Emisarjusz/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Emisarjusz |
Wydawca | Biblioteka Domu Polskiego |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia P. K. O. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
∗
∗ ∗ |
Następstwa tych wypadków wkrótce aż nadto głośnemi stały się w całym powiecie. Sprawnika zawieziono do Łucka, a sztafetą raporta posłano do Kijowa i Żytomierza. Zjechała natychmiast wyznaczona komisja, pułkownik żandarmów, audytor wojenny i t. d.; przysłano z Dubna oddział piechoty w pomoc policji i inwalidom, nakazano w części leśnej powiatu ogólne obławy... trwoga opanowała mieszkańców.
Szuwała był tylko lekko ranionym; zdobył on sobie w ten sposób nową dekorację, której tak pragnął, i pieniężne wynagrodzenie, a wprędce wylizawszy się z rany, z podwójną gorliwością i zaciętością, choć rękę jeszcze nosił na bandażu, wyjechał znowu w powiat ścigać emisarjusza. Napróżno rozważniejsi ludzie mu przedstawiali, że on nie mógł już dłużej ukrywać się w tym powiecie, w którym go tak poszukiwano, że musiał od dawna przejść w pińskie lub kowelskie lasy, lub przez wspólników został wywieziony za granicę austrjacką nie zbyt odległą, a do przejścia dosyć łatwą. Szuwała opierał się przy niezmordowanym tropieniu nieprzyjaciela, tłumacząc jakiemś przeczuciem, że go pochwycić musi.
Rana sowicie opłacona zdawała się go zresztą uwalniać od wszelkich dawnych zobowiązań, bo i podsędka, mimo danej obietnicy, kazał przywieźć do miasteczka, i mnóstwo innych osób zamieszał do śledztwa pod różnemi pozorami.
Była to zbyt smaczna i łakoma gratka, ażeby jej zręczny czynownik nie zużytkował o ile się dała. Więzienia zapełniły się duchownymi, cywilnemi, szlachtą, żydami, osadnikami zamieszkałymi po lasach... w klasztorach pozabierano cele dla kobiet, bo i te od śledztwa nie były wolne.
Komisje na gruncie, zjazdy, dochodzenia, protokoły, rewizje nie miały końca. Pijana policja ziemska od dworu do dworu jeździła odzierać.
Ale mimo tych obław, poszukiwań, straży, naznaczonej przez rząd nagrody pieniężnej, najmniejszego śladu emisarjusza od jego ucieczki z karczemki wytropić nie było podobna — jak w wodę wpadł.
Podsędek Jagłowski, którego mimo zaręczeń sprawnika przywieziono do Łucka i pod strażą, jako chorego, umieszczono tymczasowo w lazarecie wojskowym, siedział już w nim od dwóch tygodni. Córki jego i cioci Izabelli nie wzięto dotąd, ale i im przyjemnej tej udzielono wiadomości, że się do śledztwa stawić będą musiały.
Panna Celina uprzedzając to wezwanie urzędowe, w celu starania się o uwolnienie ojca i postawienia sprawy jego na dobrej stopie — zdała gospodarstwo na ekonomów, a sama, zebrawszy pieniędzy ile tylko mogła — przybyła do miasteczka. Z wielkim kłopotem, zabiegami, i za niemałą każdorazową opłatą, doszła do tego, że mogła przynajmniej wieczorami ojca widywać.
Mimo dosyć niebezpiecznego położenia, gdyż Jagłowski wiedział z góry, że w najszczęśliwszym razie mógł się spodziewać wygnania w głąb Rosji, ani on ani córka nie stracili męstwa. Jagłowski ubolewał, że nie miał z kim grać w wista. Celina zdawała się dopiero wśród tych przeciwności nabywać hartu i ochoty do życia... On obojętnym był, żartował sobie ze wszystkiego, a może czynił to, aby kochanemu dziecięciu dodać siły i odwagi, a skryć niepokój wewnętrzny. Oboje cieszyli się tem, że nieszczęśliwego skazanego nie pochwycono. Jagłowski więcej nad wszystko narzekał na zdzierstwo urzędników i stratę pieniężną, która była bardzo znaczna. W takich razach chciwość moskiewska nie zna miary. Wiedzą oni, że przy bezprawiu ogólnem, każdy z nich trzyma życie i losy obwinionego w ręku, targują się więc o nie z cynizmem katów bez serca. Uniewinniony wychodzi z życiem wprawdzie, ale odarty do koszuli. Podsędek mówiąc o tem, zwykł był dodawać:
— Ale niechby ich tam djabli brali, żebym przynajmniej miał z kim zagrać w wista wieczorem. Kabała mnie już znudziła.
