Farsa panny Heni/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Farsa panny Heni |
Pochodzenie | Czarny Bóg |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Rolnicza P. G. w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Stanęła u szczytu chwały.
Rojenia najzuchwalsze Heni Dobrzyńskiej wyglądały po siedmiu latach, jak dziecinna zabawka, wobec tryumfów i podziwu świata całego. Pierwsze teatry Europy i Ameryki rozrywały ją sobie; rzucano jej pod nogi miljony i kwiaty, fortuny i serca.
O łaski, o miłość tej porywająco uroczej i pięknej kobiety żebrały koronowane głowy; młodzi magnaci aktorkę wprowadzić chcieli, jako żonę, do swych pałaców; tenorzy, z którymi śpiewała, szaleli za nią.
Czyż mogła żądać więcej?
Żądała zapewne, bo żadna najszczytniejsza propozycja nie skusiła jej dotąd; bo nie chciała być ani kochanką, ani żoną, jakby serce jej dotąd było głazem bez szramy i skazy, wodną płaszczyzną bez fali. Głaz i woda byłyby przychylniejsze dla roju wielbicieli od serca tej kobiety. Tak, był to głaz, lecz naznaczony niczem niestartą literą, była to woda, szemrząca cicho wiecznie jedno imię, wiecznie jedno pragnienie. Miłość zaczarowała raz na zawsze duszę artystki, jak królewnę w baśni; spała dla całego świata i jeden był tylko człowiek czarodziej, który czar mógł zerwać, i ten ją nienawidził...
Dziwna natura człowieka, nigdy nie rada z tego, co ma, wiecznie buntownicza, niestała, zmienna.
Heni Dobrzyńskiej fortuna wysłuchała wszystkich żądań, a ona już je rzucać była gotowa, wzamian za odrobinę miłości niekochającego człowieka.
Trzy lata ostatnie, spędzone w wirze powodzeń i chwały, wiekami były. Czczość, pustka i szych tego życia, minowały jej duszę ogromną tęsknotą za czemś innem. Dawny spryt, dowcip, swoboda, pozostały na pozór niezmienne, tylko już figlów nie płatała i nie bawiła jej peruka dyrektora.
Talent jej rósł pomimo to. Morskie kąpiele, górskie wycieczki przez parę letnich miesięcy, dźwigały jej siły fizyczne i za nadejściem sezonu stawała znowu na scenie, zda się piękniejsza za każdym razem; śmiała się, kochała, oszukiwała, konała, spiskowała, a wróciwszy za kulisy, żartowała z gronem aktorek w swym saloniku.
Ze strojem teatralnym i klejnotami zrzucała sztukę z siebie: sama, w mieszkaniu kochała tylko. Wówczas pamięć przywodziła jej przeszłość przed oczy; egzystencja uczennicy konserwatorjum, stryja emeryta, redakcję „Gazety“, kościółek Świętej Zofji i tego bezwąsego wyrostka o posępnej twarzy. Słyszała wyraźnie żartobliwy głos wuja, wołający „Kwaśne wino!“, czuła na swych ustach zimny, przelotny pocałunek spieczonych warg swego męża.
Tak, był jej mężem i jak fatum stanął na drodze, by wszystkie marzenia i projekty, co ją uszczęśliwić miały, w proch obrócić.
Dlaczego on właśnie zagarnął jej duszę, nie prosząc? Dlaczego nie żaden z tych, co ją tak kochali? Dlaczego przez niego cierpieć musiała?
Pewnego dnia znalazła odpowiedź na to pytanie! Sumienie ozwało się, że ona go nie kochała prawdziwie, bo przez egoizm i zazdrość złamała mu życie, odmawiając rozwodu, którego żądał przed laty.
