<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Faraon |
Podtytuł | Tom II |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom XIX |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Niedaleko miasta Pi-Bast znajdowała się wielka świątnica bogini Hator.
W miesiącu Paoni (marzec, kwiecień), w dniu porównania wiosennego, około dziewiątej w wieczór, gdy gwiazda Syrjusz miała się ku zachodowi, pod bramą świątyni stanęli dwaj podróżni kapłani i jeden pokutnik. Szedł on boso, miał popiół na głowie i był przykryty grubą płachtą, którą twarz zasłaniał.
Pomimo widnej nocy, fizjognomij podróżnych nie można było poznać. Stali bowiem w cieniu dwu olbrzymich posągów bóstwa z krowią głową, które pilnowały wejścia do świątnicy i łaskawemi oczyma strzegły nomesu Habu od pomoru, złego wylewu i południowych wiatrów.
Odpocząwszy nieco, pokutnik upadł piersiami na ziemię i długo modlił się. Potem podniósł się, ujął miedzianą kołatkę i uderzył. Potężny dźwięk metalowy obiegł wszystkie dziedzińce, odbił się od grubych murów świątyni i poleciał ponad łany pszenicy, nad gliniane chaty chłopów, nad srebrzyste wody Nilu, gdzie słabym okrzykiem odpowiedziało mu zbudzone ptactwo.
Po długiej chwili, za bramą rozległ się szmer i pytanie:
— Kto nas budzi?
— Niewolnik boży, Ramzes — rzekł pokutnik.
— Poco przyszedłeś?
— Po światło mądrości.
— Jakie masz prawa?
— Otrzymałem niższe święcenia i na wielkich procesjach wewnątrz świątyni noszę pochodnię.
Brama szeroko otworzyła się. Na środku stał kapłan w białej szacie, który, wyciągnąwszy rękę, rzekł powoli i wyraźnie:
— Wejdź. Niech razem z przestąpieniem tego progu spokój boży zamieszka w twojej duszy i niech spełnią się życzenia, o które w pokornej modlitwie błagasz bogów.
Gdy pokutnik upadł mu do nóg, kapłan, czyniąc jakieś znaki nad jego głową, szeptał:
— W imię Tego, który jest, był i będzie... Który wszystko stworzył... Którego tchnienie napełnia świat widzialny i niewidzialny i jest życiem wiecznem...
A gdy brama zamknęła się, kapłan wziął Ramzesa za rękę i wśród zmroku, pomiędzy ogromnemi kolumnami przysionka, zaprowadził go do przeznaczonego mieszkania. Była to mała celka, oświetlona kagankiem. Na kamiennej posadzce leżała wiązka suchej trawy, w kącie stał dzban wody, a obok — jęczmienny placek.
— Widzę, że tutaj naprawdę odpocznę po przyjęciach u nomarchów!... — wesoło zawołał Ramzes.
— Myśl o wieczności! — odparł kapłan i oddalił się.
Księcia niemile dotknęła ta odpowiedź. Pomimo, że był głodny, nie chciał jeść placka, ani pić wody. Usiadł na trawie i, patrząc na swoje pokaleczone w podróży nogi, pytał się: poco on tu przyszedł?... poco dobrowolnie wyzuł się ze swej dostojności?...
Widząc ściany celi i jej ubóstwo, przypomniał sobie chłopięce lata, spędzone w kapłańskiej szkole. Ile on tam dostał kijów!... ile nocy przepędził na kamiennej posadzce za karę!... Ramzes i teraz uczuł tę nienawiść i trwogę, jakiej wówczas doświadczał wobec surowych kapłanów, którzy na wszystkie jego pytania i prośby odpowiadali zawsze jednem: „Myśl o wieczności!...“
Po kilkumiesięcznym zgiełku wpaść w taką ciszę, zamienić dwór książęcy na ciemność i samotność, a zamiast uczt, kobiet, muzyki czuć dokoła siebie i nad sobą ciężar murów...
— Oszalałem!... oszalałem!... — mówił do siebie Ramzes.
