Ewa (Wassermann)/Karen Engelschall/4
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ewa |
Podtytuł | „Człowiek złudzeń“: powieść druga |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance“ |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Krysljan i Amadeusz szli przez Quai Kockrill w Antwerpji.
Wielki, transatlantycki parowiec leżał jeszcze milczący i pusty u mola. Pasażerowie międzypokładzia otaczali go, czekając godziny, kiedy zostaną wpuszczeni. Byli tu chłopi polscy, rosyjscy, żydzi, mężczyźni, kobiety, starcy, staruszki, wszystko to siedziało skulone na kamiennych flizach, lub brudnych tobołach. Ludzie brudni, znużeni, bezdomni, smutni, lub bezmyślni, gadali, krzyczeli, śmiali się, śpiewali i kłócili. Smutny chaos głosów człowieczych.
Olbrzymia, czerwona kula słońca drżała na wodzie.
Przystanęli, potem poszli dalej, ale na życzenie Krystjana zawrócili. Na skrzyżowaniu ulic przed taborem wychodźców siało dziesięć, lub dwanaście dwukolnych wózków, zaprzężonych w osły, a napełnionych wędzonemi makrelami.
— Kupujcie makrele! Kupujcie makrele! — wołali woźnice, strzelając z batów.
Kilkunastu wychodźców jęło się gapić pożądliwie i naradzać z innymi, którzy już sięgali po pieniądze. Najenergiczniejsi stawali do kupna.
Krystjan rzekł Amadeuszowi:
— Kupmy te ryby i rozdamy ludziom, dobrze?
— Czyń co chcesz, — odrzekł Amadeusz z niechęcią, — wielcy panowie muszą mieć zawsze jakąś zabawkę.
Czuł się nieswojo wśród powstającego zbiegowiska.
Krystjan podszedł do handlarzy, z trudem jeno i powoli mogąc się porozumieć z jednym z nich, mówił bowiem poprawną francuszczyzną. W końcu handlarz pojął o co idzie, zawołał innych. Nastąpiła gadanina, popierana gestami. Proponowano różne ceny i odrzucano je, aż wreszcie znudzony Krystjan wymienił cyfrę znacznie wyższą od najwyższej, jaką proponowano i podał portfel Amadeuszowi, by zapłacił. Następnie rzekł po niemiecku:
— Te ryby są waszą własnością.
Kilku zrozumiało i powiedzieli to innym. Jęli podchodzić lękliwie. Żółta jak cytryna, chora na wątrobę kobieta, pierwsza wyciągnęła rękę. Za chwilę nadciągnęły setki z koszykami, garnkami, siatkami i workami. Kilkunastu starszych utrzymywało ład w ciżbie. Jeden z nich, przybrany w kaftan, z długą, białą brodą skłonił się przed Krystjanem trzy razy, do samej niemal ziemi.
Swawolną jakąś uniesiony chętką, by dokonać sprawiedliwego podziału, zakasał rękawy i jął wydelikaconemi rękami nakładać ryby. Śmiał się, a handlarze śmiali się także. Uważali go za jednego z owych postrzelonych Anglików, którzy polują na sensację.
Nagle uczuł wstręt do tych ryb cuchnących, a bardziej jeszcze do ludzi. Dusił go ohydny odór ich ciał, a na myśl, jak wyglądają bez odzienia, uczuł dreszcz zimny. Dał przeto wszystkiemu pokój i odszedł, pod osłona zmierzchu.
Ręce mu cuchnęły. Kroczył ulicami pustemi, które nie widziały tego, co zaszło.
Amadeusz, dawno już uciekłszy, czekał pod hotelem, gdzie stała cała kolumna automobilów, mających towarzyszyć Ewie do Niemiec. Byli tu również Crammon i Joanna Schöntag.