<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Fałszywa Kuropatwa
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie Z Warszawy
Wydawca Gebethner i Wolff; K. Grendyszyński
Data wyd. 1894
Druk I. Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa; Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Co się działo przez tydzień w apartamencie ciotki przy ulicy Marszałkowskiej, opowiedzieć trudno...
Weronika i Florentyna myślały chwilowo o samobójstwie, posłańcy biegali jak szaleni, znoszono mnóstwo przeróżnych materyj, kretonów, shirtingów, madepolamów, creasów, wstawek, wszywek, rąbków, miniardizek i najosobliwszych krokodylów, z jedwabiu, półjedwabiu, wełny, półwełny, bawełny, lnu i wszelakich włókien, jakie są na świecie...
Ciągle tylko była mowa o tasiemkach, guzikach, haftkach, konikach, przypięciach, upięciach, wcięciach i o tym podobnych nadzwyczajnościach, których umysł ludzki, a właściwie męzki umysł, na żaden sposób objąć, ani spamiętać nie może.
Wyprawić pannę do Szczawnicy, to zadanie ciężkie... Trzeba było odbyć niejedną naradę z fryzjerem, wystudjować gruntownie teoryę siedmiu sposobów czesania głowy; trzeba było wbić w twarde mózgownice szewca i rękawicznika to, zupełnie zresztą słuszne przekonanie, że bucik powinien być o cal krótszy i węższy od nóżki, a rękawiczka dużo mniejsza od ręki — no, ale przecież przy trójprzymierzu wymowy naszych pań jakoś to się zacofanym rzemieślnikom wytłumaczyło.
Cięższa sprawa była z sukniami, Ernestynka albowiem, aczkolwiek wykształcona umysłowo, bo ukończyła pensyę z powodzeniem, pod względem fizycznym nie stała jeszcze na tym stopniu rozwoju, który daje prawo do patentu na okazałą piękność.
Natura była dla niej pod pewnymi względami skąpą, gdyż, wyposażywszy ją bogato w kości i w delikatną skórkę, poskąpiła ciała.
Sama pani Marcinowa wyrażała się o swej jedynaczce, że jest to dopiero kanwa, na której przyszłość wyhaftuje kształty, że jest to młodziutka rzodkiewka inspektowa, w tej chwili podobna do bladoróżowej nitki, ale która za jakiś czas nabierze koloru i form dojrzewającej wisienki.
Tymczasem korzystać trzeba z dobrodziejstw sztuki, aby uzupełnić szkaradne i niczem nieumotywowane skąpstwo natury. W tym celu odbyło się konsyljum, złożone z gorseciarki, uczonej modystki oraz dwóch jej starszych asystentek i dzięki środkom, na radzie tej uchwalonym, plastyka panny Ernestyny, klasyczne zaokrąglenie linij i ogólna całokształtu harmonja nie pozostawiały nic do życzenia.
Panna mogła zrobić wrażenie nietylko w Szczawnicy, ale choćby nawet w Ostendzie, y compris, jeżeli ciocia nie zapomni o pieprzu.
Kiedy już wszystkie sprawunki były załatwione, a siedm dużych kufrów z otwartemi paszczami czekały tylko, aby je pochłonąć, panie odetchnęły i posłały do cukierni po czekoladę, iżby się nieco wzmocnić i pokrzepić po trudach przebytej kampanji.
Pani Marcinowa, załatwiwszy się z posiłkiem, powstała i rzekła do córki głosem uroczystym i poważnym:
— Tak więc, moje dziecko, od dziś jesteś kompletnie zmobilizowana...
— Cóż to znaczy, mateczko?
— Patrz, Klociu! ona nie wie, co to znaczy!
— Co prawda, Julciu, ja także dobrze nie rozumiem — rzekła ciotka.
— A widzicie, słusznie mówi przysłowie, że niema tego złego, coby na dobre nie wyszło... Uważaj, droga Klociu, opowiem ci, jakie miałam szczególne zdarzenie w roku zeszłym... ale możem ci już kiedy... o tem mówiła.
— Ale o czem?
— O spiżarni, o moim nadzwyczajnym wypadku w spiżarni... Nie wiesz?
