<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Fałszywa Kuropatwa
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie Z Warszawy
Wydawca Gebethner i Wolff; K. Grendyszyński
Data wyd. 1894
Druk I. Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa; Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Nazajutrz po południu chłopcy pani Marcinowej, pod dozorem panny Florentyny Nierusz, wyprawieni zostali do Saskiego ogrodu z odpowiednim funduszem na kawę i na ciastka. W salonie siedziała pani Marcinowa, pani Klotylda i Ernestynka.
— Patrz Klociu — mówiła pani Marcinowa półgłosem — jakie to idealne dziecko. Doktor ma przyjść o czwartej, teraz jest dopiero trzy kwadranse na czwartą, a ona już się rumieni! Powiadam ci Klociu, że to nie dziewczyna, ale fijołek... tyle tylko, że kolor ma inny. Jakżeż Ernestynko — rzekła głośno — jakżeż twój nosek? boli?
— Nie boli, mamo...
— Ale swędzi?
— Nie mameczko, tylko tak jakoś dziwnie mi jest.
— Szczypie?
— I to nie... coś w rodzaju, jakby mrówki chodziły.
— No widzisz, Klociu! przypatrz się, co ta dziewczyna musi wycierpieć i w takim wieku, w takim młodym wieku! To coś nadzwyczajnego! Jużto na nasz dom zawsze się coś zwali. Klęska za klęską, grom za gromem. W roku zeszłym zdechły nam dwa prześliczne woły, zaprzeszły rok był suchy, w tamtym znów chlapało przez całe żniwa. Teraz jest jako tako i mój poczciwy Marcinek powiada, że jeżeli się co złego nie stanie, to wszystko dobrze będzie, ma się rozumieć o tyle, o ile Abram na to się zgodzi; bo widzisz, duszko, snułam ja sobie rozmaite projekty i w jęczmieniu miałam bardzo dużo nadziei, aż tu naraz, jak piorun z pogodnego nieba, spadają na mnie te nieszczęsne mrówki, ten nosek, ten zatabaczony doktorzysko. Koniec świata! jak cię kocham, najdroższa!... Marcinek, przyciśnięty do muru, chociaż się jeszcze opierał, jednak prawie już, już obiecywał, bo nie wiem, czym ci o tem mówiła? Czy mówiłam ci co, Klociu?
— Ale o czem?
— Względem tego powoziku...
— Nie.
— A to ci muszę powiedzieć — chociaż, mój Boże, traciłam już nadzieję i byłam prawie pewna, że się ten powozik wścieknie. Bo co do naszego, który zresztą znasz, to zawsze różnimy się w zdaniu z Marcinkiem. On powiada, że można nim jeździć, a ja mówię, że nie. Marcinek, jak wiesz, jest trochę liberalny, jak wszyscy prawie mężczyźni, a ja powiadam, że jest grzech śmiertelny i obraza Pana Boga, żeby zajeżdżać przed kościół takim starym, zrujnowanym klekotem, który cztery razy do roku trzeba do kowala przyprowadzać. Marcinek śmieje się z moich skrupułów, ale ja powiedziałam: Nie! O! była nawet z tego powodu między nami sprzeczka, bo ja wypaliłam mężowi otwarcie: możesz mi żałować na suknie, nie wyprawiać w domu wieczorków, chociaż jest córka na wydaniu, wszystko możesz — ale co do moich przekonań — przepraszam i za pozwoleniem! Niewolno! Moja praca, mój czas, nawet zawody moje i cierpienia do pana należą — ale moja dusza jest moja własna wyłącznie i w czem ta dusza ma jeździć do kościoła, nie pan będziesz decydował — tylko ja! Dobrze mu powiedziałam?
— Doskonale.
— O! on to uczuł, boleśnie nawet uczuł, bo wyobraź sobie: zapalił fajkę i poszedł do ogrodu... A o Piszczykowskich mówiłam już Kloci?
— Nie jeszcze.
Wyobraź sobie, to jest dopiero awantura, romans, tragedja, teatr, co chcesz, a na zakończenie wszystkiego bankructwo i separacya. Ernestynko! — dodała — czy ty rozumiesz, co znaczy separacya?
— Nie, mamo, nie rozumiem.
— Widzisz, Klociu, jakie to złote dziecko! O tak, Ernestynko!... nie wymawiaj nigdy tego wyrazu...