Była chwila, że chciał opuścić świątynię natychmiast; ale potem przyszła mu myśl, że mogą nie otworzyć bramy. Widok brudnych nóg własnych, popiołu, który sypał mu się z włosów, szorstkość pokutniczej płachty — wszystko to napełniało go obrzydzeniem. Gdyby choć miał swój miecz!... Ale czy w tem odzieniu i w tem miejscu ośmieliłby się go użyć?...
Uczuł niepokonany strach, i to go otrzeźwiło. Przypomniał sobie, że bogowie w świątyniach zsyłają na ludzi trwogę, i że ona ma być wstępem do mądrości.
— Jestem przecie namiestnikiem i następcą faraona — pomyślał — cóż mi tu kto zrobi?...
Podniósł się i wyszedł ze swej celi. Znajdował się w wielkim dziedzińcu, otoczonym kolumnami. Gwiazdy jasno świeciły, więc zobaczył — na jednym końcu podwórza olbrzymie pylony, na drugim otwarte wejście do świątyni.
Poszedł tam. Ode drzwi panował mrok, a gdzieś bardzo daleko płonęło kilka lamp, jakby unoszących się w powietrzu. Wpatrzywszy się, dojrzał między wejściem i światłami cały las gęsto ustawionych, grubych kolumn, których wierzchołki rozpływały się w ciemności. W głębi, może o paręset kroków od niego, niewyraźnie widać było olbrzymie nogi siedzącej bogini i jej ręce, oparte na kolanach, od których słabo odbijał się blask lamp.
Nagle usłyszał szmer. Zdaleka, z bocznej nawy, wysunął się szereg białych figurek, idących parami. Była to nocna procesja kapłanów, którzy oddawali hołd posągowi bogini, śpiewając na dwa chóry:
Chór I. „Ja jestem Tym, który niebo i ziemię stworzył i wszystkie na nich stworzenia zrobił.“
Chór II. „Ja jestem Tym, który wody zrobił i wielką powódź stworzył, Tym, co wołu jego matce zrobił, który rodzicem jest.“
Chór I. „Ja jestem Tym, który niebo stworzył i tajemnice widnokręgów jego i dusze bogów w nie włożyłem.“
Chór II. „Ja jestem Tym, który gdy oczy otwiera, jasno się robi, a gdy je zamyka, ciemność się staje.“
Chór I. „Wody Nilu płyną, gdy rozkazuje...“
Chór II. „Ale bogowie nie znają jego imienia.“[1]
Głosy, z początku niewyraźne, potężniały tak, że słychać było każde słowo; a gdy zniknął orszak, zaczęły rozpraszać się między kolumnami, słabnąć... Wreszcie umilkły.
— A jednak ci ludzie — pomyślał Ramzes — nietylko jedzą, piją i zbierają bogactwa... Oni naprawdę spełniają służbę, nawet w nocy... Chociaż — co z tego przyjdzie posągowi!...
Książę nieraz widywał posągi bóstw granicznych, obrzucone błotem przez mieszkańców innego nomesu, albo postrzelane z łuków i proc przez żołnierzy cudzoziemskich pułków. Jeżeli bogowie nie obrażają się o zniewagi, niewiele także muszą dbać o modlitwy i procesje.
— Kto zresztą widział bogów!... — rzekł do siebie książę.
Ogrom świątyni, jej niezliczone kolumny, światła, palące się przed posągiem, wszystko to pociągało Ramzesa. Chciał rozejrzeć się w tym tajemniczym bezmiarze i poszedł naprzód.
Wtem zdało mu się, że ztyłu głowy delikatnie dotknęła go jakaś ręka... Obejrzał się... Nie było nikogo, więc szedł dalej.
Tym razem jakieś dwie ręce schwyciły go za głowę, a trzecia, duża, oparła się na plecach...
— Kto tu jest?... — zawołał książę i rzucił się między kolumny.
Lecz potknął się i omal nie upadł: coś schwyciło go za nogi.