— Nie.
— A zatem, Klociu kochana, posłuchaj, opowiem króciutko. Były żniwa, w domu ani żywego ducha, a ja, już nie pamiętam po co, poszłam do spiżarni. Szafarka nasza, Onufrowa, także nie pamiętam po co, przechodziła koło spiżarni, a że jest o nasze dobro bardzo dbała, więc, ujrzawszy klucz i sądząc, że ja zostawiłam go przez zapomnienie, co istotnie czasem mi się zdarza, przekręciła go dwa razy, wyjęła, schowała do kieszeni i pobiegła z sierpem na pole.
— Biedna Julciu! siedziałaś więc w kozie.
— Naturalnie, nawet przez okno wyjść nie mogłam, gdyż przed dwoma laty ukradli mi szynkę i kazałem wtedy kraty żelazne do okna zrobić. Zanim się poschodzili z pola, upłynęły cztery godziny. Z nudów zaczęłam przerzucać stare gazety, które chowam zwykle do śpiżarni, aby były w razie potrzeby pod placki, i przeczytałam długi artykuł o organizacyi armji niemieckiej; otóż przypomniałam sobie, jak tam jest wszystko prześlicznie urządzone, i powiadam właśnie, że i nasza Ernestynka w tej chwili jest zmobilizowana.
— Jakto? moja mamo.
— A tak, kochaneczko, zmobilizowana, to znaczy, że jesteś gotowa zupełnie do wojny i że masz zawojować doktora.
— Ależ, mamo...
— Wiem, drogie dziecko, co chcesz powiedzieć, że nie umiesz i że ci się to trafia po raz pierwszy. Istotnie, tak jest i inaczej być nie może, bom cię wychowała w zasadach... Ale, kochaneczko, na każdą panienkę przychodzi taki czas, że trzeba umieć i trzeba zacząć. Ten czas przyszedł. Jak to robić należy, ja cię uczyć nie będę, radź się własnego serca, patrz i uważaj, jak postępują inne panienki z naszej sfery, a na wypadek trudnych wątpliwości... masz ciotkę. Ja, jako matka, zrobiłam, co mogłam; nie żałując pieniędzy, zmobilizowałam cię, a ty teraz wojuj! Rozwiń wszystkie twoje kadry, landwery i landszturmy i zwycięż, Ernestynko, bo czasy są dziś ciężkie, a wyjść za takiego doktora jest to, jak cię kocham, wielki los na loteryi.
Na drugi dzień, ponieważ pociąg ku granicy odchodził wówczas o godzinie dziewiątej minut piętnaście wieczorem, od samego świtu zaczęło się gotować nadzwyczajne piekło pakowania kufrów.
Przepyszny temat dla malarza do wielkiego obrazu pod tytułem «Taniec tłomoków.»
Cała serya zapomnień, przypomnień, sprawunków dodatkowych, uzupełnienia drobnych szczegółów, kupowania nadprogramowych pudełek. Ani pani Marcinowa, ani Ernestynka nie mogły jeść obiadu tego dnia; ciotka Klotylda jadła i pamiętała o Waciu, Bronisiu i Adasiu, ale bo też jej temperament był znacznie chłodniejszy...
Jak ten dzień przeszedł, jakim cudem się skończył, trudno opisać, ale nareszcie przeszedł.
Tłomoki pojechały na dworzec dwiema dorożkami, panie trzecią, a w dziesięć minut później Weronika Dajpokój czwartą, wioząc pozostawione przez zapomnienie pudełko. Dodać trzeba, że w drodze minęła się z Florentyną Nierusz, która pędziła na złamanie karku piątą dorożką, aby owo właśnie pudełko przywieźć i paniom do wagonu podać.
Ostatecznie wszystko się znalazło, upakowało — rozległ się drugi dzwonek.
Nastąpiła scena rozstania się, wzruszająca scena.
Mogłoby się zdawać, że stado szarych wróbli, ćwierkając zajadle, walczy o kilka ziarnek owsa na drodze.
Złudzenie akustyczne!
Żadnych wróbli nie było — tylko trzy panie całowały się tak serdecznie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.