— Czy jest nieprzyzwoity, mamo?...
— Cóż znowu! skoro ja go wymawiam!... tylko nie jest odpowiedni dla twego wieku... jeżeli chcesz, to ci wytłumaczę jego znaczenie...
— Po co, mateczko? skoro ten wyraz jest dla mego wieku niewłaściwy, to poczekam, aż przyjdzie odpowiedni czas...
— No, patrzajże Klociu, co to za rozumna dziewczyna, istny Pompiljusz, czy Tubalkain, bo już zapomniałam na śmierć, jak się ów mądry tabaczarz grecki nazywał. Chodź, droga Ernestynko, niech cię ucałuję. W czoło, kochaneczko, w czoło, bo nie chciałabym cię w nosek urazić... Droga moja pieszczotka... jedynaczka najmilsza...
Ernestynka, uściskana przez mamę, uśmiechnęła się filuternie, poszła do okna i otworzyła lufcik, pragnąc zapewne powiedzieć tym aktem wysoko dyplomatycznym i poniekąd złośliwym:
— Mama myśli, że ja nie wiem, a ja wiem! wiem, i o Piszczykowskich wiem, i o separacyi wiem, że to jest taki lufcik, przez który żona może uciec od złego męża...
Usiadła przy oknie i przez otwartą separacyę, czyli raczej przez lufcik, patrzyła na ruch uliczny, na powozy, postrojone panie, eleganckich panów i porównywała w myśli ten gwar miasta z ciszą Krzywej-Woli.
Kogóż tam można widzieć z okna?! psa chyba, krowę, albo kurę... człowieka bardzo rzadko...
Myślała o Maciusiu, że jest głupi, i roiła sobie, że jeżeli dla kuracyi zostanie w Warszawie, albo co jej się więcej uśmiechało, pojedzie do wód, to znajdzie sobie konkurenta szykownego, pełnego elegancyi, a nie takiego opalonego i niezgrabnego hreczkosieja, jak ów wychwalany za swoją pracowitość Maciuś...
Pani Marcinowa opowiedziała ciotce Klotyldzie historyę Piszczykowskich.
Przed pięcioma laty ogromnie się ci państwo kochali. Jej zdawało się, że on coś ma, a jemu znów zdawało się, że ona coś ma. Na podstawie tych wzajemnych domysłów ona sprawiła sobie bardzo ładną wyprawę, on zaś elegancki nowiuteńki powóz i cztery konie do ślubu.
Pobrali się, śliczna para była! prowadzili dom otwarty, przyjmowali gości, gdyż oboje niezmiernie lubili się bawić.
Po roku on miał grubą sprzeczkę z jej ojcem, a ona z nim samym. Chodziło o pieniądze — i wykazało się przy tej okazyi, że zięć ma w majątku akurat tyle co teść, a obadwaj razem nie mają nic, oprócz znacznych długów.
No — i para gruchających gołąbków zamieniła się w parę skaczących sobie nawzajem do oczu kogutów — a następnie państwo młodzi żyli, jak jastrząb z sową.
Były nieustanne sprzeczki, awantury i ostatecznie ona wyjechała z domu, aby prowadzić sprawę o separacyę i przyznanie jej alimentów, on zaś został na miejscu, aby prowadzić wojnę z wierzycielami, którą ostatecznie przegrał...
— Widzisz więc, najdroższa moja Klociu — rzekła w konkluzyi pani Marcinowa — że ten elegancki powozik, w którym powracali od ślubu, jest widocznie przeznaczony dla mnie. Ile razy go widziałam, zawsze mnie coś tknęło, a raz nawet w nocy śniło mi się, żem już jechała w nim i że mówiłam do stangreta, że jeżeli jednej śrubki zabraknie, to mu strącę z pensyi pół rubla. Marcinek może sobie oponować ile chce, zastawiać się tym wiekuistym parawanem mężowskim, złożonym z podatków, towarzystwa kredytowego, żydów, ciężkich czasów i tym podobnych wykrętów, ale ja powiadam, że wszystko mogę dla męża poświęcić oprócz duszy. Bo sama osądź, droga Klociu, czy jest sprawiedliwość, żeby mąż palił najkosztowniejsze cygara po sześć groszy sztuka, a żonie żałował pieniędzy na głupi powozik... A jednak była chwila, że doprawdy, traciłam nadzieję... Właśnie z powodu tego nieszczęścia... choroby mojej drogiej Ernestynki. Jak tylko zaczęła się uskarżać na mrówki, pomyślałam sobie: bywaj zdrów, śliczny powoziku! Och! ale ty, Klociu, jesteś taka zacna, taka poczciwa!...