Celina, ażeby być bliżej wojskowego lazaretu, w którym siedział ojciec, najęła sobie mieszkanie na przedmieściu w małym dworku, którego jedną stronę zajmowała ona z ciotką, drugą właściciel, stary mieszczanin łucki, garbarz Maślanka.
Jesień już była bardzo późna, małe przymrozki z rana oznajmywały nadchodzącą tuż tuż zimę, pożądaną dla mieszkańców na wszelki sposób, bo ulice miała osuszyć i dowóz żywności uczynić łatwiejszym.
Panna Celina siedziała raz wieczorem z książką przy stoliczku, bo to był dzień, w którym do ojca pójść nie mogła, gdy do drzwi zapukano z lekka. Wkrótce potem wszedł ostrożnie, powoli oglądając się chłop w siermiędze, którego zrazu wzięła za posłańca z Radziszewa. Podeszła ku niemu, ale jakież było jej zadziwienie i trwoga razem, gdy wpatrując się w oniemiałego dotąd człowieka, poznała w nim... tak dobrze zachowane w pamięci rysy nieszczęśliwego emisarjusza.
Stał przed nią milczący, pomieszany, patrząc błagająco w oczy. W pierwszym momencie zabrakło jej wyrazu, usta zadrgały, załamała ręce, cofając się.
— Pan tutaj! tu! gdzie cię ścigają i szukają... kiedy cenę naznaczono na twoją głowę... O mój Boże! mój Boże! a jam się pocieszała już tą nadzieją, że im uszedłeś, że jesteś bezpieczny — za granicą...
Paweł westchnął.
— Pani droga — rzekł cicho, spuszczając oczy jak winowajca — byłbym może mógł wydobyć się z tej niewoli, ale obowiązek, który wziąłem na siebie, nie dopuszczał... posłannictwo niespełnione... drudzy są w większem odemnie niebezpieczeństwie i czekają pomocy. Musiałem zostać, aby innych ostrzedz, ocalić, ratować i sprawie świętej służyć. Życie moje oddawna złożyłem jej na ofiarę... zginę to zginę...
Celina z wyrazem błagania i najgorętszego współczucia pochwyciła go za rękę, ale Paweł uśmiechając się jakby zawstydzony usunął ją.
— A! pani — niewarta dłoń moja, żebyś jej dotknęła... zbrukana i namulona od pracy... ręka chłopska. Mogliby po niej mnie poznać, gdybym miał białą i miększą.
— Ale jabym ją ucałowała — przerwała z ogniem Celina — bo ta ręka święta... prawdziwego męczennika dla ojczyzny.
Paweł się obruszył.
— A! panno Celino — zawołał — nie godzi się tak ludziom głów zawracać. Jam jeszcze nie dokonał nic... wstydzę się, żem cierpiał za mało. A gdyby spełnienie obowiązku potrzebowało nagrody, wyrazy twe zapłaciłyby nawet śmierć męczeńską.
Celina się zapłoniła.
— Wyraz z ust moich — dodała tęskno i cicho — cóż dla was wart wyraz tych ust... uczucie tego serca i prośba gorąca... wszak błagam was napróżno, nie narażajcie się więcej — uchodźcie.
— O pani! — zawołał Paweł — sama byś mną pogardziła, gdybym to uczynił. Nie wartbym był twojego współczucia. Przecież wyraz ten musi być najmilszym, najdroższym... kiedym tu się aż przedarł, aby go usłyszeć.