Ramzesa znowu opanował strach, większy niż w celi. Zaczął uciekać bez pamięci, potrącając się o kolumny, które zdawały się zastępować mu drogę, a ciemność ogarniała ze wszech stron.
— O święta bogini, ratuj!... — szepnął.
W tej chwili zatrzymał się: o kilka kroków przed nim były wielkie drzwi świątyni, przez które zaglądało gwiaździste niebo. Odwrócił głowę: między lasem olbrzymich kolumn płonęły lampy, a blask ich słabo odbijał się od śpiżowych kolan świętej Hator.
Książę wrócił do swej celi, wzburzony i skruszony; serce rzucało się w nim, jak ptak schwytany w sidła. Pierwszy raz od wielu lat upadł twarzą na ziemię i gorąco modlił się o łaskę i przebaczenie.
— Będziesz wysłuchany!... — odezwał się nad nim słodki głos.
Ramzes nagle podniósł głowę, lecz w celi nie było nikogo: drzwi zamknięte, mury grube. Modlił się więc jeszcze goręcej i tak usnął, z twarzą na kamieniach i rozkrzyżowanemi rękoma.
Kiedy na drugi dzień obudził się, był już innym człowiekiem: poznał moc bogów i otrzymał obietnicę łaski.
Od tej pory, przez długi szereg dni, z ochotą i wiarą oddawał się ćwiczeniom pobożnym. W swojej celi długie godziny spędzał na modlitwach, dał sobie ogolić włosy, przywdział strój kapłański i cztery razy na dobę uczęszczał do chóru najmłodszych kapłanów.
Jego życie przeszłe, wypełnione zabawami, budziło w nim odrazę, a niewiara, której nabył wśród rozpustnej młodzieży i cudzoziemców napełniała go strachem. I gdyby mu dziś dano do wyboru: tron czy kapłański urząd? — zawahałby się.
Pewnego dnia wielki prorok świątyni wezwał go do siebie, przypominając, że nie wszedł tu wyłącznie dla modłów, ale i dla poznania mądrości. Pochwalił jego pobożne życie, powiedział, że jest już oczyszczony z brudów świata, i kazał mu zapoznać się ze szkołami, istniejącemi przy świątyni.
Raczej przez posłuszeństwo, aniżeli ciekawość, książę prosto od niego udał się na zewnętrzny dziedziniec, gdzie mieścił się oddział czytania i pisania.
Była to wielka sala, oświetlona przez otwór w dachu. Na matach siedziało kilkudziesięciu nagich uczniów z woskowanemi tabliczkami w rękach. Jedna ściana była z gładkiego alabastru, przed nią stał nauczyciel i różnokolorowemi kredkami pisał znaki.
Gdy książę wszedł, uczniowie (prawie wszyscy jednego wieku z nim) upadli na twarz. Nauczyciel zaś, skłoniwszy się, przerwał dotychczasowe zajęcie, aby wypowiedzieć chłopcom wykład o wielkiem znaczeniu nauki.
— Moi kochani! — mówił. — „Człowiek, który nie ma serca do mądrości, musi zajmować się pracą ręczną i męczyć oczy. Ale ten, kto rozumie wartość nauk i kształci się w nich, może osiągnąć wszystkie władze, wszystkie dworskie urzędy. Pamiętajcie o tem.“[1]
Przypatrzcie się nędznemu życiu ludzi, którzy nie znają pisma. „Kowal jest czarny, posmolony, ma palce pełne nagniotków, a pracuje dzień i noc. Kamieniarz zrywa sobie ramię, ażeby napełnić żołądek. Mularz, budujący kapitele w formie lotosu, bywa strącany przez wicher ze szczytu dachu. Tkacz ma zgięte kolana, fabrykant broni ciągle podróżuje: ledwo przyjedzie do domu wieczorem, już musi go opuszczać. Malarzowi pokojowemu cuchną palce, a czas upływa mu na krajaniu gałganów. Zaś szybkobiegacz, ten, żegnając się z rodziną, powinien zostawić testament, bo naraża się na niebezpieczeństwo spotkania dzikich zwierząt albo i Azjatów.