— Bagatelka, nie mów o tem, droga Julciu.
— O przeciwnie, zawsze ze łzami wspominać będę dobrodziejstwo, jakie dziecku mojemu wyświadczasz... a Marcinkowi zapowiem, żeby cię czcił jak świętą... Co do powoziku, nie wykręci się Marcinek; jak tylko powrócę z Warszawy, urządzę mu taką piłę!...
— Piłę? cóż to jest?
— Ach, droga Klociu! tyś tylko rok była mężatką i tak szczęśliwą, że ci cały świat zazdrościł, więc nie miałaś potrzeby poznać, co to jest za nieprzyjemne a jednak niezbędne narzędzie, w dobranem nawet małżeństwie...
— Więc to narzędzie?
— Właściwie wyraziłam się źle, kochana Klociu, chociaż niezupełnie... bo jakże to nazwać inaczej? Jest to, wyobraź sobie, piła... i mężowie nazywają ją piłą drewnianą, ale ona bynajmniej z drzewa nie jest, ona ma zęby z naszego żalu, z naszych łez, westchnień, płaczu, z migreny, ataków nerwowych, słowem ze wszelkiej broni, jakiej kobieta może używać w walce ze swoim małżonkiem — tyranem.
Pani Klotylda zaczęła się śmiać.
— O tak! śmiej się, Klociu, śmiej, bo ty tego nie znasz i znać nie potrzebowałaś, boś ty miała męża, którego ci każda kobieta mogła zazdrościć.
— No, zdaje mi się, Julciu, że nie tak bardzo, jak sądzisz.
— Ach! masz to na myśli, że był stary?... Moja droga! Młodość przemija i z biegiem czasu znika, podziewa się gdzieś jak kamfora. Ja sama, będąc młodą, miałam inne zupełnie przekonanie w tej kwestyi, a przecież gdybym dziś była panną i mogła wybierać, to odrzuciłabym wszelkich młodzików, choćby sobie mieli życie odebrać z rozpaczy, a wybrałabym właśnie człowieka w starszym wieku, z kapitałem, takiego, jak twój nieboszczyk.
— Ale jakżeż, moja Julciu, z tą piłą, bo jestem zaciekawiona...
— Jak się to robi? Bardzo prostym spo...
— Jak się to robi, ja się mniej więcej domyślam, ale chciałabym wiedzieć, czy też pomaga...
Pani Marcinowa zrobiła niezmiernie poważną minę, kiwnęła kilkakrotnie głową i rzekła z namaszczeniem.
— Pomaga... stanowczo pomaga, zwłaszcza gdy się to robi systematycznie.
— To jest jak?
— O moja duszko... jakkolwiek, byle tylko ciągle, byle ani na moment nie ustawać... piła musi być w ruchu od rana do wieczora, przy każdej sposobności, bez najmniejszej przerwy od rana do późnej nocy; na śniadanie, na obiad, na podwieczorek, na kolację, przed pójściem na spoczynek, po przebudzeniu się ze snu, w dzień powszedni, w święto, w post, w karnawał, w domu, w podróży, na popasie, w pokoju, na dziedzińcu, w oborze, w stajni, w lesie, na polu, na łące, przy oknie, przy piecu, przy kominku, na środku, przy drzwiach, koło ściany, w kącie, pieszo, konno, na czółnie, w wagonie kolejowym, w hotelu, w sąsiedztwie, na wizycie, na chrzcinach, na weselu, na pogrzebie, podczas imienin, przed imieninami, po imieninach, w rocznicę ślubu, w rocznicę urodzin pierwszego, drugiego, trzeciego, czwartego dziecka, u adwokata, u rejenta, na probostwie, na odpuście, przed jarmarkiem, po jarmarku, w niedzielę, w poniedziałek, we wtorek, we środę, we czwartek, w piątek, w sobotę, podczas naszych świąt, w sądny dzień żydowski, w pogodę, w deszcz, podczas mrozu, sam na sam, przy służbie, przy dzieciach, przy gościach...
