Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie trzecie/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Powoli rozbierała się Helena, porzucając swą odzież w ciasnej klatce pokoiku.
Sosnowe łóżko zasłane jej błękitną, atłasową kołdrą, okno bez firanek, kilka prostych krzeseł, stół nakryty kawałkiem muślinu, na nim srebrne lustro i masa przyborów tualetowych.
W powietrzu, wyziew sosnowego drzewa, zmieszany z zapachem perfum, mydła i octu tualetowego.
Helena nie zapalała świecy, księżyc zawieszony srebrno-złotą masą, słał w jej okno jasne, niepokojące światło. Helena dawniej nie lubiła księżyca, zasłaniała szczelnie okna przed jego blaskiem.
Jakiś lęk, połączony z odrazą, budziła w niej ta srebrna masa tajemnicza, planująca w przestrzeni. Zimno ogarniało ją, gdy wchodziła w biel tego światła, które nie grzało, nie świeciło, lecz przeciwnie, zdawało się soki i ciepło ssać z ziemi, z ludzi, ze zwierząt, które wyły, wyciągnąwszy rozpaczliwie pyski ku niebu.
Wszystkie ody i sonety do księżyca, były przedmiotem żartów i drwin Heleny. Kiedyś, gdy była małem dzieckiem, tułała się romantycznie z babką po parku i zadzierała ciekawie głowę, ciągnięta jakby magnesem tą świetlaną plamą, okrążoną błyszczącem kołem, która zdawała się czasem walczyć z resztką dnia niknącego. Lecz po zamążpójściu, z chwilą wygnania ze swej duszy wszelkiej sentymentalności i księżyc, jak stary rekwizyt, został złożony do lochu, pełnego już przedmiotów, z których drwiła, lub których nienawidziła. Sentymentalna patelnia, jak ją Helena nazywać zaczęła, imponując jej tajemniczą siłą swoją, powoli zaczęła w niej budzić odrazę. I im bardziej odległą, niepochwytną a często majestatyczną w swym chłodnym spokoju „patelnia“ owa jej się wydawała, tem większą nienawiść i wstręt starała się Helena wzbudzić w sobie. Ludzie, marzący przy księżycu, tęskniący, wydawali się jej waryatami. W fazie praktyczności, pesymizmu a nawet zmysłowego szału, zasuwała szczelnie rolety.
— Nie znam nic głupszego nad księżyc — mawiała, wzruszając ramionami.
Lecz Siennicki wywołał w niej gwałtowną przemianę. Podczas pierwszego zaraz nowiu zaczął jej mówić o szalonym wpływie, jaki wywiera księżyc na istotę ludzką. Pod srebrnem światłem nocnego słońca, zaczął się analizować i suggestyonować jej owo rozprzężenie moralne, ów rozstrój umysłowy, który zwykł ogarniać i wstrząsać istoty nerwowe w chwili księżycowej pełni. Ona ukryła przed nim swój wstręt i przeciwnie, zaczęła udawać szalony pociąg do znienawidzonej przedtem planety. Udawała krótką chwilę, zbudziła się w niej bowiem rzeczywiście jakaś chęć ciągłego wpatrywania się w tę świetlaną kulę, kąpania się w jej srebrnych blaskach, zimnych i krew w żyłach ścinających, nie tęsknotę, nie sentyment odczuwać zaczęła na wzór romantycznych natur, lecz przeciwnie, ból fizyczny, kłujący, dojmujący pod czaszką, w uszach, wzdłuż krzyża i bioder, rozprzężenie zupełne nerwów, graniczące prawie z chwilową utratą przytomności.
I zanim księżyc znikł z szafiru nieba, Helena, zamiast wstrętu, miała dlań teraz kult nerwowy, wyczerpujący coraz więcej jej organizm.
Siennicki z ust jej ustami swemi zbierał księżycowe blaski i chłonął w siebie jak jad zamrożony i trujący. Włosy jej nabierały teraz srebrnawych tonów a on drżącemi palcami włosy te gładził, po twarzy swej rozsypywał, jak srebrne struny, siekące go lodowatą rózgą bolesną i rozkoszną. Z ciała jej, z niej całej zrobił teraz zwierciadło księżyca i to odbicie wysysał, znajdując w tem podwójną podnietę nerwową, blask księżycowy przefiltrowany przez jej drgające nerwy. Ona poddawała się tej tragicznej zabawie, tej wyrafinowanej nerwowej rozpuście, chłonąc w siebie mistyczny blask i rozkładając go na tysiączne promienie, na struny swych nerwów, które ku nerwom Siennickiego szalonem tempem drgały, pragnąc przelać na tę drugą, żyjącą harfę tony swej trującej pieśni.
I w noc taką, gdy księżyc tryumfalnie wzbijał się, jak demon o skrzydłach, ukrytych pod szafirową kopułą niebios, wlokąc za sobą miryady gniazd (płaszcz drżący cały od rubinów i szmaragdów) nietylko Helena i Siennicki szaleli w tej kąpieli srebrnej, która mąciła im zmysły i klawisze nerwów w ruch bezustanny wtrącała.
