Ewa (Wassermann)/Karen Engelschall/1

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jakób Wassermann
Tytuł Ewa
Podtytuł „Człowiek złudzeń“: powieść druga
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Karen Engelschall.
1.

Crammon przybył oznaczonego dnia i godziny, przygotowany na dłuższy pobyt i wesołe zabawy. Nic z tego. Ewa sposobiła się już do odjazdu, a Maidanow ruszył do Paryża czekać tam na nią.
Powiedziano Crammonowi zaraz o nowej fantazji jego bożyszcza. Niebawem znał wszystkie szczegóły, nawet zerwanie Ewy z Krystjanem, jakie nastąpić chyba musiało. Tem więcej był tedy zdziwiony, że Krystjan zamierza jechać za Ewą do Hamburga.
Po kilku słowach spostrzegł zmianę w przyjacielu. Położywszy mu tedy dłoń na ramieniu, spytał ze współczuciem:
— Czy nie zwierzysz się z czegoś przedemną?
Spędził wieczór z Wiguniewskim.
— To niemożliwe, musicie się wszyscy mylić, — zadecydował w końcu, — albo świat stanął na głowie, a ja nie odróżniam mężczyzny od kobiety.
— Od początku nie miałem przekonania do tego Wahnschaffe! — zwierzył się Wiguniewsski. — Jest dla mnie zbyt nieprzejrzysty, skryty, zblazowany, chłodny, zimny, słowem zbyt niemiecki. Mimoto wiedziałem zawsze, że jest jak stworzony dla Ewy Sorel. Patrząc na tę parę, doznawało się wnętrznej radości, jaką n. p. daje piękna kompozycja, oraz wszystko co treściwe i harmonijne.
Crammon skinął głową.
— Tak, tak, posiada on dziwną władzę nad kobietami. Niedawno doświadczyłem czegoś takiego, co tem dziwniejsze, że szło tu jeno o portret jego.
Będąc w gościnie u Ashburchanów w Yorkshire, poznałem młodą Wiedeńkę, córkę bankiera, dość brzydką, która atoli posiadała swój oryginalny tik, urok, dowcip i zgrabną, choć nikłą figurkę. Zwala się Joanna Schóntag, ale to nic niema do rzeczy. Nazwałem ją skrzacikiem, co było trafne. Dziwnym się w towarzystwo dostała sposobem. Siostra jej rubensowsko rudowłosa wyszła za atache jakiegoś państwa, Rumunji, Bułgarji, czy coś w tym guście. Zaprzyjaźnieni ze skrzacikiem, staraliśmy się zwalczać mglistą nudę pałacu lorda i lady Ashburchanów.
Pewnego dnia pokazałem jej minjaturę Krystjana, którą dla mnie zrobił w Paryżu Gaston Villiers. Spojrzawszy, spoważniała zaraz. Po długiej obserwacji oddała mi portret, nie mówiąc słowa. W kilka dni później, zażądała znowu minjatury, ja zaś plotłem jej koszałki opałki o Krystjanie. Wspomniałem, że mam go lu spotkać, ona zaś oświadczyła, że nie wyjedzie dopóki go nie pozna osobiście, prosząc, bym jej to ułatwił.
Była dotąd pełna rezerwy, trudna do omotania, chytra i podejrzliwa i krzywiła nosem na to co się setkom podobało. Zaskoczyło mnie to i było nie na rękę. Starałem się wykręcić, zasłaniając wszystkiem co święte, ona jednak wyśmiała mnie, zwąc kwakrem i przedłożyła niezwłocznie chytry plan wojenny.
Miała czas, gdyż do domu nie było poco jechać przed listopadem. Za pretekst wzięła sobie studjum holenderskich galeryj, co jest w dobrym tonie. Nie brakło jej damy do towarzystwa, a w ostateczności postanowiła wtajemniczyć siostrę, bardzo wielkoduszną w takich razach... Wszystko to wyśpiewała tak zuchwale, że zesłabłem i stałem się jej sprzymierzeńcem. Teraz oto siedzi, nieco osowiała w hotelu dc ta Plagę, trapiona skrupułami moralnymi, ja zaś nie wiem co począć.
Nie sposób teraz brać Krystjana na takie awanturki. Muszę to wytłumaczyć dziewczynie. To wszystko zresztą biorę tylko mimochodem, jako glossę. Proszę, zechciej książę mówić dalej.
Wiguniewski słuchał opowiadania niedbale. Po chwili podjął:
— Minione miesiące dały nam wszystkim niezapomniane widowisko. Widzieliśmy parę ludzi wolnych, o wyższej nad zwykłą legalności, a skończyło się to jak komedja bulwarowa. I to z jego winy. Stosunek taki posiada swój organiczny, naturalny kres, trzeba to jeno wyczuć. Miast tego doprowadza do scen przykrych, stara się o spotkania w warunkach upokarzających go. Czeka na nią godzinami w jej apartamentach, zadawalniając się skinieniem głowy, gdy mija obojętnie. Czekał tak raz przez całą noc, zatopiony w książce. Znosi lekceważące traktowanie takiej Rappard. Nie zraża go nieprzyjmowanie posyłanych codziennie kwiatów i owoców... Cóż to wszystko oznacza?