Życie za życie, ból za ból! Sumienie miało słuszność. Aż raz w Wiedniu, już pod koniec sezonu, przechodząc ze swego buduaru w czasie antraktu, usłyszała dobrze znane sobie nazwisko. Wymówił je jakiś młody człowiek, opowiadając coś kolegom. Zatrzymała się, tamując oddech. Panicze nie widzieli jej za kulisą.
— Mówię wam, że ten człowiek dojedzie do kolosalnego majątku, świeżo kupił dobra Bukowo w Czortkowskiem. Ma dwie cukrownie, browar z miljonowym obrotem i trzy dobra, urządzone jak angielskie fermy. Głowa, powiadam, kapitalna!
— Skądże się on tu wziął w Wiedniu?
— Wybrał go okręg na posła. Dziś, spotkawszy mnie, skarżył się, że umiera z nudów.
— A to oryginał, a teatr?
— Proponowałem, ale odmówił, twierdząc, że to go denerwuje.
— Komedja! A to unikat dopiero! Pokaż mu Harriet, cela le degourdira!
Rozdrętwienie Tytusa Chojeckiego przemknęło obok młodych ludzi, szeleszcząc jedwabiami Walentyny z „Hugonotów“.
Młódź pociągnęła za nią, jak honorowa falanga. Niewiadomo, jaką siłą zdobyła się na uśmiech dla nich.
— Dites donc — zagadnęła niedbale — podsłuchałam panów rozmowę z za kulisy... qui donc en est le heros?
— Un certain Titus Chojecki, qui dit n’etre pas curieux de vous voir.
— Doprawdy! Na niewidziane lękam się tego odludka. Hrabio, sprowadź go jutro na „Aidę“.
— Trudne zadanie — westchnął hrabia.
— Tem lepiej, panowie, kto mi tego zuchwalca sprowadzi tu, do mego królestwa, temu ofiaruję:
Une coupe en or ciselé, ciselé!...
Cudownie wykonany trel zakończył propozycję. Tysiące dwuznaczników wirowało w myśli młodzieży na temat owego puhara króla z Thule.
Falanga rozpierzchła się na wsze strony, jak zgraja ogarów w pogoń za jeleniem, zachęcona tajemniczą nagrodą.
Trzy dni minęło. Co wieczór, czarne aksamitne oczy primadonny obiegały salę, szukając jednej postaci, codzień napróżno. Amatorowie królewskiej czary nie dawali znaku życia, obcy ludzie zasypywali artystkę kwiatami, obojętne dla niej dłonie biły frenetyczne brawo. Jego nie było.
Czwartego dnia afisze oznajmiły „Fausta“ Gounoda. Kasa była w oblężeniu, bilety dochodziły bajecznych cen; dyrektor pył ścierał z pod stopek Gretchen, gdy wysiadała z karety; tłum towarzyszył jej za kulisy.
Spóźniła się nieco, więc spiesznie zmieniła strój i pobiegła na scenę. Grzmot oklasków powitał ją. Spojrzała na salę. Byłoż to przeczucie, czy wypadek?
Pierwsza twarz, która się wynurzyła wyraźnie z tego morza głów ludzkich, była jego.
Siedział sam w loży pierwszego piętra i patrzył na nią.
Minutę nie czuła nic, nie słyszała żadnego głosu, tylko swe serce rozszalałe; oddech zamarł, zapomniała, gdzie była i co śpiewać miała.
Oklaski nieprzerwane, frenezja tłumu, pozwoliły jej odzyskać przytomność. Złożyła ukłon królewski i śpiew się rozpoczął.
Byłże to ludzki śpiew? byłaż to Harriet?
Nie, takiego głosu nie wydały dotąd nigdy jej piersi, dla ludzi tak dotąd nigdy nie śpiewała. Ona śpiewała nie dla świata, ona nie o roli myślała, nie głos to był, tylko jej serce całe i dusza, streszczone w cudnej melodji Gounoda. Tłum tamował oddech, pieśń rosła, rosła nad ściany opery, nad orkiestrę, nad chóry. Duch jej śpiewał własny, pierwszy w życiu hymn miłości. Jej oczy, ogni i łez pełne, utonęły w jednem miejscu sali.
