, hożą twarzyczkę Marysi.
— Więc teraz, kiedy ustała przyczyna wyprawy, należy myśleć o powrocie do swoich, do rodzonych.
— Za nic, nie mogę, ślubowałam sobie... że... panny hrabianki nie opuszczę... i nie opuszczę!
— Król Jagiełło bił krzyżaki, mościa panno!
Hrabianka próbowała odwieść Marysię od tego postanowienia — lecz że Raszanowiczówna upierała się, więc Emilja, narazie, zaniechała nalegań.
Noc cicha, majowa, roziskrzyła swój szafirowy płaszcz nad Siesikami i tchnęła wiewem ukołysanych do snu pól i lasów. Srebrna tarcza księżyca wychyliła się z poza zagajnika i uderzyła w lustrzaną toń jeziora.
Jezioro wtóry firmament w głębi swej rozwarło, gwiazdami ku gwiazdom mrugnęło, księżycem w księżyc spojrzało.
Na ławeczce, pod leszczyną, kędy nad łukiem jeziora, wiła się topolami bramowana droga, siedziały dwie postacie przytulone do siebie, zasłuchane w poszmery zefiru.
— Latami możnaby patrzeć na te cuda i śnić, śnić — ozwał się nieśmiało rozlewny głosik Marysi Raszanowiczówny.
— Masz słuszność, boć jest to noc Halszki — odparła melancholijnie hrabianka. — Ona to, taka majowa, cicha, słodka noc wypomina prastarą legendę... ona, w obliczu majestatu natury, w obliczu jej chwały, ludzkie rozsnuwa żałości. Chcesz tej powieści siesickiej — słuchaj. Tu, na tym zamku, Dowmont władał, rycerz wielki i kneź nad knezie, co od Wejdewuta się wywodził, Dowmont rozmiłował się w Halszce Ościkównie, kneziównie dziewałtowskiej. Halszka nie skłaniała się dla Dowmonta, bo serce jej biło skrycie dla krewniaka, Ościka na Kowarsku. Aleć Dowmont był możnym, był rycerzem nad rycerze... Powleczono Halszkę na gody. Ościka tęsknota żarła... Snuł się od rana do nocy w lasach siesickich, a ilekroć razy Dowmont na łowy wyciągał, pędził nad jezioro, konia puszczał, na łódce, do baszty tej, czworogrannej, podpływał i lutnię stroił. Dowmont dowiedział się o tych schadzkach i zemstę okrutną ułożył. Ościka zaprosił niby na łowy i tam, w uroczysku, okaleczył go srodze, rozpowiadając, iż go niedźwiedź rozszarpał... Halszkę zaś zamierzał zamurować w baszcie, lecz ta, dowiedziawszy się o śmierci umiłowanego, rzuciła się z baszty do jeziora i utonęła... Odtąd, w ciche, księżycowe noce lud siesicki ogląda śnieżną postać Halszki, sunącą po nad tonią, słyszy tętent pędzącego konia i widzi, jak Ościk, w zbroi srebrzystej, dąży do łódki, jak Halszka w jego pada objęcia i jak potem oboje giną w przeźroczach...
— Biedna Halszka! — westchnęła Marysia, wodząc rozmarzonem spojrzeniem po lustrzanej toni, jakby upatrując Ościkówny.
Naraz, w oddali rozległ się łopot galopującego konia.
— Jedzie rycerz! — wykrzyknęła swywolnie Raszanowiczówna.
— Może goniec od Załuskiego. Dałby Bóg! Czas na mitrędze schodzi.
— A jeżeli to Ościk...
— Widzisz przecież, że niema Halszki...
— Prawda, lecz jest postać w bieli. Wszak suknia panny hrabianki...
