Ewa (Wassermann)/Karen Engelschall/2

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jakób Wassermann
Tytuł Ewa
Podtytuł „Człowiek złudzeń“: powieść druga
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
2.

Pewnego, słonecznego dnia we wrześniu, wszedł Crammon do pokoju Krystjana, który siedział przy biurku. Jasne błękitne obicia lśniły w słońcu, a mnóstwo przedmiotów porozkładanych wszędzie świadczyło o przygotowaniach do podróży.
— Nie przeszkadzaj sobie, mój drogi, mam czas! — rzekł Crammon, otarł z kurzu krzesło, siadł i zapalił fajkę.
Krystjan odłożył pióro.
— Nie mogę zrozumieć — rzekł z niechęcią nie patrząc nań, — czemu nie jestem w stanie napisać dwu rozsądnych zdań. Wszystko mam w głowie, a na papierze wygląda to głupio i sztywno. Czy się to zdarza i innym ludziom?
— Oczywiście, — odparł Crammon, — ale jest na to rada. Przedewszystkiem konieczne tu pewne zuchwalstwo. Nie pytaj czy to co piszesz jest dobre, czy ma głowę i nogi, ale pisz bez skrupułów, a najpewniej cel osiągniesz. Często najgłupsi najlepiej piszą. Do kogóż to piszesz? Czy sprawa pilna? List można zawsze odłożyć na później.
— Pilna to sprawa, tym razem! — powiedział Krystjan. — Slattner doniósł mi bardzo ogólnikowo, że porzucił służbę, jedzie do Ameryki i pragnie się ze mną przedtem widzieć. Piętnastego października wsiada w Hamburgu na okręt. Dobrze się składa, gdyż będę w tym czasie w Hamburgu i o tem mu właśnie donoszę.
— Niema tedy żadnych trudności! — odparł Crammon z powagą. Napisz poprostu... wtedy, a wtedy, będę tam, a tam i mam nadzieję, czy chcę i t. d... Twój niezmienny, oddany... i t. d.... Porzuca tedy służbę? Z jakiegóż to powodu? I zaraz do Ameryki? W tem coś jest.
— Miał sprawę honorowa i odmówił pojedynku. Tyle pisze, dodając, że musi w Nowym Świecie zacząć nowe życie. Blisko mnie to dotyka, bowiem lubiłem go zawsze bardzo i chcę zobaczyć.
— Ciekawym także co w tem tkwi. Stattner nie uciekałby lekkomyślnie z pola i nie narażał swego honoru dla bagateli. Był oficerem bez zmazy. Fatalna to historja. Ale daje ci ona, jak miarkuję, pretekst do wyjazdu do Hamburga.
Krystjan drgnął:
— Czemu pretekst? — rzekł z niejakiem zakłopotaniem. — Nie potrzebuję, wszakże pretekstu.
Crammon pochylił głowę i oparł podbródek na rączce laski. Kunsztownie tkwiąca w kącie ust fajka nie poruszała się w takt ruchu mięśni podczas gdy mówił.
— Nie powiesz chyba, mój drogi, że czynisz to z czystem sumieniem! — zaczął niby spowiednik, sondujący rozważnie zatwardziałego grzesznika. — Nie zechcesz chyba tumanić przyjaciela i brata po duchu. Przyjacielowi należy się coś. Nawet ten śmierdziuch i galgan Sokrates, przypomniał sobie na łożu śmierci o swych zobowiązaniach. Szło tam o jakiegoś koguta. Może się mylę, ale mniejsza z tem. Nie cierpiałem zawsze dawnych Greków. Nie mylę się atoli twierdząc, że nie podobasz się mnie i innym, którzy cię kochają.
Serce mi się kraje, gdy widzę cię pod pręgierzem ludzi, niezdolnych odróżnić ogiera pełnej krwi, od żydowskiej szkapy. Nie wytrzymam dłużej, wolę raczej pokłócić się z tobą i strzelać na pięć kroków. Cóż to się z tobą dzieje? Przestałeś zbierać skalpy i sam się dajesz skalpować? Rozumiem wszystko co ludzkie, ale nie wolno naruszać porządku wskazanego przez Boga. A naruszasz go, siadając na stołku, który ci pod drzwiami stawiają.
Niedawno ty uczyłeś ludzi moresu, koło ciebie skakano i lobie się przychlebiano. Tak też powinno być. Wuj mój, filozof co się zowie, mawiał: — Do kobiety, adwokata i pieca należy się zwracać tyłem w chwili, kiedy cię najbardziej rozparzą! — Przestrzegałem tego zawsze i dlatego mam dotąd spokój ducha i dobrą opinję.
Przysługuje ci, przyznaję, okoliczność łagodząca. Taka kobieta jawi się raz tylko na sto lat i można dla niej stracić trochę rozumu. Ale tobie nie wolno, Krystjanie, dla ciebie jest pełń, masz rozdzielać łaski, na stole twym musi być co ranka świeży miód. A teraz powiedz mi, co uczynić zamierzasz?