Ostatnie słowo wyszeptał cicho.
Celinie oczy zaszły łzami, zmieszała się bardziej jeszcze, zarumieniła, ale wprędce znów uderzyło serce i pochwyciła namuloną rękę Pawła.
— Panie! dla mnie... ocal się... błagam. Ciebie szukają, znają... nie możesz nic zrobić. Słuchaj — mnie nikt nie posądzi, jam kobieta, a przysięgam ci: pojadę, spełnię, oddam... zrobię co mi każesz... Pozwól mi się wyręczyć, będę szczęśliwą... podwójnie... Nic mi się nie stanie, będę ostrożną, przebiegłą, zobaczysz! oszukam ich... zdobędę się na siłę, męczarnią nie wymogą ze mnie słowa. Proszę cię... nie gub mnie, gubiąc siebie.
To mówiąc, zakryła oczy.
— Celino! pani — zawołał Paweł, padając na kolana... klęczę, aby ci podziękować za heroizm twój i za słowo, które mi dało jedyną w życiu szczęścia chwilę. Uczyniłbym co każesz, gdybym mógł i nie był związany przysięgą, słowem, zaufaniem współbraci... Któż wie? Bogu się może podobać ocalić mnie, abym ci służył wiecznie, a jeśli mi przeznaczono zginąć, zachowasz ty jedna pamięć nieznanego ofiarnika. Raz jeszcze, przed tą czarną przepaścią, która kryje moją przyszłość, chciałem cię widzieć, i wyznać ci jak na spowiedzi, żeś mnie oczarowała... żem dla ciebie o mało nie osłabł w służbie ojczyzny... żem cię kochał i wielbił, i że po zgonie duch mój zostanie przy tobie.
Celina się rozpłakała... zamilkli.
— Nie, mój Pawle — rzekła drżącym głosem po chwili, ocierając łzy — Bóg nie jest okrutnym... ty musisz być ocalonym, boś na to zasłużył swoją ofiarą. Ja to czuję... ja chcę... zobaczymy się wolni, znajdziemy się, by sobie podać ręce na resztę żywota.
To mówiąc, podała mu dłoń, Paweł gorące do niej przyłożył usta... Celina się schyliła.
W tem ciocia Izabella ze Złotym Ołtarzykiem w ręku, z okularami na nosie, usłyszawszy szmer w pierwszym pokoju... wyszła na palcach wyjrzeć co się tam działo. I zdrętwiała spostrzegłszy chłopa... prostego chłopa w kożuchu i siermiędze..., który całował rękę Celiny. Toby nic jeszcze nie było, ale może przez te okulary fałszywe — czy ze strachu — przywidziało się biednej cioci, że się zbliżyły ich twarze i usta... że ów chłop śmiał pocałować pannę podsędkównę.
Na widok takiej grozy, cioci Izabelli Złoty Ołtarzyk wypadł z rąk drżących, okulary stoczyły się na ziemię, druzgocąc się w drobne kawałki... krzyknęła i byłaby niezawodnie zemdlała, ale szczęściem kanapy blisko nie było, nie było krzesełka, na któreby upaść mogła... oparła się tylko o uszak wołając:
— O... na rany Chrystusowe!
Krzyk ten piskliwy mógł wszystkie sługi zwołać z całego domu, ściągnąć mieszkańców... Celina z przestrachem dała znak Pawłowi, aby uchodził, a sama pobiegła co prędzej do ciotki, chwyciwszy wódkę kolońską.
— Na miłość Boga, ciociu, jeśli ci moje życie miłe... nie mów coś widziała! zaklinam... milcz! Tu nie było nikogo! nikogo!
Wkrótce po Celinie nadbiegły z garderoby dwie służące, ale panna im szybko wytłumaczyła, że ciocia, idąc przez ciemny pokój, uderzyła się w chorą nogę (tak przez eufemią nazywały się cioci nagniotki).