„Pokazałem wam dolę różnych rzemiosł, bo chcę, ażebyście kochali sztukę pisania, która jest waszą matką, a teraz przedstawię wam jej piękności. Ona nie jest pustem słowem na ziemi, ona jest ważniejszą od wszelkich innych zajęć. Ten, który korzysta ze sztuki pisania, jest szanowanym od dzieciństwa; on spełnia wielkie posłannictwa. Lecz ten, który nie bierze w niej udziału, żyje w nędzy.
„Nauki szkolne są ciężkie, jak góry; ale jeden ich dzień wystarczy wam na całą wieczność. Więc prędko, jak najprędzej poznajcie się z niemi i pokochajcie... Stan pisarza jest książęcym stanem, jego kałamarz i księga dają mu przyjemności i bogactwa!...“
Po tej szumnej przemowie o dostojeństwie nauk, której od trzech tysięcy lat bez zmiany słuchali egipscy uczniowie, mistrz wziął kredkę i na alabastrowej ścianie zaczął pisać — alfabet. Każda litera wyrażała się zapomocą kilku symbolów hieroglificznych lub kilku znaków demotycznych. Rysunek oka, ptaka lub pióra oznaczał A. Owca albo doniczka — B, człowiek stojący lub czółno — K, wąż — R, człowiek siedzący albo gwiazda — S. Obfitość znaków, wyrażających każdą literę, sprawiała, że nauka czytania i pisania była bardzo mozolnem zajęciem.
To też Ramzes zmęczył się samem słuchaniem, wśród którego jedyną rozrywkę stanowiło to, gdy nauczyciel kazał któremu z uczniów wyrysować lub nazwać literę i walił go kijem, gdy się omylił.
Pożegnawszy nauczyciela i wychowańców, książę ze szkoły pisarzów przeszedł do szkoły mierników. Tu uczono młodzież zdejmować plany pól, mających po największej części formę prostokątów, tudzież niwelować grunta zapomocą dwu łat i węgielnicy. W tym również oddziale wykładano sztukę pisania liczb, niemniej zawikłaną od hieroglifów lub znaków demotycznych. Lecz najprostsze działania arytmetyczne stanowiły wyższy kurs i wykonywały się przy pomocy kulek.
Ramzes miał tego dosyć i dopiero po kilku dniach zgodził się odwiedzić szkołę lekarską.
Był to zarazem szpital, a raczej wielki ogród, zasadzony mnóstwem drzew i zasiany wonnemi ziołami. Chorzy całe dnie przepędzali w powietrzu i słońcu, na łóżkach, w których zamiast materacy było wyciągnięte płótno.
Gdy książę wszedł tutaj, panowała największa czynność. Kilku pacjentów kąpało się w sadzawce wody bieżącej, jednego smarowano wonnemi maściami, jednego okadzano. Było kilku, których uśpiono zapomocą wzroku i pociągnięć rękoma; jeden jęczał po nastawieniu zwichniętej nogi.
Pewnej ciężko chorej kobiecie kapłan podawał w kubku jakąś miksturę, mówiąc:
„Chodź, leku, chodź, wypędź to z mego serca, z tych moich członków, silny w czary przy tym leku.“[1]
Następnie książę, w towarzystwie wielkiego lekarza poszedł do apteki, gdzie jeden z kapłanów przygotowywał lekarstwa z ziół, miodu, oliwy, skórek wężowych i jaszczurczych, kości i tłuszczów zwierzęcych. Na zapytanie Ramzesa laborant nie oderwał oczu od swej pracy. Tylko wciąż ważył i rozcierał materjały, odmawiając przytem modlitwę:
„Uzdrowiło[1] Izydę, uzdrowiło Izydę, uzdrowiło Horusa... O Izydo, wielka czarodziejko, uzdrów mnie, wyzwól ze wszystkich złych, szkodliwych, czerwonych rzeczy, od gorączki boga i gorączki bogini...
„O Schauagat’ eenagate synie! Erukate! Kauaruschagate!... Paparuka paparaka paparura...“
— Co on mówi? — spytał książę.