Cierpliwie wysłuchał Krystjan tej długiej, mądrej, a treściwej mowy, czasem z błyskiem w oczach, to znowu z zakłopotaniem. Chwilami rozumiał, to znów myślał o czemś innem. Z trudem jeno mógł pojąć jakiem prawem, ten obcy mu, jakoby, człowiek miesza się w jego życie i chce wpływać na postanowienia. To znów rozczulony wspominał co razem przeżyli i przegawędzili. Wszystko to było dziś atoli tak dalekie i odmienne.
Spojrzał przez okno. Widnokrąg sięgał aż po linję zetknięcia się morza z niebem i w tem miejscu płynęła chmurka, niby krągła, mała poduszka. Tosamo rozczulenie co względem Crammona, uczuł teraz dla owej chmurki.
Crammon siedział, czekając na odpowiedź. Krystjanowi przyszła nagle na pamięć historja z pierścionkiem i jął opowiadać:
— Pewien biedny seminarzysta, będący w domu dyrektora banku, jako instruktor dzieci, popadł w podejrzenie kradzieży kosztownego pierścionka. Sam mi to opowiadał, że widok tego klejnotu wzbudził w nim pożądanie, przytem kochał ową kobietę i radby był mieć od niej pamiątkę. Ale go nie skradł wcale, a niewinność jego stwierdzona została dowodnie, gdyż wkrótce owa kobieta przysłała mu w darze tensam pierścionek. Byłoby go to wyrwało z biedy, on jednak cisnął klejnot do studni. Bez wahania rzucił do studni to, co miał najcenniejszego. Człowiek ten...
— No, no, dobrze, dobrze... — rzekł Crammon z niezadowoleniem i przesunął fajkę w lewy kąt ust — nie wiem wcale co znaczy ta bajka. Pocóż głupiec rzucał w studnię rzecz cenną, w tak dyskretny sposób otrzymaną? I dlaczego właśnie do studni? Czyż szkatułka, lub szuflada nie byłaby wystarczyła? A mógł przy okazji wydobyć stamtąd pierścionek! To głupie!
Crammon założył nogę na nogę, pokazując jedwabne, szare skarpetki, a był tak pewny siebie, taki syty, że przypominał zwierzę, które trawi, leżąc w słońcu. Krystjan zapomniał o niemiłych słowach przyjaciela, a czuł jeno lekką litosną czułość dlań.
— Trudna to rzecz, rezygnacja! — powiedział. — Można o tem mówić, wyobrażać sobie, wierzyć, że się jest do tego zdolnym, ale w danej chwili bardzo trudno, niemożliwie jest nawet zrezygnować z najmniejszej rzeczy.
— Pocóż masz rezygnować? — burknął Crammon. — Cóż znaczy rezygnacja? Do czego prowadzi?
Krystjan rzekł do siebie:
— Sądzę, że trzeba rzucić pierścień do studni...
— Jeśli pod tem rozumiesz, że powinieneś sobie wybić z głowy niesłychaną czarodziejkę, to mogę tylko pragnąć, by Bóg pobłogosławił twój zamiar! — oświadczył Crammon.
— Człowiek trzyma się i czepia wszystkiego, bowiem straszno mu uczynić krok w świat nieznany... — powiedział znowu do siebie.
Crammon milczał przez chwilę nachmurzony, potem odkrząknąwszy, spytał:
— Czyś słyszał o homeopatji? Wytłumaczę ci co to jest. Jest to leczenie środkami podobnymi do choroby. Jeśli sobie zepsułeś żołądek, a ja ci napakuję doń bakteryj gruźliczych, to będzie homeopatja, czyli wypędzanie djabła belzebubem... Rozumiesz?
— Chcesz mnie kurować? Z czego? Czem — spytał Krystjan z uśmiechem.
Crammon przysunął się, położył mu dłonie na kolanach i rzekł chytrze:
— Mam coś dla ciebie, mój drogi. Kobieta jest w twej kabale, jak się to mówi. Tęskni, szaleje, umiera z niecierpliwości, by cię poznać. Typ zgoła odmienny, coś małego, pieprznego, komicznego, coś co jest niemal dwupłciowe, wrażliwe, roztrzepane, kanciaste, brzydkie, ale pełne uroku. Pochodzi z mieszczaństwa, ale rękami i nogami broni się, by nie być perłą w świńskiem korycie. Masz zajęcie, tresurę, odmianę, odświeżenie. Nie na długo, przypuszczam, ot rozrywka wakacyjna, ale pouczająca i arcyhomeopatyczna.
Ariel, to cud, gwiazda, niebiańska pieczeń, ale nie strawa codzienna, którą by żyć można. Zstąp bracie z obserwatorjum, przestań patrzeć na owo miraculum coeli i wróć do śmiertelnych. Krótko mówiąc, dziś wieczór o siódmej w sali jadalnej hotelu de ta Plagę. Czy zgoda?
Krystjan wstał, wyjął z bukietu biały goździk i śmiejąc się, wetknął go Crammonowi w butonierkę.
— Zgoda, czy nie? — spytał Crammon surowo.