W ten sposób wszystko się rychło w domu uspokoiło... sługi odeszły, panna Izabella usiadła na kanapie... a Cesia z wódką kolońską, bobrową essencją i laurowemi kroplami około niej się krzątała. Nad wszystkie jednak te medykamenta lepiejby poskutkowało odkrycie strasznej tajemnicy, której powierzyć cioci nie było podobna. Ciocia najlepsza osoba w świecie, obawiała się wszystkiego i nie umiała utrzymać sekretu ani chwili.
— Ale cóż to było? co to było, moja najdroższa... zlituj się, powiedz mi, uspokój mnie. Na moje oczy widziałam, jak zbliżyłaś tak usta do jego twarzy. Któż to mógł być, coby miał prawo, coby śmiał... Cesiu! to coś okropnego... wyznaj mi wszystko, ja nie powiem nikomu... Chłop! jużciż to nie mógł być prawdziwy chłop.
— Ciociu kochana uspokój się, nie mogę ci wyjawić tajemnicy, która nie jest moją — odpowiedziała Celina — ale mogę ci poprzysiądz, że ten jeden lub nikt mieć będzie rękę moją, bo ma serce moje.
Panna Izabella załamała ręce.
— Jezu Chryste! na rany Pańskie! co ja słyszę! To wygląda jak romans francuski... to do niczego niepodobne... intryga... sukmana... w głowie mi się nie może pomieścić... I ty — Cesiu...
— Ciociu! nie pytaj o nic, a wierz mi, przerwała Celina — nie pytaj, bo mnie zgubisz, i nie posądzaj o złe, bom czysta i niewinna.
— Ale ojciec, ojciec w więzieniu, a ty...
Cesia, wzdychając, oczy spuściła.
— Tak, w tem jest wina — rzekła — ale nie stało się z woli mojej. Nie mogę ci dziś odkryć tej tajemnicy... kiedyś się dowiesz o wszystkiem i uniewinnisz mnie.
Panna Izabella umilkła... ale pierwszą modlitwę, którą odmówiła pod wrażeniem tego wypadku, była koronka do Przemienienia Pańskiego.
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz o szarej wieczornej godzinie sprawnik Szuwała powróciwszy z obiadu, który dawali dla niego dobrzy koledzy, winszując mu Włodzimierza na szyję, położył się był spocząć. Wino szampańskie, które zbytnio lubił, zawsze go czyniło sennym. Wańka miał ogólne, wiekuiste, raz na zawsze sobie udzielone rozporządzenie, ażeby w czasie snu pańskiego nie dopuszczać nikogo.
Teraz jak zwykle w podobnych wypadkach siedział na czatach w przedpokoju i rozrywał nudy czytaniem jednej z tych książeczek drzeworytami przyozdobionych, które stanowią jedyną moskiewską literaturę oryginalną... zwaną króbkową, bo ją po kraju w łubianych króbkach kramarze roznoszą.
Wiadomo, że szacowne te dla ludu powiastki, z podań jego zaczerpnięte, nawet drukowanemi nie są, ale ksylografowanemi, to jest wyrzynanemi na drzewie, jak najrzadsze stare druki nieruchome... Cała klasa rzemieślników z prapradziadów zajmuje się nieforemnem tem rzezaniem drzeworytów i książeczek, i odciskaniem ich na najtańszej bibule, jaką sobie przysposobić może. Przez długi czas literatura ta, jakkolwiek lojalna bardzo, ale mogąca mieć wybryki niespodziane, uchodziła baczności cenzury, która jej nie kontrolowała... opatrzono się potem, że tam często mowa o carach i carewiczach... i że należy wejrzeć, jak się to tam dzieje. Poddano więc wszechmocnemu komitetowi i króbkową literaturę.
Wańka czytał właśnie o olbrzymie Obrze i o siedmiu carewiczach, którzy się z kolei wybierali przeciwko niemu, gdy wśród najbardziej zajmującego sylabizowania... otworzyły się drzwi z nieobyczajnym łoskotem, pozwalającym się domyślać rangi pułkownikowskiej, (gdyż każdy czyn (ranga) inaczej drzwi otwiera) — i ukazała się twarz Pratulca, zarumieniona — niewiadomo, od wódki mocnej, czy od ostrego wiatru, czy od mocnej wódki z wiatrem ostrym. Schrypły nieco głos spytał:
— Jest pan w domu?