Samotnik, który tam siedział, przysłonił twarz dłonią; przez palce, z pod brwi patrzył na nią.
Co myślał w tej chwil, gdy najobojętniejszym brakło tchu, a grajkom z orkiestry mimowoli wysuwały się z rąk instrumenty?... On patrzył.
Pieśń rosła, potężniała, obejmując szałem, jak napój miłosny, pierś słuchaczy, teatr dyszał. Ze sceny rozlegał się duet Małgorzaty z Faustem i ostatnie słowa namiętnego, na nic niepomnego uczucia:
Je veux t’aimer et te chérir,
Parles encore, je t‘ appartiens,
Je t‘adore: pour toi je veux mourir
Pour toi je veux mourir!
I nagle sopran umilkł! Gretchen osunęła się bez sił w objęcia Fausta. Powstał ruch i zamieszanie na scenie, opuszczono śpiesznie kurtynę. W parę minut potem dyrektor ukazał się na scenie z oznajmieniem, że z powodu niezdrowia primadonny opera nie będzie dziś skończona.
Samotnika w loży już nie było. Gdy po długiem omdleniu artystka otworzyła oczy, ujrzała się w swoim saloniku i, zamiast Chojeckiego, spostrzegła nad sobą uśmiechniętą twarz doktora.
— Przeciągnęliśmy strunę — ozwał się wesoło medyk, stary, bardzo rozumny i przebiegły Niemiec, nie przestając maczać jej skroni jakimś gryzącym płynem. — Za piękny był dziś śpiew dla naszego padołu; można takim głosem do warjacji wpędzić każdego, choćby nawet był starym doktorem. Nasza Gretchen srodze zdenerwowana i, co gorsza i czego mi dotąd nie mówiono (nie wiem dlaczego), cierpi na serce. Ostrożnie z tem! Jeszcze jeden taki „Faust“, a można go skończyć Aniołem Stróżem, jak to się w kościele mówi. No, cóż, jakże się czujemy? Mam wielką pokusę zawiadomić o tem serduszku cierpiącem Stefana Batyaniego, który za drzwiami czeka, klnąc się, że zginie, a dziś jeszcze musi być w saloniku. Ten narwaniec dowodzi, że należy mu się od Gretchen cyzelowany puhar króla z Thule.
Oprzytomniała zupełnie.
— Dziękuję, doktorze, jużem zdrowa, i jutro dokończę wam „Fausta“. Ten nieznośny upał w sali. Ktoś puka! Otwórz, Augusto!
Wstała trochę blada, ale już spokojna i z uśmiechem powitała grono młodzieży z zawadjackim Węgrem na czele.
— Rozkaz wypełniony! Z niesłychanym trudem namówiłem Polaka — krzyczał już u progu. — Zaświadczą koledzy, że był i żem ja go namówił.
— Wierzę na słowo — zaśmiała się wesoło — ale to niedość dla zdobycia puhara. Przyprowadź go, hrabio, tu, do mego buduaru.
— Jakto, więc cały mój kłopot na nic?
— Owszem. Proszę mi dać rękę i odprowadzić do karety.
Była to rzadka łaska, zwykle funkcję tę spełniał dyrektor.
Batyani przycisnął gorąco do piersi drobną rączkę i dumny, jakby niósł koronę Świętego Stefana, powiódł zmęczoną, osłabłą artystkę do powozu.
Patrzano za nim z zawiścią. Pod portykiem, gdy wsiadała do karety, a Węgier całował rączkę na pożegnanie, patrzał też ukryty za filarem samotnik z loży i niewiadomo, co myślał.
Dla niewtajemniczonych profanów ten pyszny huzar, otulający cudnie piękną kobietę, całujący rączkę tak długo, wyglądał bardzo na kochanka.