— Nie, mój drogi, nic z tego nie będzie! — odparł Krystjan, śmiejąc się coraz bardziej. — Zachowaj ten skarb dla siebie.
Żyły nabrzmiały na czole Crammona.
— Przyrzekłem, że będziesz! — rzekł z gniewem. — Czy mnie chcesz wykierować na dudka? Nie zasługuję na to, zwłaszcza, że od pewnego czasu znoszę twe kopniaki. Wolisz jakiegoś przybłędę, wszystkim podejrzanego? Przyjaciela odtrącasz bezlitośnie? To napełnia goryczą, to sprawia ból, to wzburza żółć. Już nie wiem co dalej czynić!
— Uspokój się, Bernardzie, — rzekł Krystjan, podnosząc z ziemi kilka goździków, które wypadły z bukietu. W tej chwili wspomniał bladą, bezkrwistą, żądzą i niedostatkiem chromą twarz Amadeusza, wpatrzonego w Walonkę. — Nie rozumiem twej uporczywości. Daj pokój. Wszakże wiesz, że ściągam nieszczęście na osoby kochające mnie.
Crammon drgnął. Mimo dwuznacznego uśmiechu Krystjana, uczuł zabobonny strach.
— Głupstwo! — bąknął.
Wstał, wziął kapelusz i zabierał się iść, bez wymuszenia bytności wieczorem, gdy zastukano do drzwi i wszedł Amadeusz Voss.
— Przepraszam! — rzekł, spoglądając lękliwie na Crammona, który przybrał wrogą postawę. — Chciałem tylko zapytać się, kiedy wyjeżdżamy. Czy pakować, czy nie, to wiedzieć muszę.
— Jak ten drab ośmiela się mówić! — pomyślał Crammon z wściekłością i zaledwo zdolny był zrobić uprzejmy grymas w chwili, gdy zakłopotany Krystjan przedstawił ich sobie wzajem.
Amadeusz złożył ukłon godny kandydata seminarjalnego. Oczy jego z poza okularów patrzyły chciwie na Crammona, który mu od pierwszej chwili był wstrętny. Uznał atoli, że Trzeba to ukryć, a nawet okazywać uniżoność. Wiedząc, że nienawiść jego szybko wybucha, bał się wyjawić ją przedwcześnie, by nie stracić środków do zaspokojenia tego uczucia.
Crammon szukał zaczepki, traktował go z góry, lekceważył, jak garść odzieży na ścianie wiszącą nie słuchał, nie odpowiadał i przedłużał z rozmysłem wizytę, nie zważając na nerwowość Krystjana.
Amadeusz był wielce ograniczony, zgodliwy, ocierał podeszew jednego trzewika o koniec drugiego, podniósł laskę upuszczoną przez Crammona i nie ustępował z pola. Spostrzegł to wreszcie Crammon i zdjęty litością nad milczącym, udręczonym Krystjanem, skinął zdala dłonią lewą na pożegnanie i wyszedł, jak żaba rozdęty wściekłością.
— Zwolna, zwolna, mój panie Crammonie! — mówił sobie. — Zachowaj swą godność, nie właź w błoto, wspomnij, że zemsta przysługuje jeno Bogu!
To rzekłszy, kopnął przebiegającego obok pieska, tak że biedak skowycząc skrył się w oknie piwnicznem.
Krystjan i Amadeusz stali przez chwilę naprzeciw siebie w milczeniu po dwu stronach stołu. Amadeusz wyciągał z bukietu goździki i rozskubywał je cienkiemi palcami.
— To jest więc pan Crammon! — bąknął. — Nie wiem czemu mnie śmiech zbiera, ale daremnie, śmiać mi się chce nieustannie.
— Jutro jedziemy! — rzekł Krystjan, przytykając do ust chustkę i jął oddychać subtelną wonią, która budziła mnóstwo zwiewnych i napoły spełzłych już wspomnień.
Amadeusz rozerwał na pół jeden z goździków i rzekł:
— Same włókna i komórki. Dość mam tego pasożytniczego życia. Chcę krajać ciała ludzkie, sekcjonować zwłoki. Można się może w ten sposób dowiedzieć, gdzie tkwi słabość i nikczemność. Chcę szukać życia u jego ujścia, śmierci u jej korzenia. Czuję w sobie talent anatoma. Chciałem zostać Savonarolą, ale krasomówstwo to rzecz dziś ryzykowna. Lepiej się wezmę do ciał, duchy, doprowadzają mnie do rozpaczy.
— Sądzę, że trzeba pracować! — rzekł Krystjan zcicha. — Coś robić, wszystko jedno co!
Zwrócił się ku oknu. Nie było już na niebie białej chmurki. Pochłonęło ją morze.
— Do tego doszedłeś? — urągał Amadeusz. — Ja to wiem od dawna. Droga do piekła brukowaną jest pracą. Tylko w piekle możesz zostać wypalony do czysta. Ale dobrze, żeś do tego doszedł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jakob Wassermann i tłumacza: Franciszek Mirandola.