Farsa panny Heni/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Farsa panny Heni |
Pochodzenie | Czarny Bóg |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Rolnicza P. G. w Poznaniu |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Eh, bien, votre coupe en or cisele, vous y renonces, comte?
— Dame, que faire! Użyłem daremnie wszelkich możliwych sposobów, lecz żadnego innego skutku, jak przekonanie, że hiszpańskie muły, to ideał uległości wobec Polaków.
Artystka zaśmiała się krótko. Śpiewała „Mignon“ tego wieczora i ślicznie wyglądała w swym cygańskim stroju.
— Wymogłem to tylko, że przyszedł do teatru. Jutro odjeżdża do Galicji, zapewne chce ode mnie uciec.
— Jutro odjeżdża! Co za szkoda! Chciałabym bardzo zajrzeć w oczy temu panu. Dites donc, comte, votre Cigan est la?
— Na rozkazy pani.
— Teraz ostatnia próba. Ja sama go zaproszę.
— Ba! tego honoru nikt dotąd nie dostąpił! Naturalnie, że przyjdzie.
— Qui lo sa? Appelez votre Cigan!
Wzięła kartkę wizytową, ołówek podał jej Batyani, nagryzmoliła naprędce następującą misywe:
„Proszę w antrakcie, jeśli to nie zbyt przykre, stawić się u mnie za kulisami. Mam rachunki z panem, et une proposition a faire. Czekam. H. — ołówek stanął na chwilę — Chojecka“ — dodała.
Śniady lokaj Batyaniego wziął kartkę i wyszedł.
Rozległ się pierwszy akord orkiestry, artystka śpiesznie poszła na scenę.
Śpiewała melancholijnie, nie spuszczając oka z loży; widziała wyraźnie dyskretne wejście Cygana. Chojecki obojętnie spojrzał na podany papier, sądził zapewne, że pochodzi od znajomego. Potem zmarszczył brwi i długo czytał ze spuszczoną głową.
Lokaj czekał odpowiedzi, otrzymał skinienie tylko i wyszedł. Chojecki pozostał z biletem w ręku, zamyślony, wreszcie wsunął go do kieszeni i podniósł oczy na scenę. Patrzył uparcie na nią, czuła to przez cały akt, przy końcu zniknął z loży. Odetchnęła, pewna wygranej.
Istotnie, pierwszą osobą, spotkaną po zejściu ze sceny, był on. Zbliżył się i ukłonił głęboko, nie podając ręki.
— Pani kazała mi przyjść — ozwał się po polsku.
— Czemuś pan tego bez rozkazu nie uczynił!
— Oh, wszak zostaje dotąd w posiadaniu pani pewien papier, w którym to mi jest srodze zabronione.
— Doprawdy, pan jeszcze pamięta tę dziecinadę?
— Nie zapominam nigdy, nic — wyrzekł z naciskiem.
Wzdrygnęła się, myśląc o scenie przed trzema laty.
— Czy to reguła? — rzekła cicho. — Czem można kupić zapomnienie i przebaczenie pana?
Zbladł, jakby go zraniła śmiertelnie.
— Sprzedałem się raz tylko w życiu. Czy pani mi to chciała przypomnieć? — rzekł ponuro.
— Nie, przeciwnie. Może chciałam coś jeszcze kupić u pana.
— Nie posiadam już nic.
— Kto wie! Ale nie mamy czasu na dłuższą rozmowę wobec tylu osób. Pan mnie kompromituje — dodała śmiejąc się. — Czy mogę prosić pana o coś?
— O wszystko. Jestem na rozkazy.
— To trochę za nieoględnie powiedziane. Mogę nadużyć.
— Pas de danger! Nie noszę węgierskiego nazwiska. Żądania pani, zwrócone do mnie, są zapewne pobieżne i bardzo drobne. Czy potrzebuje pani paszportu?
— Nie, czegoś więcej, ale o tem później. Moje żądanie ogranicza się, byś pan był dziś po teatrze na rogu placu, koło pomnika. Compris?
— Oui, madame.
Tak się odbyła ich pierwsza rozmowa. Chojecki usunął się z ukłonem, poszedł z resztą towarzystwa do jej buduaru, rozmawiał swobodnie ze znajomymi.
Jakiś udekorowany jegomość, nie zważając na niestosowność miejsca, wszczął z nim długą dysputę o ostatniej sesji Izb; Harriet, w doskonałym humorze, podniecona, szczęśliwa, żartowała z Batyanim.