W całym zakładzie, we wszystkich hotelikach, domkach, okrytych dzikiem winem, szamotali się niespokojnie chorzy a nawet ci, którzy uchodzili za zdrowych. Jęk spazmów, krzyk histeryi, ataki epilepsyi, newralgie, migreny, napady hipokondryi — wszystko to spływało razem z kaskadą srebra na te nędzne istoty, tak dumne i pyszne subtelnością uczuć swoich. Hydry zawieszone nad tym kątem ziemi a ściągnięte w ślad, jak stado szakali po za temi ciałami, dotkniętemi tajemniczą niemocą zdawały się szaleć ze zdwojoną wściekłością w chwili tryumfalnej apoteozy tej przeczystej kuli, na której legenda umieściła postać Dziewicy a która zabiera ostatnie tchnienie samobójców i ryk szalejącego za kratą waryata. Spokojny, biały, płynie księżyc, ciągnąc za sobą okrwawione ciała, pianą okrytych szaleńców, oświecając błękitnem, łagodnem światłem kołyszący się na gałęziach trup wisielca. I ku niemu, ku temu milczącemu bóstwu, które powraca bezustannie, zwracają się wyciągnięte rozpaczliwie ramiona histeryczek, targanych tajemniczą siłą swych niewidzialnych a istniejących chorób, ku niemu płyną jęki tych wszystkich, w których drżą nerwy, jak jęki psa, porzuconego na rozstajnych drogach. I na tych strunach starganych, zszarpanych, zbitych w węzły, zmoczone łzami, księżyc gra swą pieśń śmiertelną, przedhymn zgonu, symfonię agonii. I drży ta pieśń, żali się, woła, wybucha przekleństwem, zgrzyta pesymizmem, jęczy ironią dekadenta, szaleje pragnieniami mistycyzmu, często urywa się nagle albo śmiechem nagłego obłędu, albo charczeniem samobójcy...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Helena powoli podeszła ku oknu i usiadłszy na krawędzi, całą postacią o ramę się oparła.
Srebrne światło oblało kaskadę jej włosów, spadających dwoma strugami wzdłuż pobladłej pod pudrem twarzy i ramion, ledwo okrytych blado błękitną tkaniną szlafroka. Srebro drżało w fałdach jej sukni, srebro w promieniach włosów, srebro na rzęsach, w kącikach ust rozchylonych. Zdawała się statuą posrebrzoną, zimną, skamieniałą. Otwartemi szeroko źrenicami patrzyła na księżyc, który wypływał powoli z poza rózeg drzew i naokoło siebie roztaczał zielonawą, przeźroczystą plamę.
Gałęzie drzew czerniały teraz, przybierając potworne, tajemnicze kształty. Splecione węże wytryskiwały z ciał murzynów, skłębionych w jakiejś zaciętej walce.
Po trawnikach i klombach włóczyły się białe blaski, jakby nagle noc grudniowa welon swój srebrny rozsnuła. Na środku klombu krzak róż sterczał rozczochrany i dziwaczny, jak karzeł książęcy, szukający śladów kopyt pańskiego orszaku. Cienie drzew, domów, posągów, wydłużały się czarne, płaskie, rozpaczliwe. W oddali na ciemny wał lasu padała biała, rozpylona mgła.
Tu i ówdzie w oknach zaczęły pojawiać się postacie ludzkie, kobiety w narzuconych na ramiona szlafrokach przechylały się przez poręcze okien, jakby dążąc ku górze, po niewidzialnej a ciągnącej je ścieżynie. Lecz już zamykano pospiesznie niektóre okna. Ataki nerwowe rzucały te biedne szmaty ciał o ziemię. Nieubłagane srebro księżyca mroziło ich żyły. Katalepsya wkradała się do tych cel szpitalnych, jak nietoperz o zwiniętych skrzydłach. Z parterowego okna pomimo szczelnie zamkniętych okiennic dolatywał spazmatyczny płacz jednej z pacyentek.
Nagle jakiś pies zaczął wyć przeciągle.
Drugi, z oddali mu odpowiedział i teraz podniósł się chór zwierząt, tęskniących i zawodzących strasznemi, wstrząsającemi tony.
Cichy wiatr przebiegł gałęzie drzew, węże, murzyni, karły poruszyły się, zakołysały, biały dreszcz przebiegł gazony. Psy wyły wciąż, rozdzierając tęsknicę powietrza. Przez ciało Heleny przebiegały wciąż zimne prądy. Zdawało się jej, że jest o wiele lżejszą. Na czoło wystąpiły krople potu. Najwyraźniej oddzielała się od niej jakaś dla niej nieuchwytna część jej istoty i rwała się ku górze. Paznogciami wpiła się w ścianę domu, łamiąc dzikie wino, które okalało okno. Instynktownie, materyalnie czepiała się ziemi. Na myśl przyszli jej lunatycy, po dachach chodzący.
Nagle zastukano do drzwi jej pokoju.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, drzwi się otwarły i na progu stanął Siennicki.
— Przyszedłem po panią, pójdziemy w stronę lasu, będziemy się denerwować...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.