— Tajemnica... — odparł wielki lekarz, kładąc palec na ustach.
Gdy wyszli na pusty dziedziniec, Ramzes rzekł do wielkiego lekarza:
— Powiedz mi, święty ojcze: co to jest sztuka lekarska i na czem polegają jej sposoby? Bo ja słyszałem, że choroba jest to zły duch, który osiedla się w człowieku i dręczy go z głodu, dopóki nie dostanie właściwej sobie żywności. I że jeden zły duch, czyli choroba, karmi się miodem, inny oliwą, a inny — zwierzęcemi odchodami. Lekarz więc powinien — naprzód wiedzieć: jaki duch zamieszkał w chorym, a następnie — jakich ten duch potrzebuje pokarmów, ażeby nie trapił człowieka?...
Kapłan zamyślił się i odparł:
— Co to jest choroba i jakim sposobem spada na ludzkie ciało, o tem nie mogę powiedzieć ci, Ramzesie. Ale objaśnię ci, bo zostałeś oczyszczony, czem kierujemy się przy wydawaniu lekarstw.
Wyobraź sobie, że człowiek jest chory na wątrobę. Otóż my, kapłani, wiemy, że wątroba znajduje się pod wpływem gwiazdy Peneter-Dewa,[2] i że leczenie musi zależeć od tej gwiazdy.
Lecz tu dzielą się mędrcy na dwie szkoły. Jedni twierdzą, że potrzeba choremu na wątrobę podawać wszystko to, nad czem Peneter-Dewa ma władzę, a zatem: miedź, lapis-lazuli, wywary z kwiatów, przedewszystkiem z werweny i walerjany, nareszcie różne części ciała turkawki i kozła. Inni zaś lekarze sądzą, że gdy wątroba jest chora, to właśnie trzeba ją leczyć środkami przeciwnemi. A ponieważ przeciwnikiem Peneter-Dewy jest Sebeg,[3] więc lekarstwami będą: żywe srebro, szmaragd i agat, leszczyna i podbiał, tudzież części ciała żaby i sowy, utarte na proszek.
Lecz nie jest to jeszcze wszystko. Trzeba bowiem pamiętać o dniu, miesiącu i porze dnia, każdy bowiem z tych okresów czasu zostaje pod wpływem gwiazdy, która może wspierać lub osłabiać działanie lekarstwa. Trzeba nareszcie pamiętać: jaka gwiazda i jaki znak Zodjaku panuje nad chorym? Dopiero, gdy lekarz wszystkie te rzeczy weźmie pod uwagę, może przepisać środek niezawodny.
— I czy wszystkim chorym pomagacie w świątyni?
Kapłan potrząsnął głową.
— Nie — rzekł. — Umysł ludzki, który musi ogarnąć tyle szczegółów, o jakich mówiłem, bardzo łatwo myli się. A co gorsza, duchy zawistne, genjusze innych świątyń, zazdrosne o swoją sławę, niejednokrotnie przeszkadzają lekarzowi i psują skutek lekarstw. Ostateczny więc wypadek może być rozmaitym: jeden chory całkiem przychodzi do zdrowia, inny tylko poprawia się, a trzeci pozostaje bez zmiany. Choć zdarzają się i tacy, którzy rozchorowują się jeszcze gorzej, albo nawet umierają... Wola bogów!...
Książę słuchał z uwagą, w duchu jednak przyznał, że niewiele rozumie. Zarazem przypomniał sobie cel swojego przybycia do świątyni i nagle zapytał wielkiego lekarza:
— Mieliście, święci ojcowie, pokazać mi tajemnicę skarbu faraona. Czy mają być nią te rzeczy, które widziałem?
— Bynajmniej — odpowiedział lekarz. — Ale my nie znamy się na rzeczach państwowych. Dopiero ma tu zjechać święty kapłan Pentuer, wielki mędrzec, i on zdejmie z oczu twoich zasłonę.
Ramzes pożegnał lekarza, jeszcze bardziej zaciekawiony tem, co miano mu pokazać.