— Oznacza to wielką dla mnie troskę! — westchnął Crammon. Istotnie, rzecz niepojęta!
— Przedwczoraj, podczas kolacji jakby przez szyderstwo wyznaczono mu miejsce na szarym końcu, a w dodatku nie znał wcale sąsiadów swoich. Ona zacina się, aż do okrucieństwa, z powodu iż on nie unika tych upokorzeń, jego zaś pociąga to, jakoby, właśnie. Przez cały czas siedział w milczeniu. Potem nastąpiła dziwna scena. Stał o kilka kroków od grupy, w której królowała Ewa, mając we włosach dar jego, Ignifera. Była, niby Djana z płonącą gwiazdą na głowie.
— Świetne określenie, mości książę! — wtrącił Crammon.
Rozmowa dotykała w dziewięciu zwrotach dwudziestu różnych tematów. Wiesz pan, zresztą jak ona umie po mistrzowsku kierować konwersacją. Wspomniano o literaturze flamandzkiej, ktoś wymienił Verhaerena i zacytował parę wierszy z poematu „Radość“.
Brzmiało to mniej więcej tak. Żyję tem wszystkiem co mnie otacza. Łąki, drogi, drzewa, strumienie mną się stajecie, od kiedy was pełnię sobą...
Rozległ się szmer pochwalny. Ewa podeszła do szafki z książkami i wzięła tom poezyj Verhaerena. Jęła ją przeglądać i wnet odnalazła odnośny wiersz. Potem zwracając się do Krystjana Wahnschaffe, poprosiła, a raczej rozkazała, by cały wiersz odczytał. Usłuchał po chwili wahania i jął czytać, jak uczeń w szkole, półgłosem, jękliwie, monotonnie, jakby nie rozumiał treści, lub czytał notatkę dziennikarską. Czuł dobrze sam, że jest śmieszny, bladł bowiem i czerwieniał, wymawiając pełne zachwytu słowa. Skończywszy, wyszedł nie spojrzawszy na nikogo, a Ewa, jakby nic nie zaszło, powiedziała do nas — Wszak prawda, wielka to poezja? — Wargi jej drżały z gniewu.
Jakiż miała cel? Czy chciała go zawstydzić dowodząc, że nie odczuwa tego piękna subtelnego, wykazać wadę jego natury, publicznie zdemaskować, czy może był to kaprys, lub zniecierpliwienie wywołane jego uporczywem, badawczem spojrzeniem?
Panna Vanler powiedziała mi potem — Przebaczyła by mu, gdyby czytał bosko! — Coby mu przebaczyła? — spytałem. — Własne swe wiarołomstwo! — odrzekła z uśmiechem. Może to i prawda. Panie Crammon, powinienbyś go pan wyrwać z tego zaklętego koła.
— Uczynię, co tylko będę w stanie! — oświadczył, a w kątach ust zarysowały się zmarszczki smutku. Potarł czoło i dodał: — Nie wiem, jak daleko sięga teraz mój wpływ. Nie sposób ręczyć. Dowiedziałem się także, iż bywa w haniebnych lokalach, wdaje się z hołotą. Na myśl o tem, krzyk mi się z ust wyrywa.
Wszakże to kwiat towarzystwa, chluba mego życia, człowiek nad wszystkich kochany! Kiedy go ostatni raz opuszczałem, miał coprawda, jakieś niejasne chwile. Ale przypisywałem to znajomości z Iwanem Beckerem.
— Nie mów pan o Beckerze, a przynajmniej nie w ten sposób! — przerwał ostrym tonem Wiguniewski. — Proszę wyraźnie, nie w ten sposób!
Crammon wytrzeszczył oczy ze zdziwienia i pokazał nawet koniec języka. Zawsze jednak opanował się i wzruszył ramionami.
— Dajesz mi pan wskazówkę, — ciągnął dalej Wiguniewski. Nie brałem tego pod rozwagę. To rzuca na rzecz inne światło. Wahnschaffe obcuje istotnie z podejrzanymi osobnikami, a najgorszy z nich to Amadeusz Voss, obłudnik i gracz. Czyż można obwiniać Beckera? To nie ma sensu! Becker ukazał mu może pewną drogę, to rozjaśnia różne rzeczy, ale niebezpiecznym jest wyłącznie Amadeusz Voss. Wyrwij pan przyjaciela z pazurów tego człowieka.
— Nie widziałem jeszcze tego łotra! — powiedział Crammon. — Słowa pańskie, książę, zaskoczyły mnie, ale dziękuję za nie. Biada opryszkowi. Nie puszczę mu tego płazem, choćbym miał się wyrzec poczciwego napitku na całe życie. Nie spojrzę na pokuśliwy gors, dopóki ten psi syn nie zostanie zmiażdżony na cuchnącą masę. Daj to Boże, jaknajprędzej!
Wiguniewski wyszedł, zostawiając Crammona zatopionego w planach pomsty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jakob Wassermann i tłumacza: Franciszek Mirandola.