— Co ci w głowie! Prosiłam cię, abyś mi mówiła po imieniu. Lecz istotnie, któryś z wolontarzy nadjeżdża! Gdyby jeno z dobrą nowiną. Ruszylibyśmy do dnia. Bezczynność mnie dręczy. Między swoimi? Prawda, ale trudno, ci wyłuszczyć... Widzisz Marysiu, kto tak, jak ja, wyrzekł się wszystkiego, kto dobrowolnie zagrodził sobie drogę odwrotu, ten musi iść naprzód, do kresu...
— Grużewski! — wykrzyknęła Marysia, która pilnie przyglądała się nadjeżdżającemu wolontarzowi.
Hrabianka zadrżała zlekka. Jeździec osadził konia niepewnie, spojrzał ku ławce i jednym rzutem skoczył z siodła.
— Więc to pani, pani? Czy mnie mara nie zwodzi?...
— Tak, panie Juljuszu, i, jak postrzegasz, z dobrze ci znaną panną Marysią...
— Ach, tak... Bardzo rad jestem, rzeczywiście, niezwykłe spotkanie...
— Wcalem się go nie czekała — zakonkludowała kwaśno Raszanowiczówna.
Grużewski się zmieszał. Hrabianka zagadnęła o nowiny. Juljusz jął rozpowiadać o tem, jak goniec Dowgiałły zjechał podczas narady Załuskiego ze Staniewiczem, i jak ci, dla zdecydowania Kończy, jemu powierzyli misję. I jak w dziesięciu ludzi z wozem amunicji zdołał, bocznemi drogami, dotrzeć do gerylasów wiłkomierskich.
Z tego padło jedno i drugie wspomnienie o Rosieniach, o Jasińskim, dominikaninie, który dotąd na czele oszmiańskich z krzyżem do ataku chodził, o wyprawie na Dyneburg, o krwawych bitwach pod Połągą. Grużewski wpadł w ferwor. Ciemna, ogorzała twarz jego drgała energją, oczy sypały skrami, głos dzwonił powagą męża-bohatera. I ta moc, która szła od Juljusza, jęła się udzielać Emilji. Bo pochylona kibić hrabianki dźwignęła się, oczy jej blaskami spłynęły, usta roztuliły się, jak listki kwietnego pączka.
Aż Grużewski urwał nagle. Emilja potarła czoło niespokojnie i obejrzała się dokoła — Marysia Raszanowiczówna znikła.
— Czas do zamku i na waćpana czas.
Juljusz ujął wierzchowca za uzdę i ruszył obok Emilji.
Przez chwilę szli w milczeniu. Grużewski pierwszy je przerwał.
— Na ten moment dzisiejszy prześniłem tygodnie... Myśl, że pani sama rzuciłaś się w odmęt powstania, doprowadzała mnie do rozpaczy! Bo tak, daruj mi, lecz nie sądziłem...
— Przecież nie kryłam się z zamiarami — odrzekła głucho hrabianka.
— Przyznaję, ale nie przypuszczałem, byś pani chciała je w czyn wprowadzić! A nadto tam, do nas, na Żmujdź, po wieściach o tych zwycięstwach, triumfach, nadeszła wiadomość straszna, żeś pani poległa...
— Niestety...
— Nie mów pani tak! Na Boga! Jeżeli nie masz nad sobą zmiłowania, miej je nade mną. Coć mam powiadać...
Juljusz przystanął, puścił konia i zagrodził drogę hrabiance.
— Coć mam powiadać... bez ciebie ani szczęścia dla mnie, ani kochania na świecie, jeno rozpacz jedna...
— Zapominasz waćpan o Raszanowiczównie.
Grużewski pochylił głowę.
— Ufam, że stąd wyjednam przyzwolenie.
— I masz je waćpan całkowite! — podjął z boku rezolutny głosik panny Marysi, która wysunęła się z zarośli przydrożnych.
Juljusz porwał Marysię za łapki do całowania, lecz ta umknęła mu i do hrabianki się przytuliła.
Grużewski goręcej jeszcze się ozwał, lecz Emilja zastygła raptem, zlodowaciała.
— Panie Juljuszu — rzekła surowo — przysięgłam ojczyźnie, poślubiłam ofiarę...