— Jest, ale odpoczywa — rzekł cicho Wańka, przykładem swym ucząc gościa, aby szanował sen sprawiedliwego.
— Odpoczywa! To nic!
Pratulec chciał wprost iść już, ale Wańka go powstrzymał, szeroką piersią broniąc drogiego spoczynku swego pana.
— Przepraszam jaśnie pana (właściwie po rusku wysoko urodzonego)... ale kiedy nie można to niemożna.
— Kochanku, głupi jesteś — odpowiedział powolnie Pratulec. — Niemożna, jeźli kto przyjdzie z pustą sprawą, nie mając co robić, ale ja mam ważne dzieło.
— Ale pan mnie potem wybije!
— Gdyby i wybił — kiedy dzieło ważne! rządowe... carskie... A ja ci ręczę, że nic nie będzie — puszczaj.
Wańka między carem a sprawnikiem wahał się jeszcze, gdyż car był daleki, a sprawnik za drzwiami, gdy z drugiego pokoju dał się słyszeć rozespany głos chrapliwy Szuwały.
Stoś diabłów... zjadł! Wańka, kogo tam już licho niesie, żebym tylko zadrzemał.
— Mnie, mnie — zawołał odpychając sługę Pratulec — ale mylisz się, bo nie diabli niosą.
Przyjaciel wszedł bez ceremonji. Szuwała leżał jeszcze na kanapie, na poduszce skórzanej, i oczy zaspane przecierał.
— Wańka — zakrzyczał żywo nie witając — powiedz pannie Karolinie, żeby nam zrobiła ponczu... ale morskiego, jak to ona umie.
— No, no! ja do ciebie nie na poncz przyszedłem — ozwał się siadając przyjaciel — ja tu przybyłem z ważnem dziełem.
Szuwała ziewał jeszcze.
— Co... Co za ważne dzieło? Chcesz już kogoś z Olszowa obedrzeć? hę?
— Nie... zobaczysz — rzekł Pratulec — ale najprzód pogadajmy po ludzku... ręka rękę myje...
Sprawnik spojrzał.
— Jeśli mnie się uda tobie tego łajdaka Pawła Zeńczewskiego dać w ręce... co za tę sztukę?
Tak zagadnięty popatrzył niedowierzająco.
— Już go mnie tak dawali nieraz... ale ba! on dawno umknął stąd... musi być za granicą...
— A co mi dasz? — powtarzał Pratulec.
— Co ja ci mam dać? za co?
— No, po sprawiedliwości... ty znowu dostaniesz albo krzyż, albo rangę, albo pieniądze... a cóż ja?
— Co ja ci mam dać? przedstawię cię do nagrody jak denuncjanta... Ale to nie może być.
Pratulec ręce schował w kieszenie.
— To swoją drogą co rząd zapłaci — rzekł — a od ciebie też ją muszę wziąć... nie może być inaczej. Ty wiesz, że ja jestem twoim przyjacielem, ale darmo nie dam. Mnie wszystko jedno, czy go ty weźmiesz sam, czy ucząstkowy asesor. Pojadę do asesora i weźmiemy go we dwóch, a on mi niezawodnie zapłaci.
— No, to bierz licho! gdzież on jest?
— Gdzie? mądryś! mów co dasz — rzekł śmiejąc się Pratulec — przyjaźń dobra rzecz, ale ani z pokłonu szyby nie uszyjesz, ani z pocałunków.
— Cóż ci mam dać? żydzie ty! — zawołał sprawnik.
— Żydzie! mniejsza i o to... bośmy przyjaciele... Ależ przecie wziąłeś bułanego rysaka od policmajstra, żeby go nie gubić.
To ci się go chce mi odebrać?
— Nie, nie koniecznie... a mnie co po jednym rysaku.
— Nie dosyć ci tego! No, jak nie mam mówić, żeś żyd... wstydziłbyś się.