Nagle zrobiło się jej jasno na duszy. Frazes Chojeckiego o węgierskiem nazwisku był iskrą, oświecającą rzecz wcale nową. Czuła zazdrość w tej wzmiance i z radości nad tem odkryciem gotowa była uściskać Węgra.
Od czasu do czasu, nieznacznie, magnetyzmem pociągane oczy jej szły w stronę, gdzie on stał, i za każdym razem Chojecki podnosił też wzrok i spuszczał zaraz głowę, jakby złapany na gorącem uczynku kradzieży. W jego głowie minowało pytanie, na co i po co miał dziś czekać na rogu placu? co go spotkać miało od kobiety, którą postanowił całe życie nienawidzieć.
Wszak tak sobie uroczyście ślubował przed trzema laty.
— Pan jedzie jutro? — zabrzmiał głos artystki.
Ocknął się z zadumy. Był z nią sam w saloniku. Falanga młodzieży wróciła już do sali, bo właśnie rozpoczynano akt czwarty.
— Zapewne — odparł.
— Zapewne nie — poprawiła z dziwnie jasnym uśmiechem.
— Dlaczego?
— Bo będziesz pan miał coś lepszego do roboty.
— Ha, to zostanę. Nikt mię w domu nie czeka, a stryj, bardzo cieplarnią zajęty, może o mnie już zapomniał.
— Pan to mówi jakby z żalem. Kto wie, czy pan jutro będzie o stryju pamiętał.
— Oh, — zawołał, — to bardzo wątpliwe.
Zaśmiała się i podała mu rączkę.
— Allez vous en! Spóźnię się. Już leci dyrektor, posądzi mnie o amuretkę z panem. Au revoir.
Posłała mu zdaleka końcem palców powietrzny pocałunek i znikła.
Nie miał ochoty wracać do sali; poszedł prosto na ulicę, na oznaczony róg placu i, pomimo łagodnego powietrza, od czasu do czasu drżał nerwowo... Czy powtarzał ślub nienawiści... Mocno wątpimy.
W godzinę potem kareta primadonny przystanęła o parę kroków od niego; drobna rączka spuściła szkło, w otworze ukazała się ciemnowłosa główka.
Czekała na niego widocznie, bo gdy się zbliżył, cofnęła się w głąb, lokaj otworzył drzwiczki.
Chojecki na to milczące zaproszenie wsiadł, oszołomiony kompletnie; zatrzaśnięto drzwiczki, powóz ruszył.
— Czy pani tego żądała ode mnie? — spytał, zdobywając się na uśmiech.
— Tylko. I takem się śpieszyła ze strachu, byś pan mi nie zdezerterował z posterunku, żem nawet nie zmieniła kostjumu. Jedziesz pan z Mignon we własnej osobie. O, jakżem rada, że pojutrze koniec mojej scenicznej niewoli na ten rok. Znudzona jestem ostatecznie. Chcę zarzucić sztukę.
— Czy pani sądzi, że ktokolwiek temu uwierzy?
— Uwierzą, ujrzawszy fakt dokonany. Miałam do zbytku zaproszeń na następny sezon, odmówiłam wszystkim. Chcę wypocząć. Cyganerja mi zbrzydła, powodzenie spowszedniało. Chcę wyjść zamąż, kochać kogoś, mieć dom i serce czyjeś na własność. Oto powód mej prośby dzisiejszej. Zbłądziłam ciężko, odmawiając niegdyś panu rozwodu, dziś przychodzę z podobnem żądaniem. Może za późno się odzywam, lecz sądzę, że swoboda odzyskana jest zawsze rozkoszą.
Zapanowało milczenie. Oboje nie widzieli swych twarzy, lecz Harriet nie zdziwiła się bynajmniej, że głos mu drżał, gdy się ozwał po chwili.
— Zdaje mi się, że niewola pani ciężką nie była. Wykonałem ściśle zobowiązanie to nieszczęsne. Szaleni byliśmy, zawierając ten związek, popełniliśmy straszną pomyłkę, za którą pokutować trzeba. Zatem teraz pani życzy sobie rozwodu?... rozwodu? — powtórzył bezdźwięcznie, myśląc o czemś innem.
— Tak, — odparła niedbale — życie obecne cięży mi niesłychanie. Jestem kochaną, chcę szczęścia, miłości.