— A jaż jej nie przysiągłem? Czy mniemasz pani, że mniej krwi dla ziemi naszej zamierzam utoczyć, czy bodaj życia nie dam ochotnie, że ulęknę się śmierci?! Tak, tak, rozumiem, zgaduję, nie pora dziś, nie pora jutro, trudno na niepewne, na daremne, na niewiadome, rzucać słowo... Lecz gdyby cień nadziei, błysk jeden! Boże, ileż światłości w serce me by wstąpiło, ileż wesela!...
— Dałabym wiele — odparła cicho Emilja — gdybym tym błyskiem pokrzepić cię mogła, panie Juljuszu... Kwiat ucięty nie mocen jest wrócić do łodygi! Wolno mu roić, że na stopniach pomnika wolności zwiędnie... lecz zwiędnąć musi, samotny. Jestem już takim jeno kwiatem, odciętym na zawsze od tego, co w życiu kobiety zwie się szczęściem, przyszłością...



XX.

Był już czerwiec a ziemie zaniemeńskie, wciąż odgrodzone od Kongresówki, ani przez nią wspierane, ani krzepione, walczyły zawzięcie, mimo, że już cała armja je zalewała, mimo, że każdy dzień, każda godzina niosła im klęski, rany niezabliźnione.
Powstańcy, wypierani z miast i sadyb, zapadali w lasy, puszcze, między błota, moczary i trzęsawiska i tam czaili się na patrole, konwoje i rekonesanse. Tam co dnia, co godzina, śmiertelne staczali potyczki, tam, w ostępach, mieli swoje mateczniki. Głód ich głębił, dziesiątkowała zaraza, dręczył niedostatek amunicji, broni — trwali.
A Warszawa wciąż milczała a wiadomości wciąż nie było, chyba takie z przed miesiąca i z pruskich gazetek lub takie, które jeno łudziły, jeno bałamuciły, jeno prawiły o okrętach angielskich, które miały lądować w Połądze, jeno rozpowiadały dziwy o potencjach, co szły z odsieczą, jeno szerzyły coraz większą nieufność, jeno goryczą zalewały serca.
Działo się tak aż do pierwszych dni czerwca.
Aż pewnego dnia, do uroczyska w lasach towiańskich, kędy zażywała spocznienia gromada powstańców, gromada obdartusów, nędzarzów, posiadająca za cały oręż kilkanaście, sznurkami powiązanych, strzelb, dotarł goniec. Goniec, który takiemi słowami rzucił, takiemi mamidłami błysnął, że gromada, jako jeden mąż, w pierwszym impecie, chciała zadławić — szpiega — sprzedawczyka!
Boć goniec ten mówił gromadzie sierocej o Wojsku Polskiem, które przedarło się tu, na ziemię Kiejstutową! Boć goniec ten za rzeczywistość, za ziszczenie podawał to, o czem już śnić się nie ważono!
Goniec ten jednak, zwał się Niepokojczycki, mówił prawdę.
Oto tam, pod Gabrjelowem, w pobliżu Wilji, karmazyniły się rabaty pierwszego pułku ułanów; oto tam ciżba wojaków poznańczyków, oficerów samych, instrukcyjny tworzyła bataljon; oto tam korpusik generała Chłapowskiego stał wyświeżony, wymuskany, błyszczący, skrzący, jakby z Saskiego wracał dziedzińca, jakby nie stoczył zajadłych bitew ani pod Lidą, ani pod Hajnowszczyzną, jakby nie przedarł się tu, przez zawały bagnetów dybiczowych, na skrzydłach bohaterskich szarż i błyskawicznych rzutów.
I dzień nastał pamiętny pod Gabrjelowem — dzień oglądania Wojska Polskiego.
Powstańcy płakali ze szczęścia i błogosławili i ranom, i niedoli, i zgliszczom i mogiłom, iż taką zgotowały im nagrodę.