— Czego się mam wstydzić? ja ci daję daleko więcej, niż ty mi dać możesz.
— No mówże czego chcesz... a nie męcz już dłużej! — krzyknął niecierpliwiąc się Szuwała — mów, tyś już tu z namydloną rzeczą przybył.
— A pewnie — odparł spokojnie Pratulec. — Myślisz, że ja koło tego nie chodziłem, nie deptałem... nie namęczyłem się, tydzień już siedząc w Olszowie.
— A no! masz! to on w Olszowie... wezmę go i bez ciebie — rozśmiał się sprawnik.
— To bierz — zimno rzekł Pratulec, wstając z krzesła — dobrze... ja więcej nie powiem nic.
— E! ty! niedobry! — łagodniej ozwał się Szuwała, podając mu rękę — czy to my nie stare druhy... Na... ręka... dam co chcesz, jeśli zmogę.
— Ja nie chcę wiele... parę karych koni... pieniędzy nie żądam...
— Zmiłuj się... moje najlepsze...
— Albobym ich chciał, gdyby złe były! — zaśmiał się Pratulec, zacierając ręce — ho! ho! dobry interes i dobre konie.
— No... dam, dam... abym go wziął.
— Słowo?
— Słowo... ścisnęli sobie ręce.
Panna Karolina wychrzczona żydówka, rodem z Ołyki, wniosła uśmiechając się poncz na tacy. Była to gospodyni pułkownika, osoba żywa z oczkami czarnemi, wcale piękna, nadzwyczaj śmiała i ostatecznie... zalotna... nie mówiąc więcej, bo nie można. W mieście na żart przezywano ją pułkownikową i sprawnikową, a ona serjo może spodziewała się, że nią kiedyś zostanie.
Wedle zwyczaju spodziewała się przywitania żarcikami... grzecznostkami, ale Szuwała kazał poncz postawić i pręciuchno się jej pozbył. Wyszła markotna — a gdyby była przeczuła, że kare konie któremi czasem jeździła — odebrać jej miano!
Szuwała drzwi zamknął.
— Mówże — natarczywie odezwał się do przyjaciela — ten niepoczciwy człowiek wiele mnie już krwi i potu kosztuje, niech się pocieszę, gdy na szubienicę pójdzie albo pod knuty!
— Słuchaj — odpowiedział wolno, poncz gorący popijając Pratulec — nieomyliłeś się domyślając, że jest w Olszowie, ale i tak byś go bezemnie nie dobył... Prawdę rzekłszy... djabeł by zgadł, że się ten zuchwalec śmie ukrywać tuż pod miasteczkiem powiatowem, we wsi, gdzie ojciec jego mieszkał, gdzie go wszyscy znają... pod bokiem ziemskiej policji. No! sprytne licho.
Wiesz, że ja mam część w Olszowie... znam ich tam panów i chłopów do nogi od dawna... wszystkich... Mój dzierżawca począł mi figle płatać, rachunki podawać... pojechałem żeby go wyrzucić won, bo kontraktu nie ma... No i jam nie głupi a ostrożny... wiedziałem, że tak będzie skończyć potrzeba...
Jeszcze mi groził skargą! e! tego już nadto... tak ja go precz z dziećmi, i bebechami. Kazałem na ulicę wytaszczyć... Skarż teraz!
Jak dzierżawcy nie stało, trzeba było przecie jakiś ład zrobić w Olszowie, bo już o drugiego posesora nie będzie łatwo; musiałem zostać na gruncie. — Nudy cesarskie!! Nie mając co robić popoznawałem się jeszcze bliżej z chłopami, z popami, z arendarzami — na wsi! nie ma rady!
Chłopy między sobą się kłócą i zajadają, jeden na drugiego do mnie skarży, bo wiedzą, że ja z policją jedna ręka.