— Tak, szczęścia, miłości! I jam tego pragnął i prosił, by mi na nie pozwolono. Otrzymałem odmowę. Pani mi nie dała być szczęśliwym... dlaczego? Dla kaprysu, sądzę, w przystępie złego humoru! Przysiągłem zemścić się! Rozwodu nie otrzyma pani ode mnie. Dość ustępstw dla marnej zabawki! Odtąd znajdzie mnie pani wszędzie na swej drodze... i biada kochankowi i gachom! Mam prawa i używać będę!
— A pański cyrograf? — wtrąciła niby obrażona.
— Nie uznaję teraz żadnego.
— Cóż ja zrobię w takim razie? Bez rozwodu, z mężem, który mi ślubował zemstę i nienawiść! Podział nierówny. Ja ani chciałam się mścić na panu, ani go nienawidzieć. Nie czyniłam panu nigdy wyrzutów, nie groziłam życiu pańskich kochanek, nie rościłam żadnych pretensyj. Choć mam ciężką na myśli.
— Naprzykład? O żadnej nie wiem.
— Wierzę, pan widzi tylko swój ból, pomstę i nienawiść. Zatem to ostatnie pana słowo? Nie dostanę rozwodu?
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo go dać nie chcę.
— Ce n’est pas une raison.
— Owszem! Racja ta sama, którą pani miała przed trzema laty.
— Ja? Vous revez il me semble. Moja racja! Pan sądzi, że jabym ją wyznała?
— Ach, więc to nie był kaprys tylko? — spytał powoli, podnosząc wzrok na nią.
Światło latarni ulicznej oświecało jej twarz. Wyraz bezmiernego rozdenerwowania osiadł na niej. Siłą zdobyty uśmiech rozchylił lekko koralowe usta; patrzyła przed siebie na gaz, milczała.
Już nie mógł oczu od niej oderwać.
— To nie był kaprys tylko? — powtórzył. — I ja się kaprysem nie rządzę! Rozwodu pani nie dam, bo... bo nie chcę, by cię ktokolwiek swoją nazwał, byś komu rozdawała uśmiechy i spojrzenia, by ktoś miał prawo do ciebie. Nie, nie, rozwodu ci nie dam, pani, dopóki ja żyję, szczęścia, które się mnie należało, nikt mieć nie będzie.
— Cóż panu po tem szczęściu? Ono nie nosi u pana mojego imienia.
— Kto pani to mówił — mruknął niewyraźnie.
Udała, że nie słyszy.
— Porzucając scenę, ja chcę mieć dom, spokój, życie rodzinne. Jeśli mnie pan nie uwolni, będę tułaczem bez kąta własnego dla czyjejś fantazji. Czy to słuszne?
— Ma pani mój dom.
— Dom człowieka, który mi pomstę poprzysiągł.
— Tak i szczęście pani nie nosi mego imienia, to najważniejsze.
— Kto to panu mówił? — powtórzyła jego frazes, równie niewyraźnie.
— Pani mi to sama powiedziała.
— Kiedy? Czy śpiewając „Fausta“ przed tygodniem? Szczęście moje to był niewątpliwie Aldini, jemu dedykowałam miłość i szał namiętny, ponieważ w jego objęciu zemdlałam wreszcie, nie mając sił żyć i kochać więcej.
Głos jej złamał się, pochyliła główkę, zamknęła oczy.
Uczuła gorące wargi na swej spuszczonej ręce, cofnęła ją szybko. Wówczas silne dłonie ujęły jej obie rączki, które znalazły się na ramionach Chojeckiego, potem zacisnęły się wokoło jego szyi.
Warkocze nawpół rozpuszczone, przeszłe perfumami, pokryły jego piersi i na nich spoczęła zmęczona główka.
Przygarnął ją ku sobie, pochylił się i, płacząc, całował rozszalały usta i oczy tulącej się do niego kobiety.
Nie broniła pieszczoty, miłość kupiła trzema latami cierpienia, oddawała mu ją całą, bez rachunku i miary, jak Gretchen Faustowi.
Płaciła mu po królewsku za tyle lat pustego, samotnego życia, płaciła za owe pięć tysięcy rubli, rzuconych jak żebrakowi, płaciła za ową scenę przed trzema laty, dawała mu, co chciał.
Dla niego jednego pałały usta, zimne dla reszty świata, dla niego tylko biło jednem bezmiernem uczuciem serce w piersi. Podawała mu czarę miłosnego napoju, — on pił, pewien, że jej przed nim nikt ustami nie dotknął, pewien swych praw, swego szczęścia, tuląc namiętnie skarb swój w ramionach. On wygrał tyle pożądany przez Batyaniego cyzelowany puhar króla z Thule.