A dopieroż kiedy zaczęto powstańcom rozpowiadać dzieje bitwy Grochowskiej, czwartackie ataki na Olszynkę, a liczyć armaty pod Stoczkiem zdobyte!
A dopieroż, kiedy imć pan Dezydery Chłapowski w pełnym mundurze generalskim, marsowe swe ukazał oblicze, a łysnąwszy zawilgłemi oczyma, huknął „desperatom“, młokosom akademickim, wileńskim, których mu profesor Gronostajski prezentował:
— Mości panowie, — dosyć desperacji! — to wiarusom, posiwiałym w wojackich potrzebach, powieki do cna się rozmrugały, że, rób co chcesz, a rękaw w ślepie ładuj.
A dopieroż, kiedy naczelnik sztabu, doktór Marcinkowski, zarządził rozdanie broni i amunicji, zdobytej w Bielsku, gdy oddziały partyzanckie półtoratysiącem karabinów łysnęły!
Gabrjelów drżał od wiwatów.
Tymczasem, zanim siedziba księcia Ogińskiego zdołała nacieszyć się widokiem korpusiku Chłapowskiego, zanim wieść radosną zdołano na Żmujdź, na Inflanty wyprawić — już, do Gabrjelowa, nadeszła wtóra nowina, wtóre wesele i bodaj większe, tęższe.
Oto generał Giełgud, odcięty wraz z generałem Dembińskim, po bitwie Ostrołęckiej, od głównej kwatery, był tuż nad Niemnem, w Żejmach. Dwanaście tysięcy znakomitego wojska, artylerja, inżyniery, sztaby, amunicja, treny, a na jej czele Giełgud z Giełgudyszek, żołnierz odważny, pan, magnat, kość z kości Kiejstutowicz, Litwin! Jedno oko szklanne ma, — nic to — boć nie sam jest, boć jest trzech generałów naraz, nie jeden, lecz trzech wodzów.
Nikomu wówczas na myśl nie przyszło, że o dwóch było za wiele...
I zaczęło się.
Giełgud przyszedł wojnę prowadzić a nie rewolucję, nie ruchawkę, — bitwy wygrywać a nie potyczki. Więc powstańców rozdzielono na pułki i poddano subordynacji.
Powstańcy ani mrugnęli. Partyzant wczorajszy, dowódca samodzielny, panicz czy kmieć, szli do szeregów i słuchali kornie, ufni, że nadszedł czas armje rozbijać a nie podjazdy, nie konwoje, nie wedety.
Hrabianka Emilja, po zabiegach ku skłonieniu jej do opuszczenia wojska, otrzymała szarżę kapitana pierwszej kompanj i pierwszego pułku piechoty litewskiej a dwudziestego piątego Wojsk Polskich i, wraz z Marysią Raszanowiczówną, mianowaną porucznikiem, ruszyła, pod wodzą pułkownika Kiekiemickiego, na załogę obserwacyjną do Kowna...
Ta ekspedycja równała się usunięciu hrabianki z placu boju. Emilja poszła bez szemrania. Zdawało się wprawdzie hrabiance, iż winno być inaczej, że teraz właśnie należało powstanie do białości rozpalić, wszystek lud pod broń powołać a zakląć, nie jednę, lecz sto bitew naraz wydać... ale zmilczała.
Podczas, w głównej kwaterze, zważono już plan Chłapowskiego opanowania Wilna, — przystano nań z przymusem i rozpoczęto marsze...
Ale wódz naczelny opóźnił się o trzy dni. W czem zgoła uchybienia nie było, bo Chłapowski nie wykalkulował, że właśnie na dzień pochodu wypadną Giełgudowi urodziny...
I wyprawa na Wilno skończyła się na bohaterskich szarżach ułanów generała Dezyderego, na szalonych atakach, na chwale szwadronów, na sławie jednostek a na rozbiciu się usiłowań Giełguda o potrojoną teraz załogę rosyjską a raczej o własną opieszałość i Dembińskiego niechęć...