— Bój się Boga, kobieto!
— A tak, moja duszko, jeżeli ma być piła, to bez żadnej folgi — wyjątek w kościele, chociaż nie. Ja w takich wypadkach wzdycham ciężko i płaczę, niech ludzie domyślają się, że jestem kobieta nieszczęśliwa w pożyciu i że...
— Ależ któż to może wytrzymać?
— A no... jeżeli mąż miększej natury, to się da przepiłować w trzy dni, w tydzień, z innym dłuższa sprawa, ale ostatecznie z największego sknery, z takiego twardego, jak kamień, można jeszcze jakieś wiórki, jakieś trociny wypiłować.
— A jakżeż twój pan Marcin?
— Oho! niezły to w gruncie rzeczy człowiek... ale twardy, jak czarna dębina, taka, co ze trzysta lat w wodzie leżała. Inna nie dałaby sobie z nim rady, ale ja, dzięki Bogu, mam sposób... i nie jeden nawet...
Dzwonek brzęknął...
— Ernestynko! — zawołała pani Marcinowa — to doktor.
— Doktor — potwierdziła pani Klotylda — spóźnił się cokolwiek... ale też ma ogromną praktykę, jego czas bardzo jest drogi...
Do saloniku wszedł doktor: człowiek w średnim wieku, czterdziestokilkoletni zapewne, bardzo sympatyczny, przystojny, ubrany wytwornie. Panie wiejskie zachwyciły się nim od pierwszego wejrzenia, a ciotka obserwowała go bardzo uważnie.
Przedstawiono mu pacjentkę; pani Marcinowa opowiedziała szeroko o swędzeniu noska, o mrówkach, o owczarzu suchotniku, o przypuszczeniach własnych co do rodzaju choroby, jakoteż o djagnozie, jaką postawiły sąsiadki, a nie zapomniała dodać z oburzeniem najwyższem o staruszku doktorze z prowincyi, który powiedział, że w Grecyi nikt na swędzenie nosa nie umarł i że byłoby do życzenia, żeby się panna przetrzęsła.
Doktor wysłuchał tej relacyi z cierpliwością przedziwną, za którą złoty medal daćby mu należało, zadał pannie Ernestynie kilka pytań, nie męczył jej długiem badaniem.
— I cóż pan konsyljarz powiada? — zapytała strapiona matka.
— Niesłusznie pani potępia — odrzekł — tego lekarza staruszka. Nie zbyt on się wykwitnie wyraża, mówiąc, że należy pannę «trząść» — ale w gruncie rzeczy ja jego zdanie podzielam. Córce pani żadne niebezpieczeństwo nie zagraża i jestem bardzo szczęśliwy, że mogę obawy pani najzupełniej rozproszyć — że zaś przejazdka i kilkotygodniowy pobyt w ładnej miejscowości, u wód, zrobiłyby młodej osobie bardzo dobrze, to fakt...
— Więc pan zaleca wyjazd?
— Radzę.
— A lekarstw żadnych?
— Nie trzeba.
— A dokąd wyjechać? Kiedyś, kiedyś, miałyśmy zamiar udania się do Szczawnicy... tam podobno zbiera się bardzo dobre towarzystwo.
— Więc niech panie jadą do Szczawnicy.
— Dobrze — rzekła ciotka Klotylda — ale będę prosiła o wskazówkę, do którego lekarza tam się udać — i, jeżeli pan łaskaw, o liścik.
— Ponieważ panie jadą do Szczawnicy, list będzie zbyteczny.
— Zbyteczny?
— Tak, gdyż i ja zamierzam tam lato przepędzić, więc w razie potrzeby będę na usługi.
— Ach! jak to szczęśliwie — zawołała pani Marcinowa — jak to wybornie. Ja bo odrazu powzięłam do pana konsyljarza takie zaufanie, że jestem najpewniejsza, iż moja córeczka będzie zdrowa jak rybka.
Po wyjściu lekarza, pani Marcinowa nie mogła go dość nawychwalać.
— Jaki miły, jaki elegancki i jaki przystojny! Szczęśliwa jest doprawdy kobieta, która ma takiego męża.
— Takiej kobiety niema jeszcze na świecie — rzekła ciotka Klotylda.
— Więc on kawaler i Klocia go znała dawniej?