Jednego wieczora przychodzi do mnie pop. Ty wiesz, że ja ryzy i kosy nie lubię — bo to naród paskudny — ale co robić — ojciec duchowny, choć szelma to się go w rękę całuje. Piłem herbatę, wlazł na próg, musiałem prosić — nalałem mu rumu... a prawdę powiedziawszy prostej wódki. Rozgadał się popina jakby worek rozwiązał... Wie, że ja z błahoczynnym i z protojerejem jak najlepiej. — Nareszcie za drugą szklanką całując już mnie w rękę powiada na ucho, że we wsi zbiegły rekrut pewnie się przechowuje, że go jakiś chłop u siebie trzyma, że można by z tego co pociągnąć, a broń Boże potem dojdą, wszystkim bieda. Nacisnąłem go, powiedział mi gdzie... jak... Dobrze... Nazajutrz ja na zwiady, formalne śledztwo, ale sekretne, nastraszyłem chłopów... aż mi jeden się przyznał, że u sąsiada jego jest jakiś człek, niby parobek, który mu w polu robi, nigdzie się nie pokazuje, a w loszku u niego sypia...
Trafiwszy na ten trop... jakiem ich zaczął macać — doszedłem kto on taki.
— Ba! ba! Któż ci powiedział, że to on! To prosty domysł... może prosty rekrut...
— A ja ci mówię, że on — rzekł Pratulec — co ci do tego, to mi koni nie dasz... Jeszcze kiedy stary Zeńczewski ich ojciec tam gospodarzył, byli zawsze ze wszystkimi chłopami jak najlepiej. — Pewnie sami z chłopów pochodzą, bo żyli z nimi, leczyli, karmili, dzielili się ostatnim chleba kawałkiem — to też cała wioska za nich dałaby się zamęczyć... i ja bym się nie dowiedział od żadnego nic, gdyby nie obcy przyjmak z drugiej wioski. Oni by go nigdy nie wydali...
Sprawnik stał zadumany.
No, pewnie? pewnie? — zapytał jeszcze.
— Przekonasz się... ale czasu nie można tracić... Dzisiejszej nocy pojedziemy z żandarmami... i weźmiemy jak lisa w jamie. Nocuje w loszku... jedne drzwi do niego, dziura mała... szyja od lochu wąska, nie wylazłby i kot tamtędy... Zresztą obstawiwszy do koła...
Szuwała drżał cały i uśmiechał się z szatańska złością.
— No! nareszcie! — zawołał, ściskając przyjaciela i wychylając ponczu szklankę... E! nie żałuję pary wronych... jeśli mi się w ręce dostanie i ty głupi, gdybyś był chciał, dałbym cztery konie i kocz i uprząż i trzysta rubli za tego człowieka...
Pratulec ramionami ruszył...
— No! głupi! — rzekł — to prawda, ale przyjaciel...
Sprawnik zadzwonił żywo...
— Hej! sekretarza!
W tej chwili stawił się powołany troszkę pijany, ale mogący jeszcze ustać na nogach... Szuwała popatrzył nań.
— Tyś pijany!
— Uchowaj Boże...
— Ej! ej! Stefanie Mikityczu... znowu... w czasie służbowym.
— Uchowaj Boże! — wołał Stefan Mikiticz, ale co słowo dostawał czkawki.
— Tyś do niczego!
— Uchowaj Boże... ja brałem lekarstwo...
— Tak! a tu potrzeba jechać w powiat...
— Ja gotów...
— Żeby mi wszystko było gotowe... czterech żandarmów, czterech z inwalidnej komendy co najlepszych... bryczki, konie... i żeby żywa dusza nic nie wiedziała...
— Słucham pułkownika...
— Żebyś był trzeźwy jak cię matka narodziła...
— Słucham pułkownika...
— Ludzi jeszcze ze dwóch ze straży nie zawadzi? — Spojrzał na Pratulca, który głową dał znak potwierdzający. — Z turmy wziąć parę kajdanków.. i powrozy... Kto wie... może się i to przyda.
— Słucham...
— O mroku żeby było wszystko gotowe...
— A o północku w drogę — dodał Pratulec... nie prędzej...
— O północku...
— Masz czas! żebyś mi był trzeźwy! — dodał pułkownik groźno...
Sekretarz wyszedł ze czkawką, a dwaj przyjaciele zapili ponczem nadzieję.