Chłapowski, doceniając klęskę i widząc zgubę, grożącą tak niedobranemu triumwiratowi generałów, zażądał podzielenia wojska na sześć oddziałów, sześć korpusów, sześć ognisk, któreby ogarnęły połać ziem od Żmujdzi po Borysów, od Białowieży po Inflanty, i partyzantkę zaczęły.
Był to plan mocny, plan, który niewolił siły rosyjskie do rozproszenia, który na miesiące odwlekał decydującą bitwę, który pozwalał każdemu korpusowi wzmagać się, odżywać, który wojsku, walczącemu w Kongresówce, mógł być i odsieczą i dźwignią a całej potrzeby polskiej odrodzeniem.
Lecz żądaniu Chłapowskiego oparł się i Giełgud i Dembiński. Pierwszy, bo widział swój tytuł naczelnego wodza, wynikający z dawniejszego generalstwa, zredukowanym do nicości — drugi oparł się, bo żądanie pochodziło od Chłapowskiego a nie od Dembińskiego...
W Kownie tymczasem, chociaż wiadomość o niefortunnej wyprawie na Wilno przygnębiła komendanta, pułkownika Kiekiernickiego, lecz nie zaostrzyła jego czujności. Pułkownik, z całym zapałem, rozwodził się o potrzebie podwojenia placówek, a co uwag kapitana pierwszej kompanji, zda się, niby wyroczni, słuchał... Aliści, pewnego dnia, silny podjazd korpusu generała Tołstoja wpadł do miasta i, mimo dzielnej obrony zaskoczonych a nieprzygotowanych, bądź w pień wyciął polski garnizon, bądź rozpędził go sromotnie.
Kiekiernicki, ratując hrabiankę, która do ostatka trwała na pozycji, wziął ranę i dostał się do niewoli.
— Uratował ci życie! — upomniała hrabiankę Marysia Raszanowiczówna, gdy, wlokąc się z niedobitkami ku Rosieniom, Emilja wymawiała Kiekiernickiemu zaniedbanie rekonesansów i placówek.
— Wolałabym, żeby ocalił Kowno!
W Rosieniach zastała Platerówna generała Chłapowskiego — a obocześnie już takie przygnębienie wojska, takie zniechęcenie, taką niewiarę, iż ani ogarnąć, ani wyrozumieć. Lud na drodze koniom ułańskim do nóg padał, lederwerki, ładownice wybawców swoich całował, a wojsko szło chmurne, smutne.
Emilja chciała biec do generała, do pułkownika, do Giełguda, między oficerów, między żołnierzów, aby wzywać, błagać i stygnące krzepić serca, — lecz Emilja była jeno kapitanem dwudziestego piątego pułku... Pułk zaś ten połatano właśnie i kazano mu eskortować furgony.
Odtąd, dalej, już jeno ciągle taż sama klątwa planów niedokonanych, taż sama niemoc, taż sama niechęć wzajemna generałów skradała się krok w krok, za Wojskiem Polskiem. Odtąd, już ciągle marsze i kontrmarsze, sztabowe narady, spory, ścierające się racje, — racje, zawisłe od róży w nodze Giełguda, od ambicji Dembińskiego, od generalskich buljonów, które spadły na pułkowników Szymanowskiego i Rolanda.
Był jeszcze atak na Szawle, atak samobójczy, poczęty znów z tej obłąkanej intencji, żeby nie Chłapowskiego była prawda. I tu, jak przedtem, jak co dnia, złożono dokumenty odwagi, męstwa, brawury żołnierzów, oficerów, bataljonów i ciągle tej samej bezsilności armji...
Trwało tak, aż do pamiętnej godziny w Gożdżach, nad pruską granicą.