— Kawaler; spotykałam go niekiedy w towarzystwie i przypominam sobie, że raz, w roku zeszłym tańczył ze mną. Mogę nawiasowo dodać, że tańczy doskonale.
— Moja kochana, taki zdolny człowiek to wszystko doskonale umie — i wyobraź sobie, ja nic a nic nie wiedziałam, że ty go znasz...
— Cóż tam taka znajomość — kłania mi się na ulicy i na tem się kończy. U mnie w domu był dopiero pierwszy raz.
Pani Marcinowa wpadła w zamyślenie i dopiero po długiem, długiem dumaniu rzekła:
— Kochana Klociu! jestem tak wzruszona, że myśli zebrać nie potrafię.
— Cóż ci jest, Julciu?
— Ach! serdeczna moja! od tylu lat cię znam, a jeszcze nie miałam pojęcia o tem, jaki ty masz szczery, jaki szlachetny, jaki wzniosły charakter! Twoje serce, Klociu, to nie serce — nie! to kopalnia brylantów, to królewska skarbnica.
— Julciu! co ty mówisz?!
— Wiem ja co mówię — rzekła pani Marcinowa, ocierając chusteczką łzy rozrzewnienia...
— Ależ co?
— Nie zapieraj się, duszko; sama powiedziałaś, że ten śliczny, elegancki, ten taki miły doktorek jest kawaler, i w tem właśnie maluje się cała szlachetność twojej duszy!...
— Julciu, daję ci słowo honoru, żem temu nic a nic nie winna. Dlaczego się dotychczas nie ożenił — nie wiem. Prawdopodobnie nie chciał, ale ja mu bynajmniej nie broniłam... Znam go tak mało...
— Do szlachetności dołączasz skromność, trzymasz się zasady, że nie ma wiedzieć lewica, co daje prawica; ale ja znów taka ograniczona nie jestem, ja myśli twe wzniosłe przenikam i zamiary rozumiem... O tak! Tyś to ułożyła, ten doktor dla Ernestynki, niby nieznajomy twój, a przecież znajomy, ten wyjazd do Szczawnicy, ta jego tam bytność niby przypadkowa, a przecież nieprzypadkowa, to wszystko twoja robota, to twoja serdeczna życzliwość dla mnie i dla mojej córki! Ernestynko, ucałuj ciotkę jaknajczulej, bo ona daje ci przyszłość, daje ci wielki los do ręki...
— Bójcież się Boga, ale ja o niczem nie wiem!
— Och, Klociu! ja ci tylko dziękować i do śmierci wdzięczną być mogę... a jeżeliby mi wolno było dorzucić słówko w tej sprawie, to prosiłabym cię bardzo jeszcze o jedną niewinną bagatelną przysługę. Klociu moja najdroższa! przebacz, że użyję dość pospolitego wyrażenia, ale: «ale stać cię na mięso, nie żałujże i na pieprz...»
— Pieprz? a na cóż to pieprz? — spytała zdumiona ciotka.
— Ach, mój aniołku, ty nie masz córki, nie wiesz więc, jak trudno w dzisiejszych czasach wydać zamąż biedną panienkę bez... pieprzu...
— Nie rozumiem...
— Ale ja rozumiem; ja to sercem macierzyńskiem odczuwam. Takie niewinne dziecko, taki aniołek, sama słyszałaś, że nie rozumie jeszcze, co znaczy separacya, to jest niestety jak szczupak... pieprzu trzeba do niego, chrzanu.
— Zagadkami mówisz.
— O, ja ci zaraz tę zagadkę rozwiążę i zarazem prośbę moją wyłuszczę...
— O cóż idzie?
— Jak już będziecie tam w Szczawnicy, jak doktor zacznie bywać i starać się, to daj mu zręcznie do zrozumienia, że nasza Ernestynka coś ma... Słowo ci daję, że nie skłamiesz, bo chociaż się u nas nie przelewa, jednak zdobędziemy się na ładną wyprawkę, a dalej, jeżeli Pan Bóg da rok nieprzepadzisty i jeżeli Abram się zgodzi, to bądź pewna, że się coś znajdzie. Czy dasz mi słowo, że szepniesz?
— Owszem.
— Serdecznie dziękuję ci, Klociu, to jest właśnie ów pieprz, o który cię proszę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.