Emilja szła komie w konwoju furgonów, stawiła czoło pod Szawlanami, podczas napadu kozactwa, i wlokła się znów naprzód, nie pytając, dokąd zmierza armja, nie dziwiąc się wcale, że konwój mija kolejno Kurszany, Łukniki, Żórany, Retów... Szła a bała się odezwać, bała dla okropnych przeczuć usłyszeć potwierdzenie, bała spojrzeć w oczy wolontarzom-litwinom, bała dociekać pomieszania na twarzach sztabowców, bała szeptów...
Aż kiedy, w obliczu czarnych, pruskich orłów nadgożdańskiej granicy, zerwał się okrzyk „zdrada“, — hrabianka, w uniesieniu rozpaczy, wpadła między żołnierzów, tysiącem rzuciła zaklęć, lecz nikt jej nie słuchał. Szał niedołęstwa, zniechęcenia opętał wojsko, tłumiąc wszelki poryw urojeniami, że, za pruską granicą, czeka ich prawo neutralności, że zdążą nad Wisłę... że, ocalając życie, ocalają je dla walki, dla ojczyzny a nie dla tułactwa po świecie dalekim a obcym.
Ułani kłusem przebyli słupy graniczne. Dwa kartacze rosyjskie następującej za uchodzącemi armji warknęły pogardliwie... Jakby w odpowiedzi im, śród stłoczonego sztabu, padł strzał pistoletowy i polską kulą powalił nieszczęsnego Giełguda.
Powstał zamęt piekielny. Ostatek ładu prysnął. Szeregi skotłowały się w jedną obłąkaną ciżbę.
Jedni rzucali broń, drudzy porzucą podejmowali. Wolontarze litewscy zalewali się łzami, wiarusy złorzeczyli oficerom. Całe kawalkaty zbierane się tworzyły. Ci wołali za Dembińskim iść, inni za Rolandem. Byli, co dwakroć przejeżdżali granicę i dwakroć wracali, aby znów cofnąć się przed paszczami armat, rychtowanych pod lasem przez artylerję generała Delingshausena.
Aż kapitan Czetwertyński z Wierzbołowiczem, nie bacząc na rozkazy, aby za Miniją, od pruskiego brzegu, baterję swą konną stawił, zakrzyknął na dojeżdżaczów. Baty mlasnęły po koniach, szleje wyprężyły się na struny, baterja zawróciła... Odprzodkowała armaty, rzygnęła żelazem i runęła, wzdłuż granicy, ku Szwekszniom.
Generał Delingshausen rzucił za Czetwertyńskim chmarą kozaków. — Czetwertyński odwrócił się, bluznął i znikł za zagajnikiem.
Potargani kozacy zaniechali pościgu, lecz zagrodzili wolny przestwór i zacisnęli sierp dokoła szamocącego się nad granicą Polskiego Wojska.
A hrabianka, tymczasem, wsparta na ramieniu Raszanowiczówny, snuła się między zdemoralizowanem żołdactwem a z ust jej zrywały się wyrazy bezładne, groźne, wyrazy pomsty, rozpaczy.
Marysia, sama nie wiedząc, co począć, chciała pójść za tłumem, za mrowiem, lecz Emilja wypowiedziała jej uległość.
— Nigdy! Wolej śmierć sobie zadać — nigdy z tej ziemi!
Na szczęście, Raszanowiczówna docisnęła się do oddziału konnicy wolontarskiej, która na poczekaniu się formowała. Na słowo „Platerówna“ dwóch najbliższych jeźdźców poskoczyło.
— Kuzynko! — Na Boga! — zabrzmiał głos Cezarego Platera — chwili niema do stracenia! Władysławie, zsadź dwóch ciurów, rzuć im garść pieniędzy — koni dwóch co tchu.
— Cezary! — wyjąkała z trudem hrabianka — lecz dokąd, dokąd chcesz!?
— Wyrąbujemy się gromadą ku Wiwirzanom! Staniewicz z Grużewskim prowadzą! Oni wracają do puszcz, do lasów a my do Warszawy!
— I ja z wami, tam ratunek! Tam nasze serce!
— Do Warszawy! huknęła gromada wolontarska.
— Szable w garść! — rozkazał zajadle mocny, dźwięczny głos.
Emilja zadrżała. Tuż przed oddziałem toczył koniem Juljusz Grużewski.
— Do Warszawy! — powtórzyła znów z uporem gromada.
Lecz w tej chwili, od boku, wyskoczył krępy, przysadzisty wolontarz na myszatym podjezdku, — machnął szerpentyną i ryknął gromko:
— Komu, moćpanowie, do Warszawy, a komu tu, na miłowanej, na telszewskiej! Dosyć się Półnos nachodził po świecie bez ziemi!...
Zanim w gromadzie zdołano pojąć to zawołanie, — wolontarz nacisnął konia i rzucił się, na oślep, na chmurę kozactwa, na kratę pochylonych pik.
Grużewski trwał na koniu przed oddziałem, zgarbiony, wpatrzony w kłębiący się tuman pyłu, osłupiały. Aż tuman pyłu mignął czerwienią...
Grużewskiemu oczy krwią nabiegły. Skinął pałaszem.
— Za mną! Na śmierć! Jedna Platerówna! Jedna tylko ziemia rodzona!



XXI.

Żołnierz polski, którego Prusak rozbrajał, hołubił się nadzieją, że za morzami legjony zbuduje i, za przykładem ojców, powróci. Ten inny żołnierz, co z Dembińskim pościgowi się wymykał a do Warszawy się zbliżał, krzepił się nadzieją blizkiego odwetu. Powstaniec litewski nie miał dla się żadnego pocieszenia, powstaniec żmujdzki miał przed sobą jeno kraj porzucony przez zbawców, wyniszczony, zalany wojskiem, miał jeno rozpacz.
Ona jedna go nie osierociła. Ona kazała mu samotrzeć przedzierać się lasami do Wisły. Ona sprawiła, że gdy już śniegi puchami otulały mogiły redut warszawskich, gdy już na ziemi polskiej zamilkła pieśń legjonów, — hen, w uroczyskach, w jarach litewskich, w żmujdzkich puszczach snuły się widma brodate, których całem i jedynem pragnieniem było nie dać się wziąć żywcem. Tam, w ostępach ponurych, konające usta szeptały jeszcze:
— Dabar Lenkay ne prapule!
Na początku grudnia, komisje śledcze, dotąd nieśmiało działające, zabrały się energicznie do szukania partyzantów, którzy bądź ukrywali się po domach, bądź mieli własne majątki; a do wypatrzenia tych, niby spokojnych, co wprawdzie nie bili się sami, ale za to w rozmaitych urzędach narodowych i władzach rej wodzili. O tych, jako o sprawców złego, najwięcej szło.
Juści pamiętano nade wszystko i zabrano się do obywateli, którzy już w czarnej byli zapisani księdze...
Ale i z tych jeszcze honoru oglądania komisji dostąpił, jeden z pierwszych, imć pan Ignacy Abłamowicz, dziedzic pięknego Justjanowa, w kraju, zwanym, na lewym brzegu Niemna, zapuszczańskim. Mnóstwo bo złych kresek było na pana Ignacego.
Najpierw pan Abłamowicz sam był oficerem Księstwa Warszawskiego, dalej miał teścia żyjącego i to pułkownika Hoffmana. A następnie wiadomem było, że Jan lokaj był ex-grenadjerem napoleońskim, Michał furman był nieodstępnym pułkownika w odbytych kampanjach, kucharz kuchcikował w ułanach, nawet ta kuzynka, z pozoru sobie panna, a i to córka pułkownika sztabu. Słowem delegacja wojskowa, pozorami rodziny okryta.
I zjechała komisja śledcza do Justjanowa. Trzy dni szperała, badała, jadła, piła aż się rozchmurzyła. Sam asesor, i nie dlatego, że mu srebro dzwoniło po kieszeniach, ale szczerze, po służbowemu, musiał przyznać, że w Justjanowie nic do zarzucenia. Jedna nauczycielka nie ma papierów, ale i to z przypadku... niema o czem. Nieważna osoba.
Dwór justjanowski, po odjeździe komisji, jakby poweselał, nabrał otuchy. Trwało to niedługo, bo w dni kilka dwa pułki piechoty rozlokowały się we wsi, a sztab zajął i oficynę, i pokoje pana pułkownika Hoffmana.
Siedziba pana Ignacego wypełniła się rozgwarem, brząkaniem pałaszy i zawadjackim tumultem, pełnym wspomnień bitewnych, sporów, przechwałek i ochoty do hulania.
Pan Abłamowicz łagodził gości, zabawiał a sumitował się, że mu żona obłożnie choruje, a prosił o ciszę. Goście zazwyczaj ulegali i pan Abłamowicz wysuwał się na korytarz do bocznej komnaty, kędy, u wezgłowia chorej nauczycielki, czuwała pani Abłamowiczowa z pułkownikiem. Tu pan Ignacy pochylał się ku chorej i tłumaczył:
— Nowiny też same... to jest nasi trzymają się... i tak jest, jest pewność, że do układów przyjdzie.
— Więc niema wiadomości o żadnej bitwie?
— Nie, niema. Za tydzień dopiero spodziewamy się poczty, nie prędzej.
— Boże, Boże... gdyby sił starczyło, bylebym do Warszawy mogła, byle do Warszawy... A od Raszanowiczówny?...
— Jest w Rumbowiczach. Wyrywa się tutaj, lecz mu simy przeczekać załogę.
— A od Grużewskiego?
— Czynią ze Staniewiczem...
Niekiedy do tych, powtarzanych co chwila pytań i odpowiedzi, dorzucał coś pan pułkownik, niekiedy pani Abłamowiczowa usiłowała wysnuć raźniejszą rozmowę, lecz chora zapadała wnet w odrętwienie.
Zresztą nie skarżyła się, nie utyskiwała. Medyka witała uśmiechem porozumienia, czem staruszka niepomału alterowała, dla dzieci gospodarstwa miała zawsze serdeczną powolność, a dobroć i cierpliwość ciągle i zawsze.
Pan Ignacy, a z nim wszyscy domownicy, frasowali się chorobą nauczycielki i z księciem Tadeuszem Ogińskim, sąsiadem, odprawiali tajemnicze narady. Książę Ogiński, po tych naradach, pisał listy na wsze strony, gotował się do podróży z całym dworem za granicę i już zażądał paszportu dla jakiejś dalekiej krewniaczki.
Trwało tak, aż pewnego wieczoru, kiedy któryś z kwaterujących poruczników usłyszał od Jana-grenadjera hardą uwagę, że Wojsko Polskie zaraz po napoleońskiem idzie w zasłudze, uniósł się i wrzasnął.
— Co mi wasze wojsko! Warszawy ustąpili! Co do jednego z bronią uciekli za granicę. Ot, wasze wojsko! ot, wasze generały! Ot, wasza „nie zginęła“!
Temu wybuchowi gniewu odpowiedział za ścianą okrzyk zgrozy.
Nauczycielka leżała bez ducha.
Wezwano natychmiast medyka, jęto cucić — i jeszcze wrócono ją do życia, które atoli tyle jeno naliczyło uderzeń serca, ile słów błogosławieństwa wyjąkać zdołała, zdławiona szlochem pierś księdza Hellmana.

· · · · · · · · · · · · · · ·

I potem w krakuskę, według życzenia, ją wystrojono, pałasik do trumny włożono i nocą, chyłkiem, wywieziono do Kopciowa.
I tam po dziś dzień smutna, opuszczona mogiła Emilji Plater czeka daremnie już nie hołdu należnego, nie czci, lecz pamięci bodaj.


KONIEC



Wydanie Drugie wykończono w marcu, 1929 roku, w Cambridge Springs, w